2019-07-21

Bajkowe starówki Dali i Lijiang

 

Na herbacianym szlaku

Prowincja Junnan skusiła nas nie tylko słynnymi polami herbaty, ale przede wszystkim górskimi krajobrazami i ciekawą kulturą regionalną. Wbrew pozorom w Chinach nie mieszkają tylko Chińczycy, czyli ludność Han (chociaż stanowią większość populacji), ale też 55 innych grup etnicznych i narodowości, które cieszą się względną  "autonomią" w ramach republiki chińskiej. W ostatnich latach polityka władz centralnych stała się nieco przychylniejsza mniejszościom*, upatrując w różnorodności kulturowej Chin wabika dla turystów. Stąd wiele miast i regionów ma specjalny status autonomiczny gdzie szczególnie podkreślana jest lokalna kultura i język - oczywiście ku uciesze turystów, ale pod czujnym okiem władzy. Niestety nie dotyczy to wszystkich grup - Tybetańczycy i Ujgurzy są prześladowani, ale jest to głębsza i trudna opowieść, którą postaramy się poruszyć w innym wpisie.

Nasze pierwsze przystanki - prefektury autonomiczne Dali i Lijiang są ośrodkami kultury dwóch mniejszości etnicznych - Bai oraz Naxi, które od wieków zamieszkują prowincję Junnan i jako pierwsze zaczęły sadzić i sprzedawać herbatę. To przez ich wioski prowadził słynny herbaciany szlak z Chin do Azji Centralnej, a dalej do Europy, gdzie aromatyczne listki wymieniano na inne dobra. Dziś Dali i Lijiang nadal słyną z upraw herbaty, ale to co najmocniej przyciąga odwiedzających, to ich tradycyjne domy i klimatyczne uliczki. Według wyczytanych opinii w Dali i Lijiang można zobaczyć jak wyglądały starodawne Chiny, bo miasteczka te pełne są nie tylko doskonale zachowanej architektury, ale i lokalnego rzemiosła oraz sztuki. Nie mogliśmy się więc doczekać aż zobaczymy te skarby folkloru - starówki i parujący kubek świeżo zaparzonej herbaty.

 

Białe Miasto - Dali

Do Dali dotarliśmy późnym wieczorem, ale już w ciemności dało się zauważyć, że ma niesamowity klimat. W drodze na stare miasto towarzyszył nam gwar ulic zastawionych grillami, na których w kłębach dymu smażyły się lokalne specjały. Niziutkie stoliczki gromadziły całe rodziny i ferajny przyjaciół, tak ciasno skupionych wokół skwierczących płyt, że trudno było między nimi meandrować żeby nie strącić komuś piwa czy talerza bakłażanów prosto na chodnik. Od razu nam się spodobało! 

  Centrum starego miasta wieczorem.

Zamieszkaliśmy co prawda poza murami starego miasta, ale w uroczym domu na wzgórzu z widokiem na otaczające Dali góry. Naszymi gospodarzami było mongolsko-holenderskie małżeństwo, ale w trakcie całego naszego pobytu była tylko Mei, która przywitała strudzonych wędrowców butelką zimnego piwa czym od razu zaskarbiła sobie nasze serca. Tak bardzo, że zamiast dwóch dni, zostaliśmy tydzień…
Już po pierwszym spacerze wiedzieliśmy, że jeden czy dwa dni, to za mało żeby nacieszyć się pięknem starego miasta. W Dali wszystkie domy utrzymane są w jednakowym stylu, na wąskich uliczkach nie uświadczy się śmieci, a liczne zakątki pełne są straganików z lokalnym rękodziełem i oczywiście herbatą. Nigdy nie widzieliśmy tak dobrze utrzymanej i estetycznej starówki!   

Całe stare miasto otoczone jest murem przez który prowadzą zabytkowe bramy.

Para w tradycyjnym, chińskim stroju ślubym.

Wszystko za sprawą kultury ludności Bai, która najwyżej ceni sobie kolor biały i niebieski, co widać zarówno w ich ubiorze, wyrobach jak i w architekturze. Kobiety Bai noszą białe suknie z niebieskimi (lub czerwonymi) kaftanikami, a kolory te znaleźć można też na tradycyjnie pomalowanych domach, w ornamentach i rzeźbionych w drewnie dekoracjach.  

 Pani w tradycyjnym, niebieskim stroju ludności Bai - niestety jedyna jaką udało nam się sfotografować. 

Bai są spokrewnieni z Chińczykami Han (poza tym przez wieki pozostawali pod ich silnym wpływem), ale mówią innym językiem i w większości wyznają buddyzm oraz lokalną odmianę kultu przodków - benzhuizm. Aby zachować dziedzictwo Bai i spójny krajobraz kulturowy, władze nakazały budowę wszystkich domów (nawet poza starym miastem) według tradycji Bai, a oryginalne domy w najstarszej części są pieczołowicie odnowione. Dzięki temu Dali zyskało spójny wygląd i stało się jedną z najpopularniejszych turystycznych destynacji. Jest też domem dla wielu zachodnich ekspatów, którzy zostali tu na stałe urzeczeni urokiem tego biało-niebieskiego miasteczka. 

Domy leżące poza starym miastem również muszą wyglądąć zgodnie z estetyką Bai. 

 

Skarby Junnanu

Klimat miasta tworzą nie tylko starodawne domy, ale i regionalne wyroby. Wystarczy spojrzeć po ścianach domów, witrynach sklepów, a nawet po stołach w restauracjach, aby zauważyć, że zdobią je batiki w biało-niebieskie wzory. Chusty, obrusy, makatki, a nawet ubrania wykonane z junnańskiego batiku są tutejszą chlubą i najpopularniejszą pamiątką, oczywiście zaraz po słynnej herbacie. Ucieszyło nas, że mimo głównie turystycznego zapotrzebowania, mieszkańcy sami używają tradycyjnie barwionych tkanin w życiu codziennym, chociażby jako dekoracji domów i świątyń czy jako nosidełka dla dzieci. 

Niestety nasza romantyczna wizja delektowania się prawdziwą, aromatyczną herbatą Junnan, rozbiła się z hukiem o komercyjną rzeczywistość. Stylizowane sklepy z herbatą są na każdym kroku, gdzie można kupić fikuśnie popakowane paczuszki cennych listków… za 200-400 zł. Myśleliśmy, że to jakiś żart, ale po odwiedzeniu kilku sklepów w różnych częściach starego miasta, okazało się smutną prawdą. Herbata jest tutejszym skarbem narodowym i jak widać, lokalsi bardzo go sobie cenią… Wiedzą też, że dla Chińczyków dobra herbata to poważna sprawa - nie będą więc szczędzić kasy, czego nie można powiedzieć o nas cebulaczkach… Myśleliśmy, że na pocieszenie napijemy się chociaż filiżanki w knajpce, póki nie zobaczyliśmy w menu cen wyższych niż we Włoszech. Ponad 100 zł za dzbanek herbaty? Dziękujemy, zostaniemy przy piwie z supermarketu i Liptonie w torebkach…  

 Typowy, stylizowany sklep z herbatą - wszystkie w Dali i Lijiang wyglądają podobnie. 

Dekoracyjne fasady i drzwi domów i herbaciarni tworzą klimat uliczek. 

Herbaciarnia.

Nie odmówiliśmy sobie za to innego przysmaku. Spacerując uliczkami Dali co parę kroków czuć niebiańska zapach… różanych ciasteczek. Nikt nie jest w stanie przejść obojętnie wobec tych pachnących krążków… nam tylko nos chodził i szliśmy za zapachem jak w transie aby co cukiernię kupić kolejną porcję. Nie wiedzieliśmy o tym wcześniej, ale Junnan słynie na całe Chiny nie tylko z upraw herbaty, ale i róż! Różane płatki mienią się czerwienią w wystawionych koszach przed lokalami starego miasta, bo robi się tu z nich niemal wszystko: ciasteczka, nalewki, dżemy, kosmetyki, ozdoby. Zapach kwiatów towarzyszył nam nawet w naszym domu, bo sezonowe szaleństwo dotknęło również nasze gospodynie, które szykowały z nich przetwory. 

Słodki zapach i smak do tej pory unosi się w naszych wspomnieniach…. zagłuszając o dziwo zapach duriana. Na starówce odkryliśmy nowy durianowy specjał do kolekcji silnych wrażeń - Durian Cheese Cake! Czyli serowy placek ze śmierdzącym królem owoców, wbrew nazwie bardziej jak pizza niż serniczek. Nie mogliśmy nie spróbować, zwłaszcza, że cały czas mamy nadzieję dowiedzieć się o co chodzi z fenomenem tego owocu. I musimy przyznać, że ku naszemu zaskoczeniu… było całkiem smaczne! Jak pizza ze słodką cebulką, co prawda lekko stęchłą, ale nadal zjadliwą… ;) Czyżbyśmy byli o krok od rozwikłania tajemnicy popularności duriana?  

Starówka i okoliczne domy oczarowały nas swoją estetyką. Obcowanie z tak przemyślaną i zadbaną architekturą było dla nas zupełnie nowym doświadczeniem, zwłaszcza po chaosie i syfie jaki oglądaliśmy w innych azjatyckich krajach. Gotowi bylibyśmy nawet przyznać, że Dali pomalowało nasz świat na biało i na niebiesko, ale nie zapominajmy, że ta narzucona harmonia ma też swoją cenę. Stare Miasto to przede wszystkim sklepy i restauracje dla przyjezdnych i to tak naprawdę pod nich odnawiane są wszystkie domy.  Czasem ciężko odróżnić oryginalne budynki od tych nowych, ale stylizowanych na stare - co oczywiście może być zaletą, ale i wadą takich renowacji, bo jak zwykle ceną za rozwój jest autentyczność. Na wąskich uliczkach panuje taki tłok, że nie sposób przejść spokojnie, co kojarzy się bardziej z festynem niż spokojnym, górskim miasteczkiem. Smutkiem napawała nas też ilość sieciowych sklepów i lokali, w których panowały astronomiczne ceny. Mamy więc wątpliwości czy na popularności Dali na pewno zyskuje społeczność lokalna Bai czy partia i zagraniczne koncerny… 

 

Z głową w chmurach - Cloud Pass

Przyjechaliśmy do Dali dla kultury, a okazało się, że są tu też cuda natury! Nie dość, że miasto otoczone jest górami Kangszan, to do tego leży nad olbrzymim jeziorem Er Hai. Jak dowiedzieliśmy się od naszej gospodyni-Mei, okoliczne szlaki są malownicze i dosyć łatwe, zwłaszcza, że na wyższe partie gór można dostać się kolejką linową, która gwarantuje też wspaniały widok na panoramę miasta. Niektóre ścieżki są pozostałością jeszcze po starodawnym herbacianym szlaku, na którym znajduje się pełno źródełek i wodospadów. Zachęceni wybraliśmy się więc w góry, na najpopularniejszą trasę Cloud Pass. Jak się okazało, oprócz krajobrazów i urokliwych zakątków czekały nas tam jeszcze dwa nowe szoki kulturowe.

Pierwszy szok przeżyliśmy już w kolejce. Wesoło majtaliśmy sobie nogami na wyciągu krzesełkowym podziwiając coraz niższy las pod stopami, a coraz wyższe góry przed nami gdy nagle, pomiędzy koronami drzew, zaczęły pojawiać się…groby. Najpierw myśleliśmy, że może to pozostałości po jakiejś dawnej wiosce, albo mogiły nieznanych żołnierzy czy partyzantów? Ale im wyżej wjeżdżaliśmy tym grobów było coraz więcej… Mało tego, niektóre wyglądały na zadbane, a porozrzucane wokół kolorowe papierki i kadzidełka świadczyły, że leśny cmentarz jest cały czas odwiedzany. Przejażdżka nad zmarłymi wprawiła nas w lekką konsternację… i zdziwienie jak płynna musi być tu granica między sacrum, a profanum. W Polsce budowa wyciągu nad cmentarzem raczej by nie przeszła… Poza tym groby porozrzucane były po lesie bezładnie, a samo ich położenie tak wysoko na zboczu góry - bez żadnej drogi dojazdowej czy nawet ścieżek - musi być przecież uciążliwe… Kto to w ogóle wymyślił? 

Drugim szokiem okazał się sam szlak - Cloud Pass. Wiedzieliśmy już wcześniej, że Chińczycy nie lubią się męczyć, ale najwyraźniej sama idea obcowania z dziką naturą jest im obca (i przerażająca.) W górach przecież czyha tyle niebezpieczeństw! Można się na przykład potknąć się o korzeń… Dlatego trzeba zabetonować wszystkie ścieżki. Wchodzenie pod górę jest niewygodne, można się też poślizgnąć na piachu - zbudowali wszędzie schody i poręcze. Właściwie to chodzenie samo w sobie jest męczące - proszę bardzo, co kilkanaście-kilkadziesiąt metrów stoją pawilony z ławeczkami, albo chociaż same ławki. A jak nie chce się w ogóle chodzić, to są trzy stacje z kolejką linową. Ładna panorama? Nie musisz się martwić o zdjęcia - są przygotowane tarasy widokowe. Ukryte wodospady? Wszystkie zobaczysz, przecież są platformy i schody - musisz tyko trochę postać w kolejce, bo jest sporo chętnych… 

Górski szlak w Chinach - safty fisrt! 

Nasz ,,trekking" okazał się więc dwunastokilometrowym spacerem po płaskim jak stół chodniku z ławeczkami i altanami ogrodowymi - jak w parku. I tak podobno wygląda większość popularnych tras w całych Chinach. Przynajmniej wiedzieliśmy, czemu szlaki uważane są za ,,łatwe"... Na szczęście po drodze nie spotkaliśmy zbyt wielu spacerowiczów, a trasa poprowadzona jest po zboczu tak, aby cały czas mieć piękne widoki na leżące w dole Dali i jezioro lub na zalesione skały i wodospady. 

Panorama Dali i jeziora Er Hai.  

Te ostanie okazały się miłą niespodzianką. Nie wiedzieliśmy, że trafimy na ich zbiorowisko! Na trasie można zobaczyć kaskadę 7 wodospadów, które nie są może spektakularne, ale dodają wycieczce trochę bajkowego uroku… Gdyby nie cała zbudowana wokół nich infrastruktura (łącznie z dowożącą kolejką) i kłębiące się tłumy. Na szczęście i tu sytuację ratuje lenistwo chińskich turystów, bo na położone wyżej wodospady mało kto dociera - przecież trzeba kawałek wejść po schodach. Mogliśmy się więc nimi napawać w spokoju, podobnie jak większością chodnikowego ,,szlaku".  

Jeden z licznych mijanych pawilonów do odpoczynku, wszystkie oczywiście spójne z architekturą miasta. 

  Źródełko z kapliczką niedaleko buddyskiej świątynki.

 

Prawie jak Tomb Rider… prawie

Już mieliśmy uznać całą wyprawę za farsę (mimo, że malowniczą) gdyby nie to, że na koniec spotkała nas mała przygoda - prawie się zgubiliśmy. Po dojściu do końca Cloud Pass nie chcieliśmy korzystać z kolejki, a zejść piechotą i odnaleźć ukryty w dolinie żeński klasztor Jizhao. Starożytny buddyjski kompleks miał mieć według Mei magiczną atmosferę i być wart wysiłku zboczenia z trasy. Tylko najpierw trzeba było go znaleźć, a my po paru kilometrach drogi przez las (znowu w upiornym towarzystwie leśnych grobów!) zaczęliśmy wątpić czy dobrze skręciliśmy. Cała droga do świątyni oczywiście też była brukowana, ale za to dużo węższa i schowana w lesie, więc poczuliśmy w końcu dreszczyk emocji. 

Już mieliśmy zawracać gdy w końcu zobaczyliśmy pierwsze wiszące na drzewach tabliczki modlitewne i drogowskaz na świątynię Gantong z klasztorem Jizhao. Niestety czar prysł po dotarciu do celu… Wieść o mało znanym, starożytnym klasztorze ukrytym w górach rozpaliła naszą wyobraźnię i ubrała to miejsce w sztampowe kalki - mistycyzmu, archaiczności, tajemniczości… Idąc szlakiem już niemal czuliśmy w nosie zapach palonych od stuleci kadzideł, a w głowach oglądaliśmy starożytne freski i posągi. Padliśmy ofiarą własnych wyobrażeń i stereotypów. Mieliśmy gotowy obraz świątyni, która stoi ponad 2000 lat, więc z rozczarowaniem przyjęliśmy pawilony z ogródkiem, które równie dobrze mogłoby być najmodniejszą vege knajpą w mieście… I jak się okazało, taką właściwie funkcję też spełnia, bo przy świątyni działa wegańska restauracja.

Dziedziniec klasztoru był oczywiście piękny, ukwiecony i zadbany, ale właśnie to wymuskanie jakoś nam się nie spodobało. Budynki, które miały dźwigać tysiące lat historii, dźwigały też warstwę nowej sklejki i plastikowych okien. Nie twierdzimy, że zabytki mają być rozpadające się, żeby były autentyczne… Kwietniki i malowane dekoracje na pewno dodają Jizhao dużo uroku, a odnowione fasady podnoszą komfort życia mniszek. Jednak, podobnie jak na starym mieście, ktoś powinien czuwać nad zachowaniem spójności między oryginalnymi elementami, a nowoczesnością. Nie mówiąc już o tym, że knajpiane stoliczki i kanapy trochę kłócą się z sakralnym charakterem klasztoru…i zabijają tym samym ducha miejsca.

 

Pożegnanie z Dali

Ostatni dzień w Dali spędziliśmy nad jeziorem Er Hai, które słynie z iście pocztówkowych widoków… i niezbyt chlubnej tradycji. Bliskość jeziora sprawia, że rybołówstwo jest jedną z głównym gałęzi tutejszej gospodarki. Ludność Bai w całej swojej bogatej i pięknej kulturze, niestety ma też zwyczaj polowania z kormoranami, czyli tresowane kormorany nurkują pod wodę i przynoszą właścicielom ryby. Pokazy takich połowów są na jeziorze główną atrakcją turystyczną. Brzmi fajnie? Może i tak, póki się nie zastanowimy jak to się dzieje, że kormoran nie zjada ryby sam? Prawda jest taka, że tresowany kormoran ma zaciśniętą pętlę na szyi, która nie pozwala mu zjeść złapanej ryby i ponadto sprawia ból. Abstrahując od faktu, że dzikie ptaki w ogóle nie powinny być niewolone dla wygody i uciechy człowieka... Piękno jeziora jest wystarczającą atrakcją, więc okrutne pokazy postanowiliśmy sobie darować… 

Spacerując wzdłuż brzegu nie mogliśmy oprzeć się wrażeniu, że wszystko w Dali jest biało- niebieskie: od gór, przez domy mieszkańców i świątynie, po jezioro… I przyszło nam do głowy, że może po prostu kultura Bai stara się odzwierciedlić to, co najpiękniejsze w otaczającej ją naturze?

Musimy się przyznać, że nie chciało nam się wyjeżdżać z Dali. Dobrze czuliśmy się w naszym domu na wzgórzu, gdzie co rano piliśmy kawę z Mei zastanawiając się co dzisiaj zwiedzimy. Śmialiśmy się, że to dopiero pierwsze miejsce w Chinach, a już nasze serca zostały podbite! Mimo turystycznej popularności i związanymi z nią komercyjnymi praktykami, było coś kameralnego i błogiego w atmosferze miasteczka. Może za sprawą rześkiego powietrza i wiatru, może dzięki samej obecności gór, a może to wszechobecne w kulturze biel i błękit sprawiają, że Dali na zawsze kojarzyć się nam będzie z niebem. Było to też nasze pierwsze spotkanie z chińską kulturą i naturą, po którym wiedzieliśmy, że chcemy więcej! 

 

Witajcie w kociej bajce

Pojechaliśmy do Lijiang nieco sceptycznie nastawieni. Po pierwsze nadal myślami byliśmy w Dali, po drugie słyszeliśmy o Lijiang, że jest co prawda większe i ładniejsze, ale za to o wiele bardziej turystyczne. Stare Miasto przyciąga takie tłumy, bo podobno nie ma sobie równego. Ciężko nam było w uwierzyć, ale na miejscu pogłoski okazały się prawdziwe - starówka w Lijinag naprawdę wygląda jak z bajki… i to bajki o kocie w butach, tfu! Na dachu! 

Kolejna sesja ślubna - tym razem w strojach Naxi. 

Lijiang jest autonomiczną prefekturą ludu Naxi, którzy są bardziej spokrewnieni z Tybetańczykami niż z Chińczykami. Posługują się odrębnym językiem i pismem, a ich wierzenia wywodzą się jeszcze z czasów przedbuddyjskich. Nie mają może tak określonego zestawu kolorów jak Bai, chociaż ich ludowy strój również jest niebiesko-biały, ale domy i wyroby już nie. W kulturze Naxi ważniejsze od kolorów jest ich magiczne pismo - dongba, i to ono stanowi główną ozdobę całego starego miasta… ale nie tylko. 

Ścinana pokryta napisami w alfabecie dongba oraz chińskimi znakami zodiaku i innymi postaciami mitologicznymi.   

Motyw dongba można znaleźć na wielu domach jako ozdobę, ale też szyldy, menu i drogowskazy są często trójęzyczne: dongba, po chińskiu i angielsku. 

Ściany tradycyjnych domów obwieszone są kolorowymi sznurami dzwonków, które przyjemnie brzęczą przy każdym podmuchu wiatru. Brukowane uliczki przecinają czyściutkie strumienie przez które przerzucane są drewniane lub kamienne mostki. Wręcz do niektórych domów tylko tak można dostać się do środka, bo strumień przepływa tuż przed wejściem tworząc z budynku urokliwą wysepkę. Na każdym kroku mija się donice z kwiatami lub całe zaaranżowane kwietniki, a nad głową mienią się kolorowe lampiony lub wzorzyste parasolki. Chodziliśmy po starówce urzeczeni zastanawiając się czy to zawsze tak wygląda czy trafiliśmy na jakiś plan filmowy? Będzie tu nowy Disney kręcony, czy co? Gdzie jest Mulan? 

Gdzie nie spojrzeliśmy tam zaułek czy knajpka, które aż się prosiły o sesję zdjęciową. A do tego pełno spotkaliśmy mieszkanek w tradycyjnych strojach (w Dali prawie w ogóle ich nie widzieliśmy)! Etnograficzne serce Ani łopotało jak oszalałe i tylko biegała robiąc wszystkim zdjęcia. A jak trafiliśmy na tańce ludowe, to dopiero była radość! Chociaż szczerze wątpimy w entuzjazm i spontaniczność tancerek Naxi - mimo żwawych ruchów, nie miały zadowolonych min prezentując po raz setny te same układy ku uciesze turystów… Ale nie mamy im tego za złe, zabawa (przynajmniej dla nas) i tak była przednia!  

Podobnie jak w Dali i w Lijang wszędzie można kupić herbatę i różane ciasteczka, które wypełniają swoim zapachem uliczki. Klimatyczne herbaciarnie kusiły retro wystrojem, jednocześnie skutecznie odstraszając ceną. Rozbawiły nas za to ekspozycje herbat układane w kształt… no cóż (czy tylko nam się tak kojarzy) kupy?

Herbatę można kupić w różnych... kształtach, opakowaniach i rozmiarach. 

Uliczki były tak wymuskane, urokliwe zakątki tak dopracowane, wszystko tak słodkie, że aż nierealne i… kiczowate. I wiecie, co? Bardzo nam się to podobało! Albo już za długo siedzimy w Azji i zaczynamy przejmować lokalny gust, albo ktoś rzucił na nas urok - co w tej bajecznej krainie jest całkiem możliwe.  

W ozdbianiu miasta mieszkańcy przebili Dali!

Mamy nawet swoich podejrzanych. Łypali na nas każdym kroku - a to z witryn sklepowych, a to parapetów, ale najczęściej z dachów, a nawet ścian. Ich rozdziawione pyszczki i szelmowskie spojrzenie mają wszak dużo wspólnego z tutejszą magią. Tak, to na pewno ich sprawka - to koty rzuciły na nas urok!  
Według tradycji Naxi koty były strażnikami herbacianego szlaku i przynosiły szczęście swoim właścicielom. Wiara w magiczną i opiekuńczą moc kotów stała się podstawą zwyczaju, bez którego budowa żadnego nowego domu Naxi nie mogła zostać ukończona. Każda rodzina ma swojego kociego strażnika umieszczonego na szczycie dachu pod postacią charakterystycznej figurki zrobionej z dachówki.

Tradycyjne figurki na dachach ciężko wypatrzeć, ale warto się rozglądać też niżej, bo pełnią często funkcję dekoracyjną. 

Zaproszenie takiego magicznego opiekuna oczywiście wiąże z ceremonią. Posążek może być umieszczony tylko w specjalnie wyznaczone dni, określone przez wróżbitów jako ,,szczęśliwe". Ceremonię prowadzi lokalny kapłan, który szepcząc zaklęcia składa w ofierze koguta. Następnie krwią ptaka spryskuje kotka, wkładając mu też do pyska nasiona i orzechy zapewniając tym samym dobrobyt rodzinie. Na koniec palone są karteczki z życzeniami, a wszyscy domownicy muszą dotknąć figurki zanim trafi na zawsze na szczyt dachu aby przyciągać dobro i odstraszać zło. Im szersza paszcza zwierzęcia tym więcej szczęścia może pochłonąć, a w razie konieczności pożreć nawet największe demony - dlatego kocie figurki mają zawsze otwarte pyski. Motyw rozdziawionego kota stał się symbolem miasta i główną pamiątką turystyczną, którą można kupić wszędzie. 

Ku czci kotów (a raczej pieniędzy pochodzących z turystów) zbudowano nawet ,,Kocią Wioskę", do której trafiliśmy przypadkiem szlajając się po uliczkach starówki. Oryginalne kocie dachówki są z reguły niewidoczne z poziomu ulicy, więc ich wielkie repliki mają chyba ,,przybliżyć" tradycję turystom… a raczej nawet walnąć nią po oczach. Figury kolorowych sierściuchów mają tu więcej wspólnego z festynem niż z magią, musimy jednak przyznać, że wywołały na naszych twarzach uśmiech. Jaskrawy plastik zestawiony ze szlachetnością drewna tradycyjnych domów też kłuł w oczy, ale jako kociarze jesteśmy w stanie wszystko wybaczyć - w końcu trochę humoru w przestrzeni miejskiej nie zaszkodzi… Poza tym szanujemy wszelkie kocie inicjatywy! 

Lijiang mimo swojego turystycznego, wręcz kiczowatego charakteru, urzekło nas totalnie. Spacerując uliczkami i mostkami czuliśmy się jak w chińskiej bajce. W momencie w którym poznaliśmy i zaakceptowaliśmy konwencję chińskich starówek, przymknęliśmy na chwilę oko na ich teatralność pozwalając się oczarować tym wszystkim kotkom, kwiatom i dzwoneczkom. Zwłaszcza, że starodawna architektura i kamienne uliczki nawet bez tych ozdób by nas zachwycały, bo nie można im odmówić swojskiego klimatu. Niestety, podobnie jak w Dali, mieliśmy też smutną refleksję - w tej starannie wyreżyserowanej przestrzeni nie ma miejsca na autentyczność i spokojne życie mieszkańców. Uznaliśmy jednak, że chyba wolimy takie dopieszczone miasteczka gdzie zarabia się na lokalnej kulturze, niż gdyby ta kultura miała ulec zatarciu, a zabytkowe domy zniszczeniu… najlepiej pod socjalistyczne bloki. 

A w Chinach nie jest to taki nierealny scenariusz. Właściwie to o mało się nie spełnił, bo w 1996 roku silne trzęsienie ziemi zniszczyło większość miasta. Władze najchętniej postawiłyby nowe bloki, ale zauważono, że domy o starodawnych rozwiązaniach architektonicznych lepiej zniosły katastrofę - starówka doznała poważnych zniszczeń, ale ocalała - czego nie można było powiedzieć o nowych dzielnicach. Wtedy nakazano odbudowę miasta według tradycji ludu Naxi dzięki czemu możemy podziwiać piękno Lijiang dzisiaj.

A może to zasługa kocich strażników, którzy ocalili stare domy, a tym samym kulturę Naxi ? 

 
 
 
 
Gdzie obecnie jesteśmy?
Szukaj po tagu
Obserwuj nas na Instagramie
Polub nas na Facebooku