Wietnam
Da Lat
2019-04-15
Da Lat miastem zakochanych...
… w kiczu.
Sporo naczytaliśmy się o Da Lat zanim zdecydowaliśmy się postawić tam swoje stopy. W Internecie krążyły opisy jakoby było to urokliwe górskie miasteczko, z francuską architekturą i chłodniejszym klimatem ,,wiecznej wiosny". Łagodny klimat sprawia też, że cała prowincja słynie z malowniczych upraw: kwiatów, truskawek, kawy i winorośli. Oczekiwania podkręcała pogłoska, że ze względu na swoją romantyczną atmosferę Da Lat jest dla Wietnamczyków lokalnym ,,Miastem Zakochanych" więc chętnie tu przyjeżdżają na miesiące miodowe. Jednym słowem - jest co oglądać, więc pozytywnie nastrojeni ruszyliśmy znad morza w góry, zażyć trochę rześkiego powietrza i objeść się truskawek w lutym. Już trasa z Mui Ne do ,,Małego Paryża" - jak podobno nazywają Da Lat mieszkańcy regionu - wyglądała obiecująco ładnie, więc dalej powinno być jeszcze lepiej, nie?
Nie.
Na miejscu okazało się, że miasto nie takie ładne jak je malują… Po pierwsze Da Lat jest dość sporym miastem, a nie miasteczkiem. Po drugie pozostałości francuskiej architektury co prawda są, ale tak oszpecone szyldami, kablami i zwykłym niedbalstwem, że ciężko było je znaleźć, a jeszcze ciężej określić jako urokliwe. Spacerując ulicami miasta na próżno szukaliśmy romantycznych zakątków, chyba, że jako romantyczne mieliśmy uznać marną replikę wieży Eiffla i rowerki wodne w kształcie łabądków na miejskim jeziorze?
Posypaliśmy głowy popiołem, bo na wieść, że to Wietnamczycy uważają właśnie to miasto za idealne na wypad we dwoje, powinna nam się zapalić czerwona lampka - przecież Azjaci kochają kicz, a syf im nie przeszkadza… A tutaj ani pierwszego ani drugiego nie brakuje!
Pałac cesarza okazał się czymś między domem kultury, a pocztą... w Zawierciu (postanowiliśmy nawet nie wchodzić do środka). A na dowód kiczowatości miasta, oprócz wspomnianych sztucznych łabędzi, są jeszcze ukwiecone do granic możliwości parki z alejkami zakochanych, gdzie można sobie robić słit focie np. na huśtawkach na tle serca i inne tego typu atrakcje. Szczytem wszystkiego jest tzw. Love Valley i to chyba ona przyciąga pary z całego Wietnamu, bo jest to rozległy park w całości składający się z kwietnych instalacji i rzeźb do robienia sobie z nimi ,,romantycznych" zdjęć… Zdecydowaliśmy, że odpuścimy tę wyrafinowaną atrakcję, zwłaszcza, że wstęp kosztuje bandyckie, jak na wietnamskie warunki, pieniądze. W Da Lat jest kilka innych, zdecydowanie bardziej wartych odwiedzenia, miejsc...
Sen szaleńca - Maze Bar
Przekonaliśmy się, że kiczowate nie zawsze oznacza złe (jeśli ma się odpowiedni dystans)! W Da Lat przez lata działała architektka Dang Viet Nga oraz jej uczeń Lu Truc Phuong, których szalone (dosłownie!) projekty przyciągają do dziś turystów z całego świata. Mowa o psychodelicznych Crazy House i Maze Bar, gdzie twórców mocno poniosła wyobraźnia, dzięki czemu można poczuć się tam jak w baśni. My odwiedziliśmy Maze Bar autorstwa Lu Truc Phuong'a, a Crazy House (który pełni dziś funkcję hoteliku) sobie darowaliśmy, bo oba budynki są do siebie podobne w stylu, więc jak się widziało jeden, to można sobie odpuścić drugi, zwłaszcza jak ktoś ma mało czasu i/lub kasy. Dla nas wybór był oczywisty - lepiej iść do baru niż do guest house'u!
Maze Bar okazał się najdziwniejszą knajpą w jakiej byliśmy. Cały bar od podłóg po sufity stylizowany jest na ukrytą w dżungli, porośniętą bambusami i lianami jaskinię, w której mieszkają różne fantastyczne istoty. Ilość sal, schodów, pięter i tajnych przejść jest nie do ogarnięcia na trzeźwo, więc nie polecamy zgubić się tam po pijanemu! Samo chodzenie po tym przybytku rozkoszy sprawia frajdę, bo nie dość, że sam projekt jest fantazyjny, to jeszcze kiedy już myśleliśmy, że dotarliśmy do końca baru okazywało się, że to po prostu kolejne przejście do następnego poziomu - to miejsce jest ogromne i dziwaczne!
Wszędzie - od ,,podmorskich" piwnic po dach z ,,elfowym" ogrodem - poukrywane są kameralne stoliczki (niestety często ordynarnie odlane z betonu - więc można "dostać wilka" od siedzenia), gdzie w towarzystwie rzeźbionych, baśniowych stworzeń i roślin można napić się w spokoju piwa. Cały czas snuliśmy wizję jakby mogła wyglądać impreza techno w takim miejscu i coś czujemy, że mógłby być to sztos (pozdrawiamy w tym miejscu Techno Divę ;) )
Wietnamski street food
Z miejskich atrakcji należy się też kilka słów pochwały dla street foodu! Wietnamskie jedzenie jest przepyszne i nie ma nic wspólnego z tym, co znamy wszyscy z tzw. ,,chińczyków" czyli wietnamskich budek szybkiej obsługi (100 dań różniących się sosem i surówką). W Da Lat spróbowaliśmy lokalnego specjału czyli ryżowej pizzy. Pizza Da Lat, to cieniutki placek z ryżowego ciasta, smażony na mini-grillu z obowiązkowym jajkiem i szczypiorkiem, do których dodaje się opcjonalnie mięso lub owoce morza, a wszystko polewa się sosem chilli i majonezem. Chrupiące, lekkie (bez sosów) i pyszne! Prosto z ulicznego straganu.
Spacerując ulicami miasta warto zdobyć się na odwagę i wejść do jednej ze spowitych dymem, ciemnych knajp gdzie przy malutkich stolikach siedzą miejscowi faceci z kratami browarów przy nogach (po co zamawiać po jednym piwie? Kelner od razu przynosi każdemu zgrzewkę i ma spokój.) W lokalnych restauracjach króluje oczywiście zupa Pho - najbardziej wietnamskie danie z możliwych, tradycyjnie podawana z talerzem świeżej zieleniny (sałatą, liśćmi gorczycy, tajską bazylią, miętą, kolendrą meksykańską i innymi niezidentyfikowanymi listkami) oraz limonkami i świeżym chili. Dla Ani wersja vege, czyli np. z surowym jajkiem ;)
My przypadkiem trafiliśmy też do restauracyjki (co za szumne słowo dla garażu przerobionego na garkuchnię) gdzie w każdym stoliku była dziura na… grill. Dym, który widzieliśmy przed wejściem nie był z papierosów jak nam się wydawało, a z palenisk na stołach! Przepisy bezpieczeństwa? Przepisy antypożarowe? BHP? Safty first? Nie w Azji! Tu po prostu postawią Ci kociołek z rozżarzonym węglem na stole (z obrusem!!!) - mata i smażta se… Musimy przyznać, że był to jeden z najlepszych i przynajmniej najbardziej rozrywkowych posiłków w Wietnamie…
Miłośnicy lokalnej kuchni na pewno odnajdą wiele smakołyków na nocnym markecie w centrum miasta. Za dnia miejsce to jest niepozorne i puste aby nocą zamienić się w tętniący życiem i skwierczący zapachami targ. Można tam dostać ryżowe pizze w rozmaitych wariantach, a każdy straganik prześciga się w zwabieniu klientów przez malowanie sosami różnych wzorów. Oprócz chrupiących placków, szaszłyków, bułeczek, co 5 kroków można kupić też truskawki! Da Lat jest wietnamską stolicą truskawek o czym przypominają nie tylko stosy tych czerwonych kulek na każdym stoisku, nachalne nawoływanie przekupek, ale i dekoracje miejskie i gadżety z truskawkowym motywem.
W Da Lat mieliśmy też nasze kolejne podejście do duriana, tym razem pod postacią lodów. Kto choć raz był w pobliżu tego owocu ten wie czemu traktujemy to jako wyczyn i ciekawostkę. Durian, tak popularny w Azji ,,Król Owoców", to dla przeciętnego Europejczyka ,,Król Smrodu". Owoc ten ma tak intensywny zapach, że istnieje międzynarodowy zakaz jego przewożenia. Smak i zapach można porównać do słodkiej cebuli, która jakiś czas pływała w wywarze ze stęchłych skarpetek - nie do opisania. Porwaliśmy się jednak na lody durianowe, bo cały czas mamy nadzieję, że kiedyś zrozumiemy za co miejscowi tak kochają ten owoc. Niestety cały czas nie rozumiemy, a lody odbijały się nam cebulą jeszcze wiele godzin po konsumpcji… Maybe next time durian!
Skuterem po Da Lat
Ponieważ samo Da Lat jakoś nas nie zachwyciło, przed upadkiem w otchłań rozczarowania uratowała nas myśl, że mnóstwo atrakcji jest poza miastem. I rzeczywiście, im dalej w góry tym piękniej! Tradycyjnie polecamy wypożyczyć dwa kółka i samemu pośmigać po okolicy. Koszt wynajmu skutera w Da Lat to ok.150k/doba (udało nam się utargować 130k, duma!). Najlepsze z miejscówek obskoczyliśmy więc w 2 dni- zarówno te związane z naturą jak i z kulturą. Na dzień dobry jednak przekonaliśmy się, że osławione plantacje trudno nazwać malowniczymi, bo przykrywają je szklarnie i brezent… Na szczęście dalej było trochę lepiej ;)
Poczuj Zen w Truc Lam
Pierwsza atrakcja na naszej trasie - buddyjski klasztor Truc Lam. Nie jest niestety jakimś starożytnym zabytkiem, bo powstał dopiero w latach 90' XX wieku. Nie powinno to jednak zniechęcać, bo jest malowniczo położony nad jeziorem, a same świątynie i sale zgromadzeń zachwycają prostotą i elegancją. Nic dziwnego - buddyzm zen, któremu poświęcony jest klasztor, głosi minimalizm i skupia się przede wszystkim na medytacji, w której nie pomaga nadmiar złota i ozdób. Dzięki czemu cały kompleks jest estetyczny, a przy tym wykorzystuje naturalne piękno otoczenia zamiast je przytłaczać. Spacerowaliśmy więc po klasztornych ogrodach z przyjemnością, mimo mocno turystycznego charakteru tego miejsca. Teren jest ogromny, więc zwiedzający się rozkładają i można w spokoju cieszyć się atmosferą zen.
Spokój mają też mnisi, ponieważ właściwa część klasztoru - budynki mieszkalne i główna świątynia są zamknięte dla zwiedzających. Klasztor znajduje się kilka kilometrów od Da Lat i można bez problemu dojechać tam skuterem. Ale dla spragnionych lepszych wrażeń, miłośników górskich widoków, polecamy przejażdżkę do klasztoru kolejką linową!
Ceramiczna Linh Pouc Pagoda
Totalnym przeciwieństwem prostego w formie Truc Lam jest szalona pagoda Linh Pouc ze swoim smokiem zrobionym z 12 000 butelek po piwie! Prawie 50-metrowy smok wije się wokół ultra-kolorowej świątyni, gdzie wszystkie ściany zdobią mozaiki i dekoracje również zrobione z potłuczonych butelek, talerzy i waz! Ten ceramiczny zawrót głowy wprawił nas w lekkie osłupienie i rozbawienie, zwłaszcza, że mieliśmy na świeżo w pamięci elegancki klasztor zen.
Świątynia Linh Pouc powstała w latach 50' XX wieku i przyciąga turystów nie tylko swoim designem, ale też najwyższą w Wietnamie dzwonnicą z najcięższym, bo prawie 9 tonowym dzwonem. Wierni przyczepiają do niego karteczki z życzeniami aby wraz z potężnym biciem dzwonu poszły w świat.
Całe mieniące się złotem i kolorami wrażenie, nieco psuje fakt, że tuż pod nosem świątyni jest parking na którym kłębią się tłumy, a widok z wieży szpecą autokary i okoliczne blaszane dachy. Świątynia położona jest niestety wśród budynków mieszkalnych, więc nie ma takiego mistycznego klimatu jak Truc Lam. Nie mniej jest obiektem, który na pewno warto zobaczyć, zwłaszcza jak komuś bliska jest filozofia zero waste - przecież świątynia to recykling w czystej postaci, a powstała zanim było to modne!
Natura wzywa - goń wodospady!
Jak już wspominaliśmy, Da Lat podobno słynie na cały Wietnam z pięknych krajobrazów. Postanowiliśmy sprawdzić ile w tym prawdy odwiedzając okoliczne wodospady i dalej położone plantacje (to właśnie tu rośnie nasza ukochana wietnamska kawa!) Podczas jednego dnia na skuterze udało nam się odwiedzić 3 wodospady i wpaść na kawkę na lokalną uprawę, bo na szczęście atrakcje te nie są od siebie jakoś bardzo oddalone.
Wodospady Datanla, Prenn i Elephant należą do czołowych atrakcji regionu, z czego ostatni jest często określany numerem 1. Elephant leży też najdalej, więc można uznać go za taki deser po obiedzie złożonym z Datanli i Prenn, zwłaszcza, że wszystkie 3 leżą wzdłuż jednej drogi. Polecamy więc zostawić Elephant Waterfall na koniec, aby dotrzeć tam około 15:30-16:30 i załapać się na złotą godzinę i mniejsze tłumy. My tak zrobiliśmy i nie posiadaliśmy się z radości:)
Każdy z wodospadów jest inny i każdy ma różne ,,dodatkowe atrakcje" (w Azji sama natura albo dzieła sztuki nie wystarczają, aby miejsce stało się warte uwagi - musi być festyn!) Dojechawszy do Datanla byliśmy zaskoczeni, że można go podziwiać z kolejki grawitacyjnej, która przywozi i odwozi turystów. Nie ukrywamy, że skusiliśmy się na kolejkę (150k/os.), ale zamiast zastrzyku adrenaliny szybko poczuliśmy frustrację wożonego wózkiem inwalidzkim pacjenta oddziału geriatrycznego. Nie da się tam rozpędzić, bo lokalsi po pierwsze jeżdżą jak lamusy i piszczą przy nawet najmniejszym zakręcie czy spadku (a nawet jeszcze zanim ruszą), po drugie co parę metrów zatrzymują się na zdjęcie… Wagoniki tworzą więc często korek i tyle jeśli chodzi o szaloną jazdę wśród drzew… Na szczęście sam wodospad jest piękny i można z bliska rozkoszować się jego widokiem, jak również znaleść wytchnienie od upału w bryzie rozpylanej u stóp wodospadu.
Jeśli myślicie, że kolejka grawitacyjna do wodospadu to przegięcie, to co powiecie na posąg złotego Indianina? A na dorożkę z konikami? A może replika żaglowca na stawie? Dmuchane kajaki, baloniki, napisy z kwiatów, figurki ogrodowe, wata cukrowa? To nie odpust w Świebodzinie, to wodospad Prenn! Przecież majestatyczna skała z malowniczo spływającą wodą do jeziorka ukrytego wśród dżungli, to żadna atrakcja! Zbudujmy jeszcze mosty linowe, kolejkę górską nad stawem (sic!), postawmy parę budek z fastfoodem i badziewiem, dodajmy hostessy w tradycyjnych strojach, z którymi można sobie cyknąć fotę i dopiero bez wstydu zapraszajmy ludzi!
To co się tam dzieje, to tragedia… Żałowaliśmy wydanych 40k/os. za wstęp, bo ani wodospad nie jest jakiś zachwycający, a ta szopka wokół odbiera ostatnią resztkę uroku temu miejscu. Przez wszechobecnych ludzi w pontonach trzeba się nieźle naczekać na idealne ujęcie wodospadu bez gawiedzi, a wszystkie te festyniarskie dodatki sprawiają, że ma się ochotę natychmiast stamtąd wyjść (co zresztą skrzętnie zrobiliśmy po jakichś 15 minutach). No cóż, chociaż się pośmialiśmy…
Po tych doświadczeniach ze strachem myśleliśmy o ostatnim wodospadzie - Elephant Waterfall. Skoro te mniejsze już były szczytem wiochy, to w największym i najsłynniejszym pewnie zbudowali wesołe miasteczko i centrum handlowe… Ponuro nastawieni ruszyliśmy po gwóźdź (do trumny?) programu naszej wycieczki.
A tam… parking, budka biletowa i… nic więcej.
A gdzie łabędzie i serduszka? Nic, naprawdę? Pewnie budy są na dole przy wodospadzie - nie dajmy się zwieść!
Tymczasem trasa nad wodospad prowadziła przez malownicze mostki i skały, a momentami było nawet niebezpiecznie, bo strome zejście wśród głazów nie ma żadnych zabezpieczeń poza pojawiająca i znikającą rachityczną poręczą.
Festynu ani widu ani słychu. Jak nie ma normalnego przejścia, to co dopiero mówić o straganach - co za ulga! Co za widok na koniec wycieczki - czysta natura! Skąpany w promieniach popołudniowego słońca potężny wodospad uraczył nas jeszcze tęczą i zrozumieliśmy, dlaczego właśnie Elephant jest najbardziej polecaną atrakcją Da Lat. W dodatku szczęśliwy jak dziecko Radek hasał po skałach i podszedł pod samą ścianę wody wzbudzając tym podziw i aplauz chińskich turystów.
Moglibyśmy tam spędzić parę godzin po prostu gapiąc się na wodę, ale słońce powoli chyliło się ku zachodowi, a my chcieliśmy jeszcze napić się kawy u jej źródła. Zanim jednak ruszyliśmy w drogę odwiedziliśmy jeszcze na szybko pagodę Linh An, która sąsiaduje w wodospadem (są naprawdę blisko siebie parkingi dzieli płot) więc aż szkoda było nam ją pominąć, zwłaszcza, że było pusto, a w dodatku słynie z najwyższego posągu Buddy. Nam jednak bardziej podobał się niebieski i gruby Budda - prawie jakby śpiewał przedwieczny hit: ,,I am blue... dabudi, dabuddaaa...." - chyba już wiemy co było inspiracją... ?
Pamiętajcie o luwakach
Po świątyni z creepy Buddą pojechaliśmy na popularną plantację kawy Me Linh Coffee Garden, gdzie jak okiem sięgnąć zieleniły się kawowe krzaczki. Farmę kawy można zwiedzać podczas zorganizowanej wycieczki albo po prostu napić się filiżanki z widokiem na porośnięte wzgórza i jezioro. Me Linh Coffee zbudowana jest na platformach ciągnących się kilkadziesiąt metrów nad i przez plantację, tak aby wszędzie był dobry widok, no i żeby nie marnować miejsca - ziemia przeznaczona jest dla cennych krzaków kawy, więc ludzie piją i zwiedzają w powietrzu.
Nie zabrakło też oczywiście naszych ulubionych ,,dodatkowych atrakcji" jak kwietnego ogrodu z romantycznymi huśtawkami i ławkami do fotek. Nie skorzystaliśmy, zwłaszcza, że wstęp był płatny… My dojechaliśmy na farmę tuż przed zachodem słońca, więc nie potrzebowaliśmy nic więcej do szczęścia. Mieliśmy piękny widok, gorącą, świeżo zrobioną kawę i siebie…
Tak, dopiero wtedy poczuliśmy w końcu romantyczną atmosferę Da Lat i trochę (ale tylko trochę!) zrozumieliśmy Wietnamczyków, którzy przejeżdżają w ten region na miesiąc miodowy.
Bajka niestety nie ma dobrego zakończenia.
Na miejscu można kupić mnóstwo rodzajów kawy, w tym najdroższą kawę świata - luwak. Dla przypomnienia: to jest ta kawa pozyskiwana z gówna łaskunów (zwanych popularnie cywetami albo luwakami), czyli takich koto-fretek, które sobie naturalnie mieszkają w lesie i podjadają smakowite owocki kawy. Ziarna przez nie przetrawione mają łagodniejszy smak i generalnie fikuśnie jest tak pić kawę z kupy, więc ekstrawaganckie, bogate zwyrole nakręciły biznes na biednych zwierzakach. W rezultacie łaskuny trzymane są w fatalnych warunkach i karmione na siłę kawą (która nie jest podstawowym składnikiem ich diety, a przysmakiem) - można więc powiedzieć, że ich życie jest dosłownie gówno warte. Na farmie Me Linh można zobaczyć łaskuny… trzymane są w klatkach pod platformami ku uciesze odwiedzających. Sfrajerzyliśmy się, bo gdybyśmy wiedzieli to wcześniej nie przyjechalibyśmy do tego miejsca.
I tutaj apel i prośba do wszystkich Orientujących Się Z Nami - nie kupujcie kawy luwak (ani nie odwiedzajcie farm z łaskunami), a jak już naprawdę musicie, to z pewnych źródeł, czyli takich, które zbierają po lasach kupy dzikich łaskunów. Dziki łaskun to szczęśliwy łaskun - i kupę robi lepszą, kawa jest lepsza... a Wy będziecie lepszymi (i biedniejszym o 1000 euro/kg.) ludźmi.
Lecimy do Centrum
Podsumowując, opuściliśmy Da Lat lekko rozczarowani. Zamiast ,,Małego Paryża" wśród gór i jezior, dostaliśmy Sosnowiec. Urzekło (i rozbawiło) nas tylko kilka okolicznych świątyń i wodospadów. Może to kwestia zbyt wygórowanych oczekiwań? Może różnica w mentalności i guście? A może po prostu odwiedziliśmy nie te miejsca co trzeba...?
Nie dowiemy się już nigdy, pewne jest tylko, że nie przyjechalibyśmy tu na miesiąc miodowy;) Nasza parodniowa przygoda z Da Lat (a tym samym z południowym Wietnamem) dobiegła więc końca, chociaż miasto długo nie chciało nas wypuścić z rąk, bo koczowaliśmy parę godzin na lokalnym lotnisku czekając na opóźniony lot do Da Nang.
Przebieraliśmy z niecierpliwością nóżkami, bo lecieliśmy do prawdziwe romantycznego, magicznego miejsca - do miasta lampionów, do Hoi An…