2018-10-15

Karimunjawa - nieznany ląd

Karimunjawa to mały archipelag 27 rajskich wysp i wysepek (z czego tylko 5 zamieszkałych), położonych na północ od Jawy. Do niedawna dostać można się tutaj było tylko promem, od jakiegoś czasu kursuje również samolot. My jak na wolne podróżowanie przystało postanowiliśmy dotrzeć tam wolnym promem samochodowym (dla niecierpliwych jest jeszcze speedboat), któremu dopłynięcie do głównej wyspy zajmuje od 4-6 godzin, zależnie od pogody. Prom odpływa z Jepary dokąd z Yogjakarty dostaliśmy się autobusem Day Trans - w ramach biletu (145 000 rupii/os.) dostaje się nawet wodę i ciastko ;P Zanim wybierzecie się w podróż zaopatrzcie się w gotówkę - na wyspie jest tylko jeden bankomat (który działa jakby chciał, a nie mógł) i nie obsługuje Visy.
W porcie przywitał nas świt i grupka białasów (para z Francji, Niemiec i Baskijka/Hiszpanka), którzy stali się naszymi towarzyszami podróży i całego pobytu na wyspie. Już od 5:00 rano ustawiła się kolejka po bilet, więc trzeba być tam wcześnie aby załapać się na prom. Bilet kosztuje 76 000 rupii/os. Oczywiście dla cudzoziemców wprowadzone są dodatkowe opłaty za wjazd na wyspę - 25 000 rupii/os., pod pretekstem, że wyspy są Parkiem Narodowym. Nasza ciekawa zbieranina podróżników zaanektowała górną część pokładu, gdzie leżąc pokotem na plecakach na ziemi odsypialiśmy nocną jazdę do Jepary. 

Sama wyspa ma kilkanaście kilometrów i podzielona jest wyraźnie na dwie części - pierwszą z miastem Karimunjawa, gdzie znajduje się przystań i większość hosteli, oraz drugą dokładnie po drugiej stronie wyspy, gdzie znajduje się lotnisko i… niewiele więcej! Jako, że my na Karimun jechaliśmy odsapnąć od zgiełku miasta bez wahania wybraliśmy tę drugą część i była to najlepsza decyzja ever! Na wyspie nie ma żadnego transportu i jest tylko jedna droga, więc zmuszeni byliśmy do wypożyczenia skutera. Na miejscu nasz host (który załatwił nam też skuter) z rozbrajającym uśmiechem powiedział nam, że na całym archipelagu jest problem z benzyną (nie przypłynęła -  #ProblemyWyspiarskiegoŻycia) jednak mamy się nie martwić - jego mama to ogarnie. What? Okazało się, że jego mama ma sklepik w wiosce i jak na każdą zaradną businesswoman przystało ma skitrany zapas. Zawiózł nas więc do sklepu swojej mamy o wdzięcznej nazwie ,,MammaMia shop" gdzie spod lady uśmiechnięta Jawajka wręczyła nam cenne butle, klepiąc się przy tym po brzuszku ze słowami ,,I am MamaMia!".

Pod dotarciu do kwatery oniemieliśmy. Domek parę metrów od plaży, palmy kokosowe, pusta i czysta plaża, lazurowa woda…i wymarzone przez Anię huśtawki. Żeby było jeszcze piękniej i bardziej nierealnie, okazało się, że będziemy jedynymi gośćmi. I chociaż warunki w pokoju może nie były 5gwiazdkowe (ani nawet 1gwiazdkowe), taki widok co rano, tylko dla siebie, rekompensował wszystko.

Nasz host spytał, czy chcemy jechać na snorkeling (takie płytkie nurkowanie z maską i rurką aby oglądać rybki, rafę itd. - 200 000 rupii/os.), bo on może nam to załatwić - na co przystaliśmy. Oczywiście w tym miejscu włączyła nam się typowo europejska (polska?) podejrzliwość - jakiś ten host taki uczynny, do sklepu mamusi zawiózł, benzynę ogarnął, w snorkelingu pośredniczy… czy on nas przypadkiem nie dyma za plecami na cenach i prowizjach? Wybiegając nieco w przód odpowiemy, że NIE - i podróżowanie uczy właśnie tego, że warto jest (czasem) ufać ludziom - lekcja cenna zwłaszcza dla aspołecznego gnomka Radka. Na snorkelingu mieliśmy okazję skonfrontować cenę z innymi uczestnikami, a w dodatku potwierdziło się też, że faktycznie na całej wyspie nie było paliwa…Nikt poza nami nie mógł wynająć skutera, a my ,,Like a boss"! Potwierdziło się więc, że nasz gospodarz po prostu był bardzo miłym i serdecznym człowiekiem, do czego jeszcze powrócimy, bo mieliśmy z nim kilka ciekawych rozmów przy herbacie.

Pierwszy poranek po przyjeździe to wyprawa na snorkeling, na której oczywiście spotkaliśmy wszystkich znajomych z promu i jeszcze kilka osób. Wyprawa małą łódeczką z silnikiem od którego wnętrzności wibrowały niczym żaba w sokowirówce trwała cały dzień. Odwiedziliśmy dwie miejscówki - w pierwszej płynęliśmy wpław chyba ze 2 kilometry z niedopasowanymi płetwami i źle dobranymi rurkami, co do przyjemności jakoś szczególnie nie należało, chyba, że jest się emo w fazie cięcia tępą łyżką. Ale trudy tej eskapady wynagrodził nam widok żółwi morskich! Radek widział dwa (choć ponoć były w sumie 3), niestety Ania z uwagi, że jest krecikiem, nie widziała żadnego więc była niepocieszona, a reszta grupy kręciła z niej bekę.

 

Przerwa na rajskiej plaży, która z powodzeniem mogłaby być tłem topowych teledysków (woda turkusowa i cieplutka jak w wannie!) i wymiana doświadczeń z innymi podróżnikami, nieco poprawiły nam humor i naładowały na dalszą część wyprawy. Druga lokalizacja do nurkowania okazała się dużo przyjemniejsza z dobrze widoczną, kolorową rafą koralową, z mnóstwem ryb, jeżowców i innych żyjątek. Nagraliśmy pod wodą kilkanaście filmików i mam ambitny plan je wrzucić na YouTuba, ale dajcie nam jeszcze chwilę na ogarnięcie się;)

Oczywiście cały dzień na słońcu dla króla białasów, kryptonim Rafaello, czyli Radka zakończył się spaleniem pleców (i glacy), na szczęście średnio poważnym, bo jednak krem i odrobina rozsądku (łażenie z chustą na łbie) zrobiła swoje.

Po zakończeniu wyprawy byliśmy już tak zbratani z resztą naszej międzynarodowej grupki, że postanowiliśmy jeszcze wieczorem razem wybrać się na nocny targ. To co dla nich było 10 minutowym spacerem z hostelu, dla nas oznaczało 15 km przejażdżkę skuterem (w jedną stronę), ale za to dzięki temu mogliśmy podglądać codzienne życie mieszkańców wyspy. Sam targ nocny okazał się stosunkowo nieduży, ale za to udało nam się zjeść pyszne kalmary i krewetki. Przy okazji dowiedzieliśmy się, że gospodarz naszych znajomych organizuje imprezę na pobliskiej plaży, na którą zaproszona była już chyba cała wyspa. Postanowiliśmy wpaść na nią chociaż na chwilę i bardzo się z tego cieszymy, bo ominęła by nas super zabawa, okraszona dodatkowo spełnieniem marzenia Ani - widzieliśmy fosforyzujący plankton! Co prawda tylko pojedyncze drobinki, ale widok i tak był niesamowity. Niestety równo o północy impreza nagle się zakończyła, więc wszyscy razem rozpoczęliśmy alternatywną napędzaną muzyką z telefonu i przenośnego głośnika - było niesamowicie!

Ostatni dzień spędziliśmy na naszej prywatnej plaży. Nikogo w polu widzenia, błękitna laguna, słońce, lekko chłodzący wiaterek. Jak w bajce. Może tylko Radek, przypieczone Rafaello, musiał unikać słońca, ale też delektował się widokiem. Nasi gospodarze zebrali rano świeże kokosy aby zrobić dla nas różowy drink - do tej pory nie wiemy co nadało mu taką barwę, ale był pycha! I bez alkoholu ;)

 

Wieczorem spotkaliśmy się z naszym gospodarzem, od którego usłyszeliśmy kilka ciekawostek na temat samych wysp. Na samej tylko Karimunjawie występują aż 3 języki (z czego żaden nie jest indonezyjskim!), a poszczególne części wyspy posługują się własnymi językami, zupełnie niezrozumiałymi dla pozostałych części. Nasz gospodarz - Khairul, mógł się pochwalić znajomością ich wszystkich, bo jego rodzina była mieszana. Dodatkowo mówił oczywiście po indonezyjsku i całkiem nieźle po angielsku, bo przez 3 miesiące mieszkał w specjalnej ,,angielskiej wiosce", która jest rodzajem intensywnego kursu gdzie indonezyjscy nastolatkowie uczą się inglisza. Dowiedzieliśmy się też, że na wyspie występują makaki i groźne jadowite węże, ale tylko w górskiej części (do której urządzane są trekkingi - ale zdaniem naszego gospodarza to tylko wyciąganie kasy od turystów). O wężach dowiedzieliśmy się przy okazji anegdotki o mieszkańcu wyspy, który został ukąszony w nogę i z braku szybkiej pomocy nogę musiano mu amputować. Po zamontowaniu drewnianej protezy niczym kapitan Hak, wyspowicz postanowił zemścić się na wężu, gniotąc go swoją drewnianą nogą, co mu się nawet udało, ale niestety podczas wendety został ugryziony w drugą nogę i… zmarł - ups!  Widzieliśmy też zdjęcie naszego gospodarza z wężem podobnym do anakondy, którego znalazł w ogródku, jak ten dobierał mu się do kurczaków. Opowiadał nam to wszystko po zmroku więc dużo ostrożniej wracaliśmy do pokoju i to z duszą na ramieniu.

Poza smaczkami na temat samej wyspy mieliśmy też ciekawe konwersacje kulturowo światopoglądowe. Z naszej strony zafascynowaliśmy go opowiadaniem o tym, jak to wraz ze zmieniającymi się porami roku zmienia się długość dnia w Polsce, czym był wyraźnie podekscytowany i ciężko było mu w to uwierzyć. My z kolei słuchaliśmy historii o tym, jak to lokalsi wierzą, że w szczepionkach znajdują się fragmenty duchów, które przenikają do ciała i sprowadzają ludzi na złą drogę (dogadaliby się z antyszczepionkowcami!). O tym, że ostatnie klęski żywiołowe (kilka trzęsień ziemi, tsunami i wybuch wulkanu w ciągu jednego tygodnia!) to kara od Allaha za złe postępowanie. Swoją drogą opowiadał nam też o pewnej Niemce, która uwaga… nie wierzyła w Boga! Mówił to jak świetny żart, albo ciekawostkę przyrodniczą - gdzieś na świecie istnieją ludzie, którzy nie wierzą w Boga, dobre nie? Dla Indonezyjczyka nie do pomyślenia. Khairul był też wielce niepocieszony, że ,,ma JUŻ 26 lat", a nie ma żony. Jak usłyszał, że my mamy 33 i 29 lat, to parsknął śmiechem, że na Jawie wypadlibyśmy już z rynku ;) He he he...very funny :P 
Udało nam się rozwikłać kilka mniej lub bardziej intrygujących zagadek wyspy, które trapiły nas podczas pobytu np.:

-czemu wszędzie w nocy palą się światła, jak wszyscy śpią?

(bo mieszkańcy nie lubią ciemności, bez światła jest jak na cmentarzu. Dodajmy, że do niedawna prąd na Karimunjawie był tylko 12 h w nocy)

-czemu kobiety nie noszą hidżabów?

(bo widzą dużo turystów i chcą być bardziej postępowe, ale powinny)

-czy lokalni muzułmanie piją alkohol ?

(zdarza się, nasz gospodarz powiedział, że sam pił, ale przestał - przeszedł na dobrą stronę mocy. Za to sprzedał nam patent na jawajskiego drinka z połączenia butelki piwa i butelki lokalnego, mocnego jak porto i tak samo słodkiego wina :D)

 

…i jeszcze kilka innych mniej lub bardziej intrygujących historii. Wspominamy te rozmowy z ciepłem w sercu, jako jedne z milszych i ciekawszych fragmentów naszego pobytu na wyspie.

Rozstanie z naszą rajską enklawą było bolesne, ale musieliśmy załapać się na prom (odpływa tylko 3 razy w tygodniu.) Na pożegnanie dostaliśmy w darze od Karimunjawy nieziemski wschód słońca, który jeszcze długo będziemy nosić w pamięci. 

 
 
 
 
Gdzie obecnie jesteśmy?
Szukaj po tagu
Obserwuj nas na Instagramie
Polub nas na Facebooku