2019-07-10

Jesteśmy w Chinach!

 

Wiza do Chin

Ze względu na ogrom możliwości i nasz nienasycony apetyt podróżniczy (czyt. wolne tempo zwiedzania i lenistwo) wiedzieliśmy, że będziemy potrzebowali dłuższej wizy niż standardowe 30 dni, a na tyle pozwala zwykła wiza turystyczna. Chiny wydają wiele rodzajów wiz uprawniających do dłuższego pobytu (pracownicze, studenckie, rodzinne itp.), ale zdobycie ich jest bardzo trudne i wymaga zaproszenia z wewnątrz kraju. Z tą opcją mogliśmy się więc pożegnać, ale jest sprytny sposób żeby na wizie turystycznej zwiedzać Chiny nawet 4 miesiące!

Wiza turystyczna może być jednokrotnego wjazdu lub dwukrotnego wjazdu. Radzimy aplikować o tę drugą, bo ona daje nam dodatkowy miesiąc na zwiedzanie (tylko trzeba po 30 dniach przekroczyć granicę np. w Hong Kongu i wrócić na kolejne 30 dni) Ponadto wizę można też przedłużyć w trakcie pobytu na kolejne 30 dni (raz na każdy wjazd) w każdym urzędzie PSB. Tym sposobem mając wizę dwukrotnego wjazdu, możemy spędzić w Chinach jako turyści 4 miesiące, co też mieliśmy zamiar zrobić.

Zdobycie chińskiej wizy owiane jest jednak złą legendę i przyznamy, że sami czuliśmy dreszczyk emocji składając wszystkie potrzebne dokumenty w ambasadzie Chin w Hanoi. Już sama szara, ozdobiona drutem kolczastym bryła budynku biura ambasady budziła grozę. Po Chinach można podróżować w miarę swobodnie, ale władze chcą wiedzieć o nas wszystko, łącznie z tym gdzie w razie czego mają nas szukać… Oprócz standardowych dokumentów:

  • paszport,
  • ksero paszportu,
  • bilety wjazdowe,
  • bilety wyjazdowe,
  • ksero wizy wietnamskiej,
  • wypełniony wniosek wizowy (do odebrania na miejscu w ambasadzie),
  • zdjęcia na jasnym tle x 2 (w necie krążą plotki, że musi być niebieskie, to nieprawda!)
  • złożyć trzeba też plan podróży z datami pobytu i… rezerwacjami hoteli.

Słyszeliśmy mnóstwo opowieści o kontrolach, skrupulatności chińskich urzędników i odmowach wydania wizy - wiedzieliśmy, że nie możemy pozwolić sobie na najmniejszy błąd i sprawę potraktowaliśmy poważnie. Jak się potem okazało - słusznie.

Poczekalnia w ambasadzie Chin w Hanoi. 

Dlatego dzień przed wizytą w ambasadzie siedzieliśmy do 4:00 rano przed kompami tworząc ,,oficjalny" plan podróży na 60 dni oraz dokonując kilku rezerwacji hoteli (pierwszych i ostatnich noclegów) na booking.com  - oczywiście tylko w hotelach, gdzie bezpłatnie można taką rezerwację potem anulować ;) Analogicznie mieliśmy zarezerwowane bilety, gdzie lot da się opłacić przelewem w ciągu kilku dni. (mało jest takich anglojęzycznych stron - > polecamy Yatra.com). Ważne -> Nie należy odwoływać rezerwacji przed otrzymaniem wizy! Dlatego warto zadbać o odpowiednie wyprzedzenie z załatwianiem dokumentów. 
Wydrukowane pierwsze i ostatnie rezerwacje dołączyliśmy do pakietu dokumentów, a resztę "rezerwacji" - już tylko same nazwy hoteli, wpisaliśmy we wniosku wizowym. Było z tym mnóstwo roboty, ale uwierzcie nam - oni to naprawdę sprawdzają…

Złożyliśmy całkiem pokaźny plik papierów...

Po 5 dniach staliśmy się szczęśliwymi posiadaczami wiz i byliśmy biedniejsi o 90 dolarów amerykańskich (koszt 45 $/osoba za wizę dwukrotnego wjazdu.) Pod ambasadą przybiliśmy sobie radosną piątkę z podskokiem nucąc przy tym zwycięską melodię z ,,Drużyny A"… ku rozbawieniu, do tej pory śmiertelnie poważnych, chińskich żołnierzy. Byliśmy mega szczęśliwi - jedziemy do Chin!

 

Pociągiem do Chin

Mając wizy w kieszeni anulowaliśmy wszystkie rezerwacje i kupiliśmy bilety na nocny pociąg z Hanoi do Nanning w Chinach. Oczywiście nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy na sam koniec nie mieli jakiegoś przypałuprzecież najpierw Wietnam należało pożegnać z przytupem, a więc wódka polała się hojnie… to nie mogło się dobrze skończyć. Nasz ostatni wieczór w Hanoi spędziliśmy zapijając smutek pożegnania - rzecz jasna tuż przed samym odjazdem pociągu… Nie mogliśmy się nagadać i rozstać z Objechane, ciężko było nam uwierzyć, że to już koniec naszych wspólnych przygód i po 3 miesiącach opuszczamy kraj, który tak totalnie nas porwał… Przecież dworzec jest tak blisko, na pewno zdążymy! Chodźmy po jeszcze jedną butelkę!

Yhm…

Nigdy nie mieliśmy takiego pietra w taksówce! Do odjazdu zostało nam 15 minut, a my byliśmy w innej części miasta. Tylko krzyczeliśmy do kierowcy: Go! Go! Go! Faster!  Na szczęście obudziło w nim to zew rajdowca i niczym w Szybkich i Wściekłych mknęliśmy przez skrzyżowania Hanoi omijając wszystkie skutery slalomem, a światła traktując hmm… umownie. Sprawa była o tyle poważna, że o północy kończyła nam się wiza wietnamska i naprawdę był to ostatni dzwonek na opuszczenie kraju. Adrenalina, podkręcona dodatkowo alkoholem, aż pulsowała nam w uszach, więc jak tylko samochód zatrzymał się pod dworcem wystrzeliliśmy z niego jak z procy - biegiem prosto na peron gdzie… właśnie zamykali pociąg.

Serce nam zamarło, ale pani konduktor w ostatniej chwili zauważyła nasze rozpaczliwe machanie rękami i tym sposobem z dzikim rozpędem wpadliśmy do ostatnich otwartych drzwi, w ostatnim wagonie. Zatrzaśnięto je za nami z hukiem i pociąg ruszył w tym samym momencie, a my nie mogliśmy uwierzyć w swoje szczęście… i głupotę. 

Padliśmy na leżanki nie przejmując się wątpliwą czystością pościeli. Czekało nas kilkanaście godzin w pociągu, z dwukrotną nocną wysiadką do kontroli na granicy - najpierw wietnamskiej, potem chińskiej. Mieliśmy więc nadzieję, że najpierw chociaż trochę się przekimamy… zwłaszcza, że emocje i alkohol zaczęły z nas schodzić. Nasz współtowarzysz przedziału miał jednak inne plany. Po kontroli biletów wyjął całą baterię podejrzanego jedzenia w foliowych woreczkach, które przez godzinę wysysał, ciumkał i żuł, a do tego chrupał i szeleścił krakersami… bekając sobie od czasu do czasu. Co było oczywiście lepsze od pierdzenia pasażerów na korytarzu… Taaak, słyszeliśmy, że Chińczycy mają bardzo swobodne podejście do ludzkiej fizjologii, ale nie sądziliśmy, że przekonamy się o tym w ciągu pierwszych 30 minut pobytu… Taki mały szok kulturowy na dzień dobry. Pierwszy z wielu kolejnych…

 

Wielki Brat patrzy

Na przejściu granicznym czekał nas następny szok. Po wietnamskiej stronie nie wydarzyło się nic szczególnego - wysiedliśmy z pociągu, prześwietlono nam bagaże, staliśmy w długiej kolejce, wbito pieczątkę do paszportu i oficjalnie pożegnaliśmy Wietnam (z łezką w oku!) Za to Chińczycy od razu pokazali nam na czym polega system kontroli obywateli... Po pierwsze oprócz wypełnienia standardowego druczka imigracyjnego, czekała nas dodatkowa rozmowa… z policją. Mili panowie, grzecznie, ale stanowczo wypytywali nas o wszystko: po co przejeżdżamy do Chin? Ile chcemy tu zostać? Czemu tak długo? Czy kogoś tu znamy? Co będziemy zwiedzać? Itp. Podczas rozmowy jeden z funkcjonariuszy cały czas nagrywał nas na kamerkę…. A na końcu kazali pokazać rezerwacje hoteli. Nie spisaną listę, którą daliśmy w ambasadzie, tylko te prawdziwe - mailowe potwierdzenia z booking'u…  Byliśmy w szoku, że policjant skroluje sobie prywatną skrzynkę mailową Radka, a jednocześnie znów nie mogliśmy uwierzyć w nasz fart, że nie usunęliśmy tych maili po tym jak anulowaliśmy rezerwacje…Nie przyszło nam do głowy, że będą jeszcze potrzebne! A tylko dzięki nim wypadaliśmy w oczach służbistów wiarygodnie i dopiero po obejrzeniu kilku przykładowych maili, z uśmiechem na ustach, wpuścili nas do Chin. Mimo tych uśmiechów i uprzejmości, nie mogliśmy pozbyć się wrażenia, że wchodzimy do paszczy lwa… albo raczej Wielkiego Brata.

 

Pierwsze wrażenia

Dotarliśmy do Nanning podekscytowani, chociaż widok przywitał nas nieciekawy - szeregi blokowisk, niebo zasnute szarą warstwą (łudzimy się do tej pory, że to chmury, a nie smog), wszędzie jakieś roboty drogowe i tłumy - ale to nasze pierwsze miejsce w Chinach! Pierwszy raz napiliśmy się słabego, za mocno gazowanego chińskiego piwa, pierwszy raz dostaliśmy menu po chińsku, ale szczęśliwie udało nam się wybrać obłędnie pyszną rybę (trzeba wybierać knajpy gdzie są zdjęcia potraw na ścianach), pierwszy raz spacerowaliśmy chińską ulicą, gdzie spotkały nas pierwsze miłe niespodzianki - piekarnie, których podobno miało nie być w Chinach. Zaczęło się więc całkiem nieźle!  

Widok z naszego hotelu... Nie zachęcał do spacerów. Przyznamy, że niczego w Nanning nie zwiedziliśmy oprócz okolicnych sklepów i knajpek. Podobno w mieście jest świetny targ nocny, ale nie możemy tego potwierdzić ;) 

Granie w gry planszowe (np. Go) w miejscach djangoznych jest bardzo popularne w Chinach o czym przekonaliśmy się od pierwszych dni.

Tylko, że pierwszy raz zupełnie nie wiedzieliśmy co robić dalej. Przygotowany naprędce plan podróży był tylko ściemą dla ambasady, więc poza paroma najsłynniejszymi atrakcjami Chin, w ogóle nie orientowaliśmy się co chcemy jeszcze zwiedzić. Wiedzieliśmy tylko, że jak Chiny długie i szerokie atrakcji jest aż przytłaczająco wiele! Pierwsze dni w Chinach spędziliśmy więc przed kompami układając prawdziwy plan podróży, a raczej jego szkic, bo jak już się wielokrotnie przekonaliśmy, nie ma co snuć ambitnych i szczegółowych planów… Zaplanowaliśmy luźną trasę tak, aby najpierw zrobić koło po południowym zachodzie Chin z finałem w Hong Kongu, a następnie pętle po centralnej i północno-wschodniej części kraju z finałem w Pekinie. Po parodniowych poszukiwaniach inspiracji na blogach i w przewodnikach, na pierwszy ogień wzięliśmy prowincję Yunnan, która słusznie kojarzy się wszystkim z herbatą, ale są tam też dwa bajkowe miasta - Dali i Lijiang, nasz pierwszy cel podróży po Chinach.  

 

Dworce w Chinach - pierwsze starcie

Na dworcu w Nanning znów zderzyliśmy się z chińskim systemem bezpieczeństwa (tzn. totalnej kontroli). Chińskie dworce przypominają lotniska - przed wejściem są bramki z technologią rozpoznawania twarzy, każdorazowo prześwietlane są bagaże i przeszukiwane ubrania, a nad wszystkim czuwa armia strażników i kamer. Obywatele Chin aby dostać się na terminal muszą przyłożyć swój dowód osobisty do czytnika, który akceptuje czy dana osoba ma wystarczająco dobrą ocenę, aby w ogóle móc podróżować (Orwell przewraca się w grobie, a twórcy Black Mirror nie wiedzą czy śmiać się czy płakać.) My nie mamy chińskich dowodów (ani żadnych punktów - uf!), więc przez bramki przeszliśmy bokiem, pokazując oczywiście strażnikowi paszport i bilet do Dali.

Ku naszemu zaskoczeniu, po prześwietleniu bagaży zostaliśmy poproszeni na bok przez ochronę, gdzie kazano nam wszystko rozpakować. Próbowaliśmy udawać głupa jak długo się da, że nie rozumiemy o co chodzi, ale tak naprawdę szybko domyśliliśmy się, co nie pasowało funkcjonariuszom… Radek miał w plecaku pałkę teleskopową. Na nic się zdały tłumaczenia, że podróżujemy z nią kilka miesięcy, że nigdy nie stanowiła problemu, że tyle razy lataliśmy z nią samolotami, że przecież wpuścili nas z nią przez chińską granicę. Na wszelkie tłumaczenia była jedna odpowiedź ,,It's not allowed in our country"  i konfiskata. Wiedzieliśmy, że jesteśmy na straconej pozycji, ale nożyka do owoców broniliśmy dobre 10 minut! Kłótnia przez translator musiała wyglądać komicznie, mimo to z zaciekłością tłumaczyliśmy na chiński nasze argumenty: To mały nożyk! ( 这是一把小刀!) Używamy go tylko do obierania mango! (我们用它来剥芒果!) Nie stanowi żadnego zagrożenia! ( 刀它没危险!) Pałka - okej, ale nożyk to już bez przesady! ( 拿棒 - 没关系,但刀毫不夸张!)

Niestety ochrona była również zawzięta (choć musimy przyznać, że spokojna i grzeczna) - dowiedzieliśmy się, że w Chinach można mieć tylko ostrza do 5 cm… czyli paznokieć sobie można co najwyżej obciąć. Nożyk i pałkę zabrali, a nam, naszym paszportom i skonfiskowanym dowodom zbrodniczych zamiarów zrobiono zdjęcia… Pięknie, jesteśmy dopiero parę dni w kraju i już trafiliśmy na czarną listę? Dobrze, że nie znaleźli gazów pieprzowych ;) 

W drodze do Dali przeżywaliśmy dworcowe upokorzenie, ale jednocześnie przyznamy się, że czuliśmy ulgę. Od dawna nie wiedzieliśmy co mamy zrobić z tą pałką teleskopową. Nigdy nie musieliśmy jej użyć (na szczęście!), rzadko w ogóle pamiętaliśmy żeby ją brać na miasto, poza tym ważyła z tonę i była nieporęczna. Ani zostawić gdzieś ani odesłać do domu, bo szkoda  - i tak ją Radek woził coraz bardziej wkurzony, że musi ją dźwigać. A tu na pierwszym dworcu w Chinach, problem rozwiązał się sam… 

Nasze głowy szybko jednak zaprzątnęły inne wrażenia i emocje, bo oto pierwszy raz jechaliśmy superszybkim pociągiem - bullet train! Trasę z Nanning do Dali - 1100 km, pokonaliśmy w ok. 7h! Pociąg mknął cichutko i gładko, a mijane krajobrazy prowincji Junnan zmieniały się jak w kalejdoskopie - musimy przyznać, że ta nowoczesność zrobiła na nas wrażenie.

 
 
 
 
Gdzie obecnie jesteśmy?
Szukaj po tagu
Obserwuj nas na Instagramie
Polub nas na Facebooku