2018-10-23

Droga do Bromo

Znów na Jawie - Surabaja

Droga z Karimunjawy do Surabai była przykrą konfrontacją z rzeczywistością. W porcie w Jeparze odebrał nas umówiony kierowca, którego załatwiła nam nasza nowa koleżanka z Francji - Anna. I wszystko byłoby pięknie gdyby nie to, że podróż, która według Google Maps mogła trwać ok. 3 godzin trwała… 10.
10 godzin w minibusie, z ledwo działającą klimą, za to z dobrze działającym indonezyjskim pop'em. I kierowcą, który nie mówił po angielsku. Czuliśmy jak coraz bardziej śmierdzimy ( z resztą śmierdzimy codziennie odkąd tu przyjechaliśmy, nie ważne ile razy dziennie się umyjesz i jak często zmieniasz koszulki - walisz), a nogi i tyłki drętwiały od coraz dziwniejszych pozycji. Mijana za oknami Jawa jakoś nie zachwycała, bo ani pola ryżowe ani wioski nie były tak urokliwe jak na Bali, ale za to mieliśmy wrażenie, że jest o wiele mniej śmieci. Wszędzie ten sam hałas skuterów, wózki-dwukółki z podejrzanym jedzeniem albo warungi, parterowe domki i ciągnąca się w nieskończoność nierówna droga. Jedynym pocieszeniem były widoczne na horyzoncie góry - nasz prawdziwy cel podróży. Jechaliśmy do Surabai tyle godzin po to, aby dostać się stamtąd pod słynny wulkan Bromo, a to największe miasto Indonezji, jest do tego doskonałą bazą wypadową. Niestety jak na dużą metropolię, aż dziw bierze, że nadaje się tylko jako miejsce noclegowe przed trekkingiem - nie ma tam absolutnie nic.  Chociaż miłą odmianą po Jogjakarcie był widok prawdziwych, szerokich chodników, skwerów i pasów dla pieszych. Wow! Człowiek w podróży po Azji zaczyna doceniać rzeczy, które wydawały mu się oczywiste. Tak samo jak to, że w knajpie dostaniesz nóż i widelec. Albo to, że w ogóle dostaniesz nóż. Już nie mówiąc, że w ogóle dostaniesz sztućce…

W Indonezji z konsternacją zauważyliśmy dwa zwyczaje, które dziwią nas do tej pory:

  • Nie ma nigdzie noży do smarowania/krojenia, do jedzenia dostaje się tylko łyżkę(sic!) i widelec
  • Miejscowi jedzą rękoma, więc sztućców często w ogóle nie ma

Jak to mówią, jak nie możesz czegoś pokonać - dołącz do tego, więc Radek postanowił spróbować swoich sił manualnych w małym warungu, prawie naprzeciwko naszej kwatery. Jak dumnie obwieszczał baner nad wejściem - lokal słyną z najlepszych węgorzy w Surabai (ach ten Google Translator!) zabrzmiało to obiecująco i smakowicie więc weszliśmy. Nad naszymi głowami powinno rozbrzmieć w tym momencie gromkie HA! HA! HA! 

Nasza wizyta w lokalnej garkuchni wzbudziła niemałe zainteresowanie wśród miejscowych - dwójka białasów w nieturystycznej okolicy, zamawia coś łamanym indonezyjsko-angielskim aby jakoś się dogadać z niekumatym kelnerem, który koniec końców i tak przyniósł nam dwa takie same dania - przypalone mini skrawki węgorzy w ostrym sojowym sosie, z ryżem i kawałkiem kapusty i ogórka (ogórek zielony jest tu niekwestionowanym królem warzyw- dodaje się go wszędzie jako ,,sałatko-ozdobę" do każdego dania). Ania jednak poprosiła o sztućce, a Radek twardo wygrzebywał z talerza drobinki ryżu upaćkane w sosie i obgryzał kęski węgorzy. W konsekwencji cały był upaćkany sojową breją, aby pod koniec posiłku wyrwać Ani łyżkę z ręki ku uciesze siedzących z nami przy stole Indonezyjczyków. Asymilacja kulturowa nie powiodła się tym razem i raczej nie będzie więcej jadł rękoma XD (głównie chodziło o to, że jedzenie po prostu było gorące) Musimy przy tym zdradzić, że chociaż danie było zjadliwe (a jeżeli miało być ,,najlepsze" w całej Surabai, to boimy się myśleć jak wyglądają i smakują węgorze w pozostałych warungach), to generalnie kuchnia indonezyjska nas nie powaliła. Poza paroma wyjątkami, dania z reguły są podobne - smażone i tłuste, ostre… i niestety trochę kwaśnie śmierdzące. Jeszcze nie zidentyfikowaliśmy czym, ale chyba pastą krewetkową - śledztwo w toku, bo Ania nie jest w stanie znieść tego zapachu i posmaku. Poza zielonym ogórkiem nie uświadczy się na talerzu warzyw, albo w bardzo ograniczonej ilości i i tak zatopionych w ostrym sosie. Oczywiście żeby nie było jedliśmy też smaczne obiady (np. w Jogjakarcie) jednak przy okazji wizyty w lokalnym warungu zatęskniliśmy trochę pierwszy raz za domowym, zdrowym jedzeniem.  Szkoda, że nie mamy zdjęć zwęglonych węgorzy z Surabai, ale skoro już o jedzeniu na Jawie mowa, to przy okazji wstawiamy te popisowe i smaczne dania, które jedliśmy do tej pory.

Uwaga! Mafia!

Spędziwszy w Surabai jeden dzień (który siedzieliśmy cały w wynajętym przez Airbnb, całkiem niezłym, pokoju - Radek pracując, a Ania śpiąc i malując paznokcie - he,he,he…) pomknęliśmy do Cemara Lawang - wioski położonej niemal u podnóża wulkanu, gdzie zarezerwowaliśmy nocleg. Niestety dotarcie tam było pasmem kolejnych dowodów, że w Indonezji działa perfekcyjnie zorganizowana mafia turystyczna i trzeba mieć dosłownie oczy w dupie, żeby nie dać się oskubać. Ale tym razem nie daliśmy się oszukać (aż tak), już nie z nami te numery Indonezjo! Aby dostać się do Cemara Lawang z Surabai na własną rękę, trzeba najpierw dojechać pociągiem lub autobusem do Probolinggo. Próbując zakupić bilety na pociąg  on-line ponieśliśmy porażkę (nie chciało przyjąć kart zagranicznych przy płatności), ale dowiedzieliśmy się, że często jeżdżą autobusy i po prostu na spontanie udaliśmy się na dworzec. Sprawnie lawirując między naganiaczami i warcząc na każdego, kto się zbliży odczytaliśmy z tablicy peron odjazdu i zadowoleni wsiedliśmy do autobusu. Opłaty pobierane są w trakcie jazdy, więc dopiero w drodze dowiedzieliśmy się, że koszt biletu to 30k (co przy najtańszym pociągu rzędu 70k brzmiało całkiem nieźle). Kątem oka czujnie łypaliśmy ile płacą miejscowi - płacili tyle samo, więc uf! Zrelaksowani mknęliśmy przez Jawę oczami wyobraźni widząc już świt słońca nad wulkanem. Naszą spokojną podróż przerwało gromkie: ,,Wysiadać! Probolinggo! Probolinggo!" i popędzanie nas w kierunku wyjścia przez obsługę. Wiedzieliśmy z jakiego dworca odjeżdżają minibusy pod Bromo, więc ze zdziwieniem przyjęliśmy fakt, że było to jakiś kilometr przed dworcem. I skąd ten pośpiech? Po co ten raban? Spytaliśmy nawet pasażera obok, czy jak chcemy na dworzec to naprawdę mamy wysiadać, a on przytaknął… I oczywiście był to kolejny dowód na to, jakimi sprzedajnymi sukami są Indonezyjczycy. W naszej krótkiej przygodzie azjatyckiej jest to najgorszy naród jaki spotkaliśmy - każdy biały to chodzący portfel, więc statystycznie co drugi napotkany osobnik próbuje Cię oszukać i naciągnąć. Po kilku dniach zaczynasz warczeć na każdego, kto tylko otworzy usta w twoim kierunku. Mieliśmy taką refleksję, że być może niekiedy niesłusznie fukamy na ludzi, którzy rzeczywiście chcieli by pomóc z czystej sympatii, ale przy Indonezyjczykach trzeba być naprawdę ostrożnym. 

Po tym jak wysiedliśmy trafiliśmy prosto w ramiona uczynnych panów, którzy pytali się czy na Bromo i już gotowi byli wziąć nasze plecaki do podstawionego auta. Od razu zapaliła nam się lampka ostrzegawcza. Powiedzieliśmy, że dziękujemy i zostajemy tutaj. Kiedy nas wyśmiali i nalegali żebyśmy zdradzili gdzie nocujemy i że oni nas zawiozą, że zawiozą nas na Bromo itp., machnęliśmy tylko ręką i niezawodne ,,I don't understand", po czym wzięliśmy plecaki i ruszyliśmy w kierunku dworca nie oglądając się za siebie, wśród salw ich śmiechu i pokrzykiwań. Na dworcu kolejny z uczynnych lokalsów spytał, czemu przychodzimy z buta, że przecież autobusy zatrzymują się tutaj. Opowiedzieliśmy naszą historię, to powiedział, że dobrze zrobiliśmy - okazało się, że kierowcy autobusów są w zmowie z lokalnymi przewoźnikami i podstawiają im turystów! Powiedział nam, że 30k to była dobra cena i wskazał skąd odjeżdżają minibusy. Potwierdził również wyczytaną w Internecie cenę 35k za osobę do Cemara Lawang, przy pełnym busie (15 osób) i polecił odszukać się w drodze powrotnej. Wiedział nawet gdzie jest Polska i zbierał waluty, więc ma banknot z naszego kraju w biurze. Jej w końcu jakiś uczciwy mieszkaniec Indonezji! 100 metrów dalej rzeczywiście stały zdezelowane minibusy, ale cena wynosiła 40k/os. Jak dymać białych to zawsze i wszędzie. Niestety okazało się, że jesteśmy jedynymi pasażerami do Bromo, więc będziemy musieli poczekać. Po posileniu się kanapkami i odstaniu jakiś 40 minut podszedł do nas kierowca i podpytał, czy za 100k od głowy nie chcemy jechać z dwójką innych pasażerów (jak się okazało dwóch Belgów w wykupionej w biurze prywatnej wycieczce za 1,5mln rupii). Po nieudanej próbie stargowanie postanowiliśmy się zgodzić, inaczej musielibyśmy czekać co najmniej kilka godzin, a nasz hostel miał sztywne godziny zameldowania, dodatkowo chcieliśmy iść spać wcześniej przed nocną wyprawą.

Dziki szlak 

Wielu turystów korzysta z pomocy agencji turystycznych lub hoteli/hosteli aby dojechać na Bromo, ale to nie w naszym stylu ;) Po pierwsze nasz hostel nie mógł zaoferować nawet normalnej łazienki, a co dopiero wycieczki na wulkan. Po drugie po co (prze)płacić za coś, co przy odrobinie (no dobra przy wielkim) wysiłku można mieć za darmo -  w pocie, łzach i krwi rodzą się przecież najlepsze przygody! Po dotarciu do Cemara Lawang i do naszego hostelu, który klimatem przypominał schronisko PTTK za czasów PRL'u poszliśmy spać bardzo wcześnie, bo czekała nas pobudka o 2:00 w nocy aby zdążyć na świt, który trwa między 4:30, a 5:00 rano. Zdecydowaliśmy, że zamiast utartym szlakiem na najpopularniejszy punkt widokowy, gdzie wszyscy jadą jeepami więc KOREK potrafi tam być już przed 3:00 w nocy(!) pójdziemy sami z buta trasą, którą Google określił jako ,,dla twardzieli" (hue, hue, hue…)  Ubraliśmy się bardzo ciepło, wzięliśmy latarki-czołówki, przekąski, picie i o 3:00 w nocy podekscytowani ruszyliśmy na szlak.

Idąc oficjalną drogą na Bromo trzeba uważać na checkpoint i strażników, którzy każą płacić za wejście do parku narodowego nawet 350 000 rupii/os.! Ale jeśli pójdzie się sekretną ścieżką za hotelem Camara Indah, jedyne na co trzeba uważać to końskie kupy. Schodząc w dół w całkowitej ciemności, po grząskim piachu, mijając bobkowe miny czuliśmy prawdziwy zew przygody (i satysfakcję, że udało nam się znów oszukać system - chociaż raz na 10 odwdzięczmy się pięknym za nadobne lokalnej społeczności)! Zwłaszcza, że ku naszemu zdziwieniu byliśmy na drodze sami. Pełni werwy, dotarliśmy niebawem na pustynię, która jest u podnóża Bromo. I chociaż do świtu było jeszcze daleko, już przecinał ją sznur jeepów - punkcików w ciemności, który niknął w oddali dopiero na szczytach okolicznych wzgórz niczym olbrzymia kolejka robaczków świętojańskich. Po minięciu zatłoczonej drogi, na horyzoncie majaczyła nam tylko ciemna góra Batok, nad nami były gwiazdy, a przed nami i za nami całkowita ciemność, w której sporadycznie widać było światła latarek innych pieszych śmiałków.  Trasa ,,dla twardzieli" wiedzie na szczyt góry Batok, która sąsiaduje bezpośrednio z Bromo, więc jest tam jeden z najlepszych punktów widokowych. Jednak strome, piaszczyste wejście jest nienajlepszym rozwiązaniem, zwłaszcza po ciemku, a już zwłaszcza dla niedoświadczonych lapsów (powinna nam się zapalić czerwona lampka, że tylko my tamtędy idziemy). Stojąc u podnóża góry jeszcze tego nie wiedzieliśmy, więc dobre humory nas nie opuszczały. Do czasu…

Piach

Popiół wulkaniczny

Brak ścieżki - tylko nierówne wydeptane tunele w piachu

Jeszcze więcej piachu

Wchodzenie na czworaka

Przewracanie się

Chwytanie się suchych traw żeby przetrwać

Jęki

Piach po kolana

Zimny wiatr

Płacz

Ciemność i wąwozy po obydwu stronach szlaku

Jeszcze więcej piachu

Znowu płacz (,,Trzeba mierzyć siły na zamiary! Chujowo tu jest!" - Ania)

Buty, spodnie, twarze, oczy, usta całe w pyle

Ziemia pod paznokciami i czarne gluty z nosa

,,Nie mogę być miękkim waflem" - Ania

Znowu wspinaczka na czworaka

Znowu piach i brak stabilnego gruntu

 

Aż w końcu usłyszeliśmy pierwszy śpiew ptaków, zobaczyliśmy jutrzenkę i wyłaniający się z ciemności zarys panoramy, poczuliśmy dymy znad Bromo…


Zalała nas fala ulgi i niewyobrażalnej satysfakcji - tuż przed świtem udało nam się dotrzeć do miejscówki, z której mieliśmy bajeczny widok, to jeszcze mieliśmy całą dla siebie. W zasięgu wzroku żywej duszy, tylko iście marsjański pejzaż, świt słońca i my. Czuliśmy się jakbyśmy zdobyli nową planetę, a nie tylko szczyt nie takiej dużej górki. 

Kiedy wstał dzień, mogliśmy w pełnym słońcu zobaczyć po czym tak naprawdę szliśmy i czego dokonaliśmy. Nasz szlak za dnia prezentował się oczywiście bardzo malowniczo, ale też bardzo przerażająco. Jak my stąd teraz zejdziemy?! Myślisz, że mają w Indonezji GOPR? Ciekawe czy nasze ubezpieczenie pokrywa takie akcje… Może zrobimy z plecaków jabłuszka i zjedziemy ? 

Rzeczywistość okazała się jednak nie taka straszna. Piach, który pod górę i po ciemku był mordęgą, w dół był błogosławieństwem - po prostu się po nim zsuwaliśmy. Jakie było nasze zdziwienie gdy po drodze spotkaliśmy… hiszpańskiego biegacza, który na lajcie, skacząc z jednej skarpy na drugą lekko niczym kózka w 10 minut wbiegł na naszą górkę bez chwili zatrzymania! Wyglądaliśmy mniej więcej tak: 

 

Potem dowiedzieliśmy się, że to mistrz Hiszpanii w biegach przełajowych i codziennie biega po kilkadziesiąt kilometrów, również w nocy. Poczuliśmy się odrobinę mniej upokorzeni :) W czasie gdy my ostrożnie schodziliśmy z naszego Olimpu, na pustyni u podnóża Bromo już zaczął się festyn. Dosłownie. Były koniki (ludzie są tak leniwi, że od parkingu do krateru wożą ich konie- a to tylko kilkaset metrów!) , budki z jedzeniem, balony, zabawki i… jeepy. Setki jeepów i setki osób. Wszyscy, którzy oglądali świt z okolicznych łatwych punktów widokowych, przybyli rano pod Bromo aby wspiąć się/wjechać na krater. Czar obcej planety prysł, wróciła świadomość, że nasz świat to tak naprawdę jeden wielki jarmark. 


Samo Bromo wygląda jak parujący świeżością krowi placek, w który ktoś wdepnął - jest niewysoki, szeroki i płaski i ciągle paruje…znaczy dymi. Wokół jego krateru przebiega ścieżka (niezabezpieczona), z której można zajrzeć do wnętrza wulkanu. Ania wykończona nocną wspinaczką postanowiła odpocząć, a Radek uznał, że nie może przepuścić takiej okazji i udał się na krawędź krateru.

Wydobywające się z hukiem kłęby pary nasycone są siarką, więc wszędzie unosi się charakterystyczny jajeczny smrodek. Ponieważ dochodziła już 6-ta rano zaczął się spory ruch, Radek postanowił narzucić szybkie tempo i lawirował pomiędzy konikami wiozącymi leniwych turystów i pielgrzymkami lokalsów, których zawsze tutaj pełno w niedziele. Sam krater, pomimo aparycji krowiego placka, z góry wygląda całkiem ciekawie, niestety widoku lawy nie można tutaj uświadczyć. Krzywa, wyboista ścieżka wokół paszczy wulkanu oczywiście balustradkę ma tylko na 20 metrach przy szlaku, więc trzeba uważać na każdy krok oddalając się od prowadzących na szczyt schodów (!). Ma to jednak pozytywny aspekt, mało kto oddala się od ogrodzenia, więc można we względnej ciszy (czyli w huku wulkanu przypominającym startujący nieopodal odrzutowiec) kontemplować piękno i potęgę natury.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Obserwując okolicę z samego wulkanu można też było dojść do wniosku, że nasza góra Batok położona jest najbliżej wulkanu, więc prawdopodobnie mieliśmy nie tylko widok dla siebie, ale też najlepszy widok w okolicy! Po szybkim zejściu do Ani, która pył wytrzepywała chyba nawet z majtek, pomału ruszyliśmy w drogę powrotną do hostelu, chłonąc widoki trasy, którą poprzednio pokonaliśmy w całkowitej ciemności. Wraz z każdym krokiem zmieniał się też nastrój Ani i nasza nocna wspinaczka stawała się kolejno: ,,Beznadzieja", ,,Nie taka straszna", ,,Całkiem fajna - warto było", aż na pustyni wśród tłumu jeepów i turystów nasza eskapada zyskała miano ,,Zajebistej i Niepowtarzalnej". No cóż, kobieta zmienną jest… XD

Wracając do naszego hostelu byliśmy ogromnie zmęczeni, ale też szczęśliwi i dumni, że idąc własnym szlakiem dane nam było przeżyć wyjątkowe doświadczenie, które nie tylko nas do siebie zbliżyło, ale też zapadło głęboko w pamięć.

Wyskakiwać z hajsu frajerzy!

To jednak nie koniec naszych przygód - mafia turystyczna o nas nie zapomniała. W drodze powrotnej już nam się nie śpieszyło, więc po odczekaniu mniej więcej 1,5h wraz z grupką Brytyjczyków i parą Amerykanów wyruszyliśmy w podróż busem do Probolinggo (tym razem za 45k).

Kiedy wysiedliśmy z busa oczywiście kierowca już się pyta, gdzie dalej zmierzamy - do Surabaya.To bus zaraz tutaj podjedzie! Ania już gotowa była tam zostać, dopiero Radek wyrwał ją z powodowanego niewyspaniem otępienia. Idziemy! Po przejściu na dworzec spotkaliśmy znów miłego lokalsa, który poprzednio mówił, że dobrze zrobiliśmy nie płacąc tam gdzie wysiedliśmy i potwierdzał nam ceny dojazdów. Ta sama gadka, ma też polską walutę, pokazał nam 10 złotych w banknocie co miało potwierdzić jego wiarygodność i sympatię i zagwarantował, że jak za 30k tu przyjechaliśmy tak i za tyle samo stąd odjedziemy. Oczywiście ,,Będzie Pan zadowolony! Ekspres bus, jadący 2h bez przystanków!" Tylko żebyśmy uważali, bo Indonesian people no good. Don't fall asleep. Coś nam zaczęło śmierdzieć… jak wsiedliśmy do autobusu, a ten zamiast 4 foteli w rzędzie miał 5, i w ogóle nie wyglądał najlepiej. Od razu pojawił się ktoś po bilet i zamiast ,,dzień dobry" to ,,z bagażem 35k". Powiedzieliśmy, że przyjechaliśmy tu za 30k i więcej nie damy, na co oni z głupim śmiechem wydali nam bilet i gadka o bagażu się skończyła. Czemu się głupio śmiali wydało się bardzo szybko. Nie jechaliśmy żadnym ekspresem, tylko autokarem, który zatrzymywał się co chwilę, żeby kogoś wypuścić lub przyjąć w swoje zardzewiałe trzewia. Na każdym postoju Ania wpatrywała się w klapę luku bagażowego, żeby się upewnić czy bagaże jadą razem z nami. Standardowa cena biletu to oczywiście 18k, więc jak zwykle zostaliśmy oskubani i postanowiliśmy od tej pory nie ufać nikomu. Najgorszy był zarządzający autokarem grubas. Co chwila rozmawiał przez telefon, Radek cały spięty, czy komuś zaraz nie trzeba będzie dać w mordę w obronie własnej i bagaży, a świnia tylko chodzi po autokarze i tłustymi, spoconymi palcami jak serdle miętosi banknoty. Co chwila ktoś wsiada i wysiada, więc prosiak nie do końca ogarnia kwoty. Mylą mu się sumy, przekłada banknoty, jeszcze siada denerwująco blisko nas, kiedy autokar w większości pusty. Widać, że jedyne co się dla niego liczy to mamona, wpuszcza handlarzy noszących rachityczne kartony wypakowane jedzeniem na sprzedaż, zgarnia od nich haracz i bus klekocząc rusza w dalszą drogę. Kilka razy zatrzymywaliśmy się na dobre 10 minut, w trakcie których do środka wsiadali domorośli muzycy, których występ ciężko nazwać inaczej niż darciem ryja. Wkurzył nas szczególnie taki jeden, który postanowił popisać się swoją twórczością dokładnie nad głową Radka. Ten w desperacji zaczął zatykać uszy i krzyczeć do Ani, że to jakaś kpina. "Artysta" był wyraźnie niepocieszony, kiedy postanowiliśmy zignorować wyciągniętą w naszą stronę saszetkę z prośbą o datki, a byłby dużo szczęśliwszy, gdyby wiedział jak cudem uniknął wypełniającej głowę Radka wizji, w której roztrzaskana gitara wybija mu ostatnie zęby z tej rozdartej gęby. Ostatecznie jechaliśmy ponad 3,5h i wymordowani z uradowaniem przyjęliśmy widok dworca. Po kilkuminutowym spacerze wypełnionym gniewnym warczeniem na nachalnych taksiarzy w duchu dziękowaliśmy za takie cudo jak Grab, który po chwili przyjął nas w swoje klimatyzowane wnętrze niczym w kocyk i zawiózł bezpiecznie do hostelu.

Epilog - Kuala Lumpur

Tak nas wymęczyła zorganizowana mafia indonezyjska, że postanowiliśmy kilka dni odpocząć w Kuala Lumpur. Załatwiliśmy sobie tym samym przedłużenie wizy w Indonezji. Stolica Malezji zachwyciła nas swoją nowoczesnością, pysznym jedzeniem (zasługa wpływów z Indii, Pakistanu itd.), kulturą na ulicach i tym, że nikt nie chciał nas oszukać. Spotkaliśmy przewodnika, który po meczecie oprowadzał nas za darmo (a jednak da się nie być chciwym skurwysynem!), mieszkaliśmy w wieżowcu w samym centrum miasta, w całkiem eleganckim apartamencie (tak eleganckim, że aż zamieszkały tam ekskluzywne... karaluchy), najedliśmy się na zapas po czym za horrendalne pieniądze wróciliśmy do Indonezji gotowi na podbój Komodo.

A wraz z Indonezją powróciła i jej mafia wyciskająca białasów jak cytryny, ale to już materiał na kolejny wpis.

 
 
 
 
Gdzie obecnie jesteśmy?
Szukaj po tagu
Obserwuj nas na Instagramie
Polub nas na Facebooku