2020-10-14

Magia i atrakcje Gorontalo

 

Gorontalo jest jednym z większych miast na północy Sulawesi (Celebes). Powszechnie sądzi się, że nie ma w nim większych atrakcji turystycznych, raczej służy jako port przesiadkowy dla tych, którzy płyną na Togiany bądź z nich wracają. Rok temu sami się zaliczaliśmy do turystów zupełnie nieświadomych magii Gorontalo. Po pobycie na Togianach mieliśmy spędzić w mieście tylko 2-3 dni na ogarnięcie się przed podróżą do parku narodowego Manado, który znajduje się jeszcze dalej na północy wyspy Sulawesi. Porzuciliśmy jednak wszelkie plany i zamiast oglądania skaczących małp i rafy koralowej, spędziliśmy błogie dni na indonezyjskiej wsi Timuato razem z gospodarzami lokalnego homestay'u. Harry i Mimin po prostu skradli nasze serca i udowodnili, że Gorontalo ma do zaoferowania dużo więcej niż tylko nocleg pomiędzy promem, a samolotem.

Obiecaliśmy, że wrócimy po roku i słowa dotrzymaliśmy. Prosto z rajskiego Raja Ampat wylądowaliśmy znów na naszej ukochanej Sulawesi niemal równo 12 miesięcy po tym jak ją opuściliśmy. Przelecieliśmy tysiące kilometrów przez cały kraj tylko po to, aby znów uściskać Harrego i Mimin. Oprócz tęsknoty i obietnicy przygnała nas też wyjątkowa okazja - nasi przyjaciele spodziewali się trzeciego dziecka i zostaliśmy zaproszeni na świętowanie jego narodzin.Taki zaszczyt i radość nie mogły nas ominąć!

W poprzedniej relacji z Gorontalo rozpisywaliśmy się na temat magii tego miejsca, która swe źródło ma w życzliwości mieszkańców i leniwej atmosferze okolicznych wsi. Nie jest to jednak cała prawda. Bowiem w powietrzu unoszą się czasem prawdziwe czary, czego tym razem byliśmy naocznymi świadkami. 

 

Duchy, czary i islam

Wiara w magię i duchy jest bardzo silna w całej Indonezji. Chociaż większość kraju wyznaje islam, nadal są tu żywe niektóre tradycje i wierzenia plemienne, na które dodatkowo w ciągu wieków nałożyła się mitologia arabska. Stąd na przykład powszechna wiara w dżiny. Dżiny wywodzą się z Arabii jeszcze z czasów przed-islamskich, ale znalazły też swoje miejsce w Koranie, gdzie opisywane są jako potężne istoty stworzone przez Boga z ognia i zamieszkujące równoległy do ludzkiego wymiar. Podobnie jak ludzie, dżiny mogą być dobre lub złe, mają swoje słabości i czasem nawet spełniają ludzkie życzenia, dlatego nie są utożsamiane z demonami. Mimo to, oficjalnie islam zabrania jakiegokolwiek obcowania z siłami nadprzyrodzonymi - w tym z dżinami - a zatem obowiązuje zakaz przywoływania ich, czczenia, przekupywania czy proszenia o pomoc. W praktyce jednak, szamański biznes kwitnie w najlepsze i w całej Indonezji można bez problemu wynająć pośredników między światem ludzi, a dżinów.

Boli Cię noga? Idź do szamana. Ktoś z rodziny zaczął zachowywać się dziwacznie? Opętanie. Choroba, ciągły pech, znikające rzeczy z domu? To wszystko robota dżinów, które w dodatku mogą działać na czyjeś zlecenie! Aby się bronić, trzeba znaleźć szamana z potężniejszym dżinem na usługach i przepędzić intruza…

Kiedy więc mimochodem poskarżyliśmy się Harremu, że Radek od dawna cierpi z powodu bólu pleców, a Ania zatok i głowy, odpowiedź mogła paść tylko jedna - idziemy do szamana

W drodze na kurację.

Jeśli wyobraźnia podpowiada Wam widok pomalowanego we wzory starca z pióropuszem na głowie, siedzącego na skórze wilka w jaskini przy ognisku, na którym tlą się jakieś tajemnicze zioła, to musimy Was rozczarować…  Wioskowym szamanem okazał się zasuszony dziadek w poplamionej koszulce, który na co dzień nosi cegły jako pomocnik murarza. Co zabawniejsze, musieliśmy na niego długo czekać pod domem, bo zagadał się w meczecie z imamem(!). Jak widać w Gorontalo nie ma problemów na linii religia-magia, chociaż region ten jest drugim po Aceh'u najbardziej radykalnym muzułmańskim regionem w Indonezji. 

 

Wizyta u szamana

Zostaliśmy poinstruowani wcześniej aby przynieść swoje butelki wody mineralnej. Woda jest medium umożliwiającym połączenie z dżinami i zdobycie nad nimi władzy. W pierwszej kolejności szaman zaczarował dwa kubki wody, wrzucając do niej coś na podobieństwo kamyków i szepcząc nad nimi nieznane nam zaklęcia (podczas całego procesu siedział wygodnie na okafelkowanej podłodze swojego domku - z przykrością odnotowaliśmy brak ogniska i skór ;)). Po przygotowaniu wody mieliśmy ją wypić i odczekać chwilę aby pozwolić zacząć jej działać. Pierwszy na czarnoksięski warsztat trafił Radek. Szaman wcierał mu zaczarowaną wodę w plecy, mamrocząc przy tym i ugniatając poszczególne mięśnie, a równocześnie przepędzając czające się w nich dżiny. Radek musiał ich mieć całkiem sporo, bo kuracja trwała dłuższą chwilę.

Po zakończonym zabiegu (chyba udanym o czym świadczył szczerbaty uśmiech szamana) przyszedł czas na Anię. Nie wiemy, czy to kwestia płci, ale terapia Ani wyglądała trochę inaczej. Szaman poprosił aby sama trzykrotnie obmyła sobie twarz i gardło zaczarowaną wodą. Podejrzewamy, że jako pobożnemu muzułmanowi nie wypadało mu intensywniej dotykać obcej kobiety. Następnie delikatnie położył ręce na jej głowie i szyi i również mamrotał zaklęcia, ale zdecydowanie krócej - czyżby dżiny Ani były bardziej płochliwe? Czy też bardziej od złych mocy obawiał się czujnie przyglądającej się wszystkiemu żony? ;) 

Na koniec szaman wziął nasze butelki i do każdej wrzucił kawałeczek kadzidła, odmawiając przy tym kolejne zaklęcia. Kadzidło jest uważane za pokarm dla duchów (z resztą nie tylko w Indonezji, ale w większości krajów Azji). Dym jest więc używany przy wielu ceremoniach i domowych obrzędach aby zjednać sobie przychylność sił wyższych. Wodę z rozpuszczonym kadzidełkiem mieliśmy pić, a także myć się nią przez trzy kolejne dni. Pamiętając, która butelka jest czyja, inaczej Anię rozbolałyby plecy, a Radka zatoki! Słyszeliśmy, że okoliczni ludzie potrafią sprzedawać domy, ziemię i samochody aby spłacać szamanów, ale najwyraźniej nasze dżiny musiały być jakieś lamerskie, bo wycenił nas na jedynie 50k rupii od osoby (ok. 12 zł/os). Nie mniej międzykulturowe doświadczenie i tak jest bezcenne!

Nigdy nie byliśmy fanami "medycyny alternatywnej" i do całego przedsięwzięcia podeszliśmy raczej jak do przygody niż rzeczywistej kuracji… Hmm… I może dlatego nie zadziałała, mimo sumiennego obmywania się kadzidlaną wodą przez trzy kolejne dni. Za to relacja z naszej wizyty, którą w mediach społecznościowych udostępnił Harry, zrobiła furorę wśród jego znajomych. Czyżby turystyka "medyczna" miała być nową podporą całej branży, dopiero raczkującej na północy Sulawesi?

 

Ceremonia łóżeczkowa

Nie do wszystkich spraw potrzebny jest szaman. Gdy w grę wchodzą babskie sprawy jak ciąża, poród i noworodki, do akcji wkracza szeptucha. Parę dni przed naszym przylotem, Mimin urodziła swojego trzeciego syna, więc z niecierpliwością czekaliśmy na rytuał oficjalnego powitania go na świecie.  Niektóre tradycje są starsze niż islam i jedną z nich jest właśnie ceremonia łóżeczkowa.

Łóżeczko było kupione na wiele dni przed porodem, ale nikt nie odważył się położyć w nim dziecka zanim nie odprawiono ceremonii. Mały Arkan Lurah spał z mamą i nie był nawet za bardzo pokazywany innym ludziom, dopóki nie skończył 9 dni. Dziewiątego dnia po narodzinach została wezwana szeptucha, a nas usadowiono na krzesłach abyśmy mogli obserwować cały obrzęd. I tym razem poniosła nas wyobraźnia, bo zamiast rozczochranej wiedźmy z krukiem na ramieniu, zobaczyliśmy uroczą kobiecinę w liliowym chimarze i sukience w kwiatki. Nie mówiła słowa po angielsku i było widać, że nasza obecność ją trochę onieśmiela, więc tym prędzej zabrała się za swoje obowiązki starając się nie zwracać na nas uwagi.

Najpierw wykąpała dziecko w wodzie ze startym imbirem (galangalem) i przyprawami. Imbir odpędza zła moce i chroni przez urokiem, noszą go przy sobie kobiety przez cały okres ciąży. Na stole stała również miska z darami dla dobrych duchów - ryżem, jajkami, cytrynami i gałkami muszkatołowymi. Następnie buzia dziecka została wymalowana thanaką (specjalną pastą z kory) i szeptucha przystąpiła do usypiania malucha zaklęciami. 

Gdy dziecko usnęło, nasza czarodziejka przygotowała wonne kadzidło wsypując do żarzącego tygielka przyprawy. Dym unosił się spod łóżeczka, okadzając mebel, noworodka w ramionach Mimin, nas i cały pokój. W tym czasie szeptucha obywała jeszcze łóżeczko wodą z imbirem szepcząc przy tym tajemnicze formułki. Gdy duchy zostały nakarmione, a kołyska była już oczyszczona wodą i dymem, pozostało tylko uroczyście położyć w niej małego Arkana. Zrobiła to oczywiście szeptucha, chociaż Mimin czujnie asystowała przy wszystkich czynnościach. Na koniec świeżo upieczona mama przywiązała do łóżka tobołek z pępowiną, goździkiem, gałką muszkatołową i cytryną. Zabezpieczony przed złymi mocami chłopiec mógł od tej pory spać spokojnie w swoim własnym łóżku. 

 

Z magią nie ma żartów

Zgodnie z islamską tradycją, po 42 dniach od narodzin odbyła się jeszcze oficjalna uczta na cześć narodzin syna, podczas której zabito i przyrządzono dwie kozy ku uciesze rodziny i sąsiadów. My się niestety już na ucztę nie załapaliśmy, ale i tak byliśmy ogromnie wdzięczni Mimin i Harremu, że włączyli nas swoje w domowe rytuały i mogliśmy dzielić z nimi radość z nowego członka rodziny. Zaskoczyło nas jednak, że cała "ceremonia" nie miała tak uroczystego charakteru, jak początkowo sobie wyobrażaliśmy. Uderzyło nas, że magia i obrzędy są tu częścią zwykłej codzienności, czymś oczywistym, co po prostu trzeba załatwić, tak jak wizytę w urzędzie czy zakupy.

Nasi przyjaciele opowiadali nam też o innych magicznych wierzeniach z taką samą powagą i swobodą, jak mówili o gospodarce kraju albo pogodzie. Dla większości Indonezyjczyków siły nadprzyrodzone istnieją i nie jest to kwestia dyskusyjna. Harry i Mimin są wykształconymi ludźmi, a mimo to Mimin za każdym razem gdy sprzątała po zachodzie słońca zapalała świeczkę dla opiekuńczego ducha domu żeby się nie gniewał, że zakłóca mu spokój. Nie wynosiła też nowonarodzonego dziecka po zmroku na zewnątrz w obawie przed porwaniem malucha przez kobiecego demona Pontianaka. Kilka lat wcześniej Harry sprzedał ziemię i samochód aby z pomocą szamana ratować ze szponów dżina opętanego członka rodziny. I nie jest to tylko specyfika odległej wsi. Zwiedzając gdziekolwiek Indonezję szybko rzuca się w oczy, że nocami mieszkańcy śpią przy zapalonym świetle lub chociaż zostawiają włączoną żarówkę nad drzwiami. Powodem są właśnie obawy przed duchami… oraz, jak powiedział Harry, przed wścibskimi sąsiadami. Jeśli światło jest cały czas zapalone sąsiedzi nie mogą wtedy poznać czy ktoś wstał na poranną modlitwę, która powinna odbyć się przed wschodem słońca - spryciarze ;)

Dla przybyszów z Zachodu to wszystko brzmi może trochę śmiesznie. Pamiętajmy jednak, że przesądy i obrzędy są częścią każdej kultury, naszej również. W europejskim folklorze nie brakuje przecież diabłów czy upiorów. Odpukujemy w niemalowane, podejrzliwie patrzymy na czarne koty, przywiązujemy czerwone wstążki do wózków dziecięcych, korzystamy z wróżek i jasnowidzów, palimy świeczki dla zmarłych, polewamy niemowlęta i nowe budynki wodą święconą. Przy całej naszej nowoczesnej racjonalności, każdy z nas czuje się (co najmniej) nieswojo nocą na cmentarzu czy w lesie. Czy więc naprawdę różnimy się od Indonezyjczyków? Według nas magia ma się całkiem nieźle pod każdą szerokością geograficzną, tylko po prostu niektórzy wstydzą się do niej przyznać…

 

Atrakcje Gorontalo

Oczywiście uczestnictwo w rytuałach nie trafia się codziennie i każdemu. Dla nas to też był tylko ułamek naszego drugiego pobytu w Gorontalo, który tym razem wykorzystaliśmy bardziej na zwiedzanie. Magia miejsca leży przecież nie tylko w kulturze! W samym mieście nie ma nic do oglądania, ale okoliczne wsie skrywają kilka perełek. Przede wszystkim nieprawdopodobnie życzliwych ludzi, ale miłośnicy natury, widoków i historii też znajdą coś dla siebie. Jako, że Harry i Mimin byli głównie zajęci nowym członkiem rodziny, zwiedzaliśmy okolicę z naszymi francuskimi przyjaciółmi Frederic'em i Sarah'ą, których poznaliśmy w zeszłym roku. To oni, jako stali bywalcy Gorontalo, pokazywali nam fajne miejscówki poza trasą.

 

Forteca Otonaha i jezioro Limboto

Gorontalo już w XVI wieku było niezależnym, muzułmańskim królestwem i ośrodkiem handlu przyprawami. Gdy więc w 1522 roku dotarli tu Portugalczycy, zwietrzyli interes w tym, aby wkupić się w łaski gorontalskiego króla i tym samym zabezpieczyć swoje szlaki handlowe przed piratami. Namówili zatem władcę aby razem zbudować fortecę na pobliskim wzgórzu Dembe. Forteca, która miały zapewnić wszystkim bezpieczeństwo tak naprawdę była podstępem kolonizatorów. Portugalczycy chcieli wykorzystać twierdzę aby obalić króla i przejąć władzę w regionie. Na szczęście potajemnie dowiedziała się o tym księżniczka i zanim Portugalczycy zdążyli się zadomowić, zostali przepędzeni. Ruiny fortu stoją do dzisiaj i są jedynym zabytkiem w regionie. 

Z samych murów nie wiele już zostało, ale będąc tam warto im się przyjrzeć z bliska. Do zbudowania fortecy użyto niezwykłych materiałów - koralowców i jaj endemicznych ptaków maleo (nogali hełmiastych), które występują tylko na północy Sulawesi. Największą atrakcją jest jednak widok jaki roztacza się ze wzgórza Dembe. Odległa panorama Gorontalo, okoliczne wsie z polami ryżowymi, jezioro Limboto jak na dłoni i majaczące na horyzoncie góry. Pięknie! 

Stojąc na murach gapiliśmy się na ten krajobraz z mieszaniną zachwytu i smutku. Chociaż jezioro Limboto nadal wygląda malowniczo, lata świetności ma za sobą (wieki temu było nawet połączone z morzem!) Szacuje się, że w wyniku zmian klimatycznych i deforestacji regionu, jezioro zniknie w ciągu następnych 10 lat. Z góry najlepiej widać, że Limboto jeszcze niedawno było dużo większe, a Harry wspominał, że za czasów jego dzieciństwa sięgało prawie do podnóża samego wzgórza. Z roku na rok jezioro kurczy się coraz bardziej, co z biegiem czasu doprowadzi nie tylko do katastrofy ekologicznej, ale też humanitarnej - Limboto jest bowiem głównym źródłem wody dla wszystkich okolicznych mieszkańców i ich pól…
Klimat i natura zmieniają się na naszych oczach i trzeba być ślepcem, by nie widzieć konsekwencji i potencjalnie katastrofalnych skutków ludzkiej działalności. Póki jednak jezioro jest, warto przejść się nad jego brzegiem lub wynająć łódkę i obserwować unikatowe ptactwo z lokalnym przewodnikiem. Już za parę lat może nie być takiej szansy. 

 

Rafa koralowa, rekiny, gorące źródła

Gorontalo ma też niewątpliwego asa w rękawie - dostęp do morza. Morza o intensywnie niebiesko-turkusowej barwie z bogatą rafą koralową tuż przy brzegu. W radykalnie muzułmańskim regionie ciężko o luzackie plażowanie w bikini, ale fani pływania, snorkelu i nurkowania będą zachwyceni. Należy jednak zawsze pamiętać o skromnym stroju - na kostium zakładamy szorty/leginsy i koszulkę żeby nie siać zgorszenia i nie narażać siebie (i miejscowych) na nieprzyjemności. Główną atrakcją Gorontalo jest możliwość pływania z rekinami wielorybimi, ale sami nie zdecydowaliśmy się na taką przygodę, bo niestety rekiny są tu specjalnie dokarmiane aby zatrzymać je w jednym miejscu, co uważamy za nieetyczne i szkodliwe. 

Aby obcować z podwodnym światem na bardziej naturalnych zasadach, udaliśmy się do miejscowości Olele - 28 kilometrów na południe od Gorontalo (ok. 45 minut skuterem). Już trasa dojazdowa wzdłuż wybrzeża była atrakcją samą w sobie. Olele to spot znany tylko lokalsom, więc widok czwórki białych twarzy wywołał w okolicy małe poruszenie. Oczywiście życzliwe, zakończone poczęstunkiem z kawy i ciastek, które dostaliśmy jak tylko wyszliśmy z wody. Ilość kolorowych rybek i olbrzymich koralowców zwaliła nas z nóg! I pomyśleć, że takie cuda okoliczne wsie mają na wyciągnięcie ręki. 

A jeżeli dla kogoś 35-40 stopni upału, to za mało i ma ochotę się wygrzać, to pod Gorontalo znajdują się też dwa gorące źródła. Nie są to może kurorty SPA według europejskich standardów, ale na tym właśnie polega ich nie-turystyczny urok. Pierwsze źródła jakie odwiedziliśmy znajdują się w wiosce Pangi nad rzeką Sungai Bone, choć określenie źródła jest nieco na wyrost bowiem te okazały się niedużym betonowym basenem pośrodku niczego. Z politowaniem patrzyliśmy na domki wypoczynkowe ustawione w rządku wokół betonowego klocka z wodą, jakby było co podziwiać. Na szczęście sceneria źródełka (przepływająca obok rzeka i zalesione wzgórza) nadawała całości wakacyjnego klimatu, więc może i się nie dziwimy, że lokalsi lubią tu przyjeżdżać, choć na nas nie zrobiły większego wrażenia. Niemniej bawiliśmy się świetnie, a kąpiel w gorącej wodzie pod tropikalnym niebem była zabawnym, wartym polecenia doświadczeniem.

Tym bardziej, że oczywiście znowu największą atrakcją miejsca staliśmy się my sami. Taplaliśmy się pod ciekawskim wzorkiem gromadzącej się publiczności z wioski. Zaczęło się niewinnie od rodziny z pobliskiego domu, ale potem skarpa nad basem szybko zapełniła się skuterami, a ludzie dzwonili po kolejnych znajomych z zaproszeniem na spektakl pt. "Białasy u nas pływajooo!". Najpierw trochę nas to krępowało, ale z czasem stało się jednym z zabawniejszych wspomnień! 

W sumie to nawet miłe, że zwykłymi czynnościami można dostarczyć widowiska i radości innym. W Indonezji trzeba się przyzwyczaić do roli gwiazdy i faktu, że to turyści bardziej zabawiają miejscowych niż na odwrót - wszak my dla nich też jesteśmy egzotyczni. Ponieważ nasi francuscy przyjaciele posługują się bahasa w co najmniej podstawowym stopniu, udało nam się porozmawiać z miejscowymi i dowiedzieliśmy się o ambitnych planach stworzenia całego parku wodnego wokół gorącego źródła, które jest już na zaawansowanym etapie planowania, włącznie z wizualizacjami i materiałami promocyjnymi. 

Czy takie przedsięwzięcie pośrodku niczego ma szansę powodzenia mogliśmy się przekonać odwiedzając drugie, leżące nieopodal źródło - Lombongo. Gorące źródła i baseny miały być chyba w zamierzeniu mini aquaparkiem, ale komuś nie starczyło albo pieniędzy albo wyobraźni. Skromne, ale kafelkowane baseniki i altanki są co prawda ukryte malowniczo w lesie, a przed bramą stoi ślicznie położony nad rzeczką meczet, ale nie zagrzaliśmy tam dłużej miejsca. Niestety źródła dostarczają rozrywki (i wody) tylko tuż po porze deszczowej, bo zasilający je pobliski wodospad (który był właściwym celem naszej wyprawy do Lombongo) w ciągu roku wysycha… O czym dowiedzieliśmy się jak już dojechaliśmy na miejsce. Nie uważamy jednak wycieczki za stratę czasu, bo mijane wioski i góry były dla nas wystarczającą atrakcją. Wodospad Lombongo zobaczymy następnym razem!

 

Błogie życie w Timuato

Jeśli chce się odkryć pełnię magii Gorontalo i okolic, trzeba po prostu wziąć skuter i pojechać przed siebie. Można przy tym powspinać się na okoliczne wzgórza, szukać w dżungli wodospadów i egzotycznych ptaków albo tak jak my… zaszyć się na głębokiej prowincji - oczywiście najlepiej u Harrego i Mimin w Timuato. Tu czas w czarodziejski sposób przecieka przez palce niezauważony, zabierając ze sobą cały stres. Człowieka ogarnia taka błogość i rozleniwienie, że niewiele człowiekowi jest potrzebne do szczęścia. Wszystkie intensywniejsze przygody zostawiliśmy więc sobie na następny raz. Najwięcej radości sprawiały nam po prostu mijane wioski podczas naszych wycieczek i podglądanie życia codziennego mieszkańców, którzy zawsze reagowali na nas bezinteresowną życzliwością. Nie ważne czy mieszkali w kolorowych domkach czy bambusowych chatkach. Bananowe i kokosowe sady, ogródki, zagrody, straganiki - wszystkie elementy układają się w jedną sielską całość, od której nie można się oderwać. 

Dnie w Timuato spędzaliśmy więc gapiąc się na wszędobylskie krowy, a o upływie czasu świadczyło tylko zmieniające się pranie na sznurkach między palmami. Widok pól ryżowych i porośniętych dżunglą gór zachwycał bardziej niż galerie sztuki, a zachodów słońca wyczekiwaliśmy niczym premiery sequelu ukochanego filmu. Nigdy byśmy nie pomyśleli, że najpiękniejsze niebo będziemy oglądać na wsi, a nie gdzieś nad morzem czy w górach. Codzienny spektakl tuż za domkiem był naszą ulubioną atrakcją, zaraz obok wspólnych posiłków z Harrym, Mimin, Frederic'em i Sarahą. Mimo dzielących nas odległości, różnic kulturowych i wieku, udało nam się stworzyć zgraną paczkę, a nawet coś na kształt przyszywanej rodziny. Kiedy żarty i opowieści sypią się jak z rękawa, nie potrzeba żadnych wielkich atrakcji i to jest właśnie najbardziej urzekające w życiu na tej małej, indonezyjskiej wsi. 

 

Powroty bywają trudne

Nie wiemy czy to sprawka czarów i dżinów, ale do Gorontalo po prostu chce się wracać. Byliśmy tam dwukrotnie i za każdym razem dowiedzieliśmy się czegoś nowego zarówno o miejscu jak i o mieszkańcach, ale także o nas samych. Przyznamy, że przyjeżdżając drugi raz mieliśmy wygórowane i romantyczne oczekiwania - chcieliśmy, żeby było jeszcze wspanialej niż poprzednio, bo przecież teraz jesteśmy już jak rodzina. Na miejscu okazało się jednak, że "jak rodzina" oznacza co innego dla nas (nawykłych do polskiej gościnności), a co innego dla Harrego i Mimin, co najpierw stało się źródłem małego rozczarowania.
My spodziewaliśmy się wyjątkowego traktowania i entuzjazmu przynajmniej równego naszemu. Tymczasem zastaliśmy zmęczoną dwójkę świeżo upieczonych rodziców, przytłoczonych nową sytuacją. Potrzebowaliśmy czasu by zrozumieć, że brak fajerwerków na nasz przyjazd (który początkowo wzięliśmy za obojętność) i włączenie nas w ich codzienność bez zbędnych ceregieli, było z ich strony największym dowodem zaufania i traktowania nas jako "swoich". Dostaliśmy solidną lekcję pokory i empatii… pozostaje nam wykorzystać ją podczas kolejnej wizyty!

Długo zastanawialiśmy się, czy w ogóle pisać o tym doświadczeniu, ale tak jak sami wielokrotnie orędujemy za brakiem oczekiwań to i nam zdarza się wpaść w ich pułapkę. Nawet ponad dwa lata w Azji to zdecydowanie za mało czasu, żeby poznać i zrozumieć sposób myślenia innych ludzi, urodzonych i wychowanych w zupełnie innej kulturze czy religii. To nie pierwszy raz kiedy przekonaliśmy się, że różnice kulturowe to coś więcej niż tylko wyświechtany frazes czy egzotyczne obrzędy, to samo życie. Co nie oznacza, że nieporozumienia, inne punkty widzenia czy różnice zdań zaciemniają życzliwość, ciepło i otwartość ludzi jakich mieliśmy przyjemność poznać podczas naszej wyprawy, za co jesteśmy wdzięczni losowi. 

Harry i Mimin zabrali nas na parapetówkę do swoich najlepszych przyjaciół. Nie zabrakło dobrego jedzenia, muzyki, wspólnych tańców i karaoke:) To jeden z takich momentów, kiedy poczuliśmy się prawdziwą częścią społeczności. 

To chyba największa magia Gorontalo, że przebywając tam ma się niepowtarzalną okazję poznania z bliska prawdziwych ludzi, ich lokalnej kultury i zwyczajów. Bez spektaklu pod turystów, udawania i komercji. Po prostu codzienne życie na drugim końcu świata. I chociaż z żalem żegnaliśmy się z przyjaciółmi, wiedzieliśmy, że po pierwsze jeszcze nie raz do nich wrócimy, a po drugie, że smutek rozstania osłodzi nam nieco nasza kolejna uwielbiana destynacja w Indonezji. Prosto z Gorontalo wsiedliśmy w samolot, który po raz kolejny zabrał nas na Bali. Ale o tym przeczytacie więcej już w następnym wpisie.

 

 
 
 
 
Gdzie obecnie jesteśmy?
Szukaj po tagu
Obserwuj nas na Instagramie
Polub nas na Facebooku