2019-03-24

Spotkajmy się w Mui Ne

 

 

Instagram łączy ludzi

Dziwny jest ten świat (cytując klasyka), w którym łatwiej jest poznać kogoś przez Internet niż w realu. Sami wiemy to najlepiej, bo poznaliśmy się online i bach! za sprawą globalnego światłowodu staliśmy się parą ;) Nie przypuszczaliśmy jednak, że w podróży najwięcej ludzi poznamy… na Instagramie. Dzięki naszemu podróżniczemu profilowi @orientujemysie nie tylko kolekcjonujemy swoje wspomnienia, ale też inspirujemy się podróżami innych, znajdujemy często cenne informacje i jak się okazało, poznajemy fantastycznych ludzi. Początkowo żartobliwe komentarze @objechane pod jednym z naszych postów zaowocowały szalonym planem spotkania się w najbardziej popularnej miejscowości Wietnamu, mekce rosyjskich turystów, stolicy sosu rybnego - w Mui Ne.  

Co z tego, że po Delcie Mekongu mieliśmy jechać w góry do Da Lat, a zatłoczonego wybrzeża celowo unikaliśmy jak ognia. W wolnym podróżowaniu najlepsze jest, że zasady są po to żeby je łamać, a plany po to żeby je zmieniać! W zwykłej wiadomości na Insta usłyszeliśmy zew przygody i postanowiliśmy się jemu poddać - pod wpływem Objechańców Lucyny i Marcina wsiedliśmy do autobusu i w parę godzin byliśmy na plaży by wpaść w ich ramiona.

Rzadko spotyka się ludzi z którymi nie sposób się nagadać! A jak jeszcze dodać do tego parę butelek wina, lokalne piwo i rozgwieżdżone niebo nad palmami, to mamy gotową recepturę na udany pobyt - choćby i w turystycznym Mui Ne…

 

Mui Ne - palmy, bukwy i pielmieni

Mui Ne to rybackie miasteczko i kurort, które z niewiadomych przyczyn skolonizowali Rosjanie - prędzej usłyszy się tam rosyjski niż wietnamski. Właścicielami większości hoteli i restauracji są nasi ukochani sąsiedzi zza wschodniej granicy, więc wszystkie szyldy są dwujęzyczne, a każda knajpa ma menu w bukwach i nazwę w stylu ,,Tanja" czy inna ,,Matrioszka". Idąc na jakikolwiek posiłek musieliśmy potwierdzać z GPSem czy na pewno nadal jesteśmy w Wietnamie, bo wszechobecne w knajpach rumiane od wódy, swojskie, słowiańskie japy kazały nam wierzyć, że jakimś cudem, dojechaliśmy jednak do Europy Wschodniej (przespaliśmy parę granic, czy co?). Serio, nigdy nam do głowy nie przyszło, że zjemy w Wietnamie pielmieni, a tu proszę - na kaca (pod znakiem którego upłynął cały nasz pobyt), idealnie z rosołkiem - mówisz-masz!
Może śledzika do tego? Sałatki jarzynowej?

Gdybyśmy wiedzieli wcześniej przyjechalibyśmy tu na Boże Narodzenie! 

Wietnam generalnie jest bardzo popularnym miejscem wypoczynku dla Rosjan, co skutkuje tym, że jak jest się Europejczykiem, to mieszkańcy z automatu myślą, że z Rosji. Ileż to razy usłyszeliśmy ,,spasiba" , ,,szto?" albo ,,skolka?" w sklepach i restauracjach chociaż zwracaliśmy się do obsługi po angielsku. Nigdy jednak nie widzieliśmy (słyszeliśmy?) takiego zagęszczenia zaśpiewu na metr kwadratowy jak w Mui Ne!

Nigdy nie czuliśmy też takiego smrodu…

 

Rybny prześladowca 

Czai się wszędzie: w zupie, w makaronie, w warzywach, w ryżu, na półkach w sklepach, na stołach w restauracjach, a w Mui Ne i na ulicy…  To Nouc Mam, sos rybny bez którego Azjaci nie wyobrażają sobie kuchni. Specjalne, najlepsze rybki do jego produkcji łowione są właśnie w Mui Ne, więc samo miasteczko i cała prowincja są największymi producentami tego ,,rarytasu" na świecie!

Zdjęcie autorstwa Lucyny z ekipy Objechane - dziękujemy za udostępnienie! 

Jego zapach jest nie do opisania, dość powiedzieć, że powstaje z rybek fermentujących się rok (!) w kadziach na słońcu, resztę wyobraźcie sobie sami… Ułatwić wam może zwizualizowanie sobie miski mokrej kociej karmy wymieszanej z wymiocinami zostawionej w pełnym słońcu w upalny, letni dzień. Czujecie w głowie ten zapach? To i tak nic przy sosie rybnym…  Gliniane kadzie z sosem czuć już na wiele metrów przed posesjami lokalnych fabryczek, a przejście przez ulicę w ich okolicy wyciska łzy w oczu i skurcza brzuch. Zwłaszcza dla Ani był to codzienny koszmar, bo nienawidzi ona sosu rybnego (vel Śmierdziucha) nienawiścią zajadłą, zapalczywą i wojującą.  Za to Radek, Lucyna i Marcin potrafią sobie dodać parę kropel do dania mlaskając przy tym ze smakiem! 

Zdjęcie autorstwa Lucyny z ekipy Objechane - dziękujemy za udostępnienie! 

Ponieważ mieszkańcy są w większości rybakami, w miasteczku czuć nie tylko sosem rybnym, ale rybami generalnie. Na falach kołyszą się leniwie rybackie kutry, a na plażach i tuż przy brzegu można zobaczyć urocze, okrągłe łódeczki (i walające się sieci rybackie ze śmieciami). Z przypominającymi kosze łódkami wiąże się pewna historia z fortelem w tle. W czasach gdy Wietnam było kolonią francuską, na mieszkańców został nałożony podatek od posiadania łodzi. Sprytni Wietnamczycy stworzyli więc okrągłe łodzie aby zmylić kolonizatorów ( ,,Panie Francuziku! Widział pan kiedyś okrągłą łódkę? Kto bym tym pływał? To koszyk jest, panie!" - nie kumamy jak mogli dać się na to nabrać, ale nabrali się i Wietnamczycy nie płacili podatku… )  Francuskie panowanie skończyło się w latach 50' XX wieku, ale tradycja okrągłych koszo-łódek pozostała.

Widok setek kolorowych łodzi w zatoce jest bardzo malowniczy i stanowi jedną z atrakcji turystycznych miejscowości. Podobnie jak lokalny targ, na którym można kupić świeże ryby, owoce morza i inne podwodne stworzenia, w które obfitują tutejsze wody.

 

Czerwona Planeta

Odwiedziliśmy targ i zatokę podczas jednodniowej wycieczki, po drodze do głównej lokalnej atrakcji - wydm i kanionów. Białe i czerwone diuny to sztandarowy i najciekawszy punkt pobytu w Mui Ne, bo szybko można się przekonać, że lokalne plaże nie należą do najpiękniejszych na świecie, ale o tym więcej za chwilę. Razem z naszą ekipą Objechańców wsiedliśmy więc na jednoślady i pomknęliśmy poza miasteczko zobaczyć te słynne góry piachu. 

I jak sama nazwa wskazuje białe wydmy, to naprawdę po prostu białe wydmy i nic więcej xD Wspinając się nie sposób zapomnieć, że jest się w środku atrakcji dla turystów, bo zewsząd widać zabudowania i co chwilę śmigają przed nosem jeepy i quady, ale dokąd one jadą to nie wiemy, bo cały teren można niemal objąć wzrokiem stojąc w jednym miejscu…  Więcej radości sprawiło nam picie piwa w hamakach w lokalnej knajpce nad stawem niż chodzenie po piachu, bo same wydmy chociaż momentami fotogeniczne, nie są na tyle duże żeby mieć wrażenie ,,zgubienia się" na mini-pustyni, o które nam chodziło. 

Na pocieszenie zostały nam czerwone wydmy… na które nie dotarliśmy :P Bo tyle czasu spędziliśmy w czerwonych kanionach! W końcu atrakcja na miarę naszych możliwości! Naturalne formacje piaskowo-skalne w intensywnie rudo-czerwonym kolorze wynagrodziły nam trochę poprzednie rozczarowania. Czerwone korytarze można podziwiać w parku krajobrazowym nad brzegiem morza - wstęp kosztuje 50 000 dongów/os, na miejscu jest parking, toaleta i knajpka z pięknym widokiem na morze.

Kanionów jest 6 i chociaż nie są jakoś bardzo głębokie ani długie, choć na chwilę można uwierzyć, że trafiło się na Marsa! Wąskie przejścia, niesamowity kolor piachu, fantastyczne kształty i kameralna atmosfera sprawiły, że bawiliśmy się w kanionach jak dzieci! A widoki ze szczytów? Bajkowe… 

Cali utytłani w piachu uznaliśmy, że choćby dla kanionów warto było przyjechać do Mui Ne. Z lokalnych atrakcji jeszcze podobno Strumień Wróżek jest piękny (płynąca przez miasteczko rzeczka ukryta w wąwozie), ale nigdy nie dane nam było go odwiedzić, choć plany mieliśmy ambitne i wejście do wąwozu mijaliśmy codziennie… niestety poniósł nas melanż.  

 

Za wietnamski hajs baluj

Może trochę wstyd się przyznać, ale w Mui Ne głównie piliśmy. Na swoje usprawiedliwienie mamy zacne towarzystwo Lucyny i Marcina (a jak tu nie pić z rodakami na obczyźnie?) oraz to, że w Mui Ne poza wspomnianymi kanionami, nie ma za bardzo co robić - plaże są po prostu brudne. Byliśmy w szoku, że tak znany kurort ma tak nieładne plaże! Co Ci wszyscy Rosjanie tu widzą? Kolor wody przypomina ten w Bałtyku - czyli coś między wodą z mopa, a mulistym jeziorem. Co z tego, że piach złoty, jak wdeptane jest w niego mnóstwo śmieci i starych sieci rybackich. Wszędzie walają się porzucone łódki i nadgniłe ryby. Jedyne odcinki plaży, które są czyste to te należące do wypasionych resortów, więc jak nie jesteś ich gościem to nie możesz z nich korzystać (albo musisz srogo sypnąć groszem za leżak.)

Mimo wszystko, postanowiliśmy chociaż jeden dzień spędzić cały na plaży (nie ukrywajmy, że Ania się na to uparła, bo reszta ekipy nie należy do opalanioholików), ale po przejściu 2 kilometrów nabrzeżem nie znaleźliśmy ani jednego kawałka, który by się nadawał na nasze legowisko… Jedyne miejsca gdzie nie ma resortów, a są za to palmy, które dają cień i rajski klimat… są pełne potłuczonego szkła, opon, zaginionych klapków i innych śmieci.

Na szczęście jak się ma dobrą ekipę, to i brzydka plaża nie straszna. Chcąc nie chcąc wylądowaliśmy więc w nadmorskim barze i… jak żyć? Trzeba pić! Ania mimo wszystko twardo zażywała kąpieli słonecznych, a reszta ekipy skryta pod daszkiem błogo chillowała z wodą kokosową i piwkiem, czekając na zachód słońca, bo te, trzeba uczciwie przyznać, były w Mui Ne naprawdę spektakularne.

Codziennie przed zmierzchem czekaliśmy więc na feerię barw, aby następnie wieczór spędzić na tzw. Food courcie, czyli mini nocnym targu gdzie są wspólne stoliki dla kilkunastu knajpek, a bar z przystępnymi cenami działa do 23:00, co było nie raz naszą zgubą…  Ale, nie żałujemy ani jednego donga i ani jednego łyka! Chyba jest coś w powietrzu Mui Ne (oprócz fetoru sosu rybnego), że drinki wchodzą tam jak woda, a czas płynie trochę wolniej, pozwalając cieszyć każdą chwilą spędzoną z przyjaciółmi.

 

Hmm… a może Ci wszyscy Rosjanie też przyjeżdżają tu po prostu na najebkę pod palmami?

 

***

Podsumowując, jeśli szuka się rajskich plaż, turkusowej wody i kurortu na światowym poziomie, to Mui Ne to zły adres. Ilość śmieci na plaży rozrywa serce i apeluje o zdrowy rozsądek. Jednak jeśli i tak jest się już w okolicy (albo jest się psychofanem sosu rybnego), to warto zobaczyć czerwony kanion, Strumień Wróżek i pojeździć skuterem/motorem po okolicy, bo ta jest naprawdę malownicza. Poza tym Mui Ne niczym nie różni się od innych nadmorskich pierdolników w stylu Władka, z tą różnicą, że zamiast disco-polo leci disco-rusko.

Nam jednak, dzięki ekipie z Objechane, w ogóle to nie przeszkadzało i cieszyliśmy się z każdego błogiego (czyt. skacowanego) dnia spędzonymi z nimi, bądź co bądź, nad morzem! 

 

Po paru dniach rozstania jednak nadszedł czas, ale bawiliśmy się razem tak dobrze, że już jesteśmy umówieni z Objechańcami na kolejne podróżnicze randez-vous gdzieś w Laosie. Już nie możemy się doczekać!

A co się odwlecze to nie uciecze, dlatego po kilku dniach błogiego lenistwa ruszyliśmy w góry Wietnamu, w kierunku Da Lat - miasta zakochanych. Ale o tym przeczytacie już w następnej relacji.

 

 
 
 
 
Gdzie obecnie jesteśmy?
Szukaj po tagu
Obserwuj nas na Instagramie
Polub nas na Facebooku