2018-11-04

Komodo - wyspa smoków

Przybyliśmy na Flores do Labuan Bajo, aby stanąć oko w oko z ostatnimi smokami na Ziemi - waranami. Te potężne jaszczury zamieszkują Park Narodowy Komodo, który leży tuż u wybrzeży Flores, dlatego najlepiej się tam wybrać właśnie z Labuan Bajo, które jest też bazą wypadową do kilku innych atrakcji, co skusiło nas do zarezerwowania tam aż tygodnia pobytu.

Zdecydowaliśmy się przy tym, że zatrzymamy się u zwykłej rodziny, a nie w hostelu czy AirBnB i zaznamy dzięki temu trochę prawdziwego, indonezyjskiego życia. Miała to być po prostu fajna odmiana, po ultranowoczesnym Kuala Lumpur, a stała się najmilszą przygodą podczas pobytu na Flores. Zacznijmy więc od niej! 

 

Życie codzienne w Indonezji - mieszkanie na gigancie

Nasz ,,Homestay Sahu" okazał się kwintesencją indonezyjskości - z jej blaskami (gościnność, uśmiech, poczucie humoru, dobra kawa) i cieniami (kiepskie warunki sanitarne, bałagan, śmieci, brak bieżącej wody). Mieliśmy tam okazję nie tylko podejrzeć jak wygląda indonezyjski dom od środka, ale też poznać rytm dnia i role jego mieszkańców.

Dom składał się z 8 pokoi (jeden jest wynajmowany), jadalni i kuchni. Na zewnątrz była ,,łazienka" i ,,toaleta" czyli betonowa zagroda podzielona na dwie części -  jedna ze zbiornikiem na wodę i polewajką (wiaderko z rączką), a druga z tradycyjną toaletą (czyli otworem w ziemi). Na podwórzu było również palenisko, punkt do prania i zmywania oraz szereg bliżej niezidentyfikowanych rupieci.

Życie codzienne zaczyna się w Indonezji bardzo wcześnie - razem ze świtem. Podział obowiązków domowych jest dosyć tradycyjny. Już od ok. 4:00 krzątają się po domu kobiety - przygotowując posiłki (w ciągu dnia jest za gorąco) i szykują się na targ (otwarty często tylko wcześnie rano). To jest też czas na wszelki prace porządkowe i nabranie wody na pranie (zwłaszcza na Flores woda to rarytas.) Mężczyźni wychodzą do pracy, a dzieci do szkoły - na 7:00 rano! W ciągu dnia życie zamiera - jest tak gorąco, że jedyne co można robić to leżeć. I to właśnie robią lokalni mieszkańcy - polegują, plotkują w cieniu, drzemią, doglądają niemrawo swoich biznesów, idą gdzieś nieśpiesznym krokiem. Jedyne co się intensywnie rusza się w polu widzenia to kury... Często kiedy wstawaliśmy nieśpiesznie w okolicach 8-9 rano w domu była już tylko jedna osoba opiekująca się najmłodszym wnukiem/dzieckiem, albo nie było nikogo. W Indonezji jest to już połowa dnia, a nie poranek.

Lekkie ożywienie pojawia się razem z nadejściem zmierzchu, czyli znów bardzo wcześnie jak na nasze standardy, bo ok. 17:30/18:00. Temperatura nieco spada (ale naprawdę tylko nieco) więc coraz więcej ludzi widać na gankach przed domami, lub przed telewizorem. Warungi (małe rodzinne knajpki) zapełniają się gośćmi, na ulicach dzieciaki jeżdżą na rowerach, młodzież strzela sobie selfiaki na tle zachodzącego słońca (to nie żart, robią to masowo! Codziennie widywaliśmy całe stada!). Ponieważ jednak wszyscy wstają 4:00-5:00 rano, ruch ustaje ostatecznie około 22:00, max 23:00. I od świtu znowu pobudka i smażenie ryb ;) 

Granice pomiędzy posesjami w teorii zaznaczone są wyraźnie, w praktyce często się zacierają. Ale nie ma w tym nic dziwnego, bo całe osiedla to członkowie jednego klanu/rodziny. W domu obok mieszkał brat naszego gospodarza, a po drugiej stronie jedna z ciotek. Początkowo nie mogliśmy się doliczyć, ile dzieci ma nasz gospodarz, bo deklaracje rozmijały się z ilością widywanych osób, ale ostatecznie wszystko się wyjaśniło - dwie dziewczyny, które mieszkały z nami to również członkinie klanu, ale pochodzące z wioski, a mieszkające u rodziny w mieście aby mieć bliżej do szkoły. Na tym polega siła klanu w Indonezji. Nierzadko wystarczą głosy tylko własnego klanu żeby zdobyć miejsce w krajowym parlamencie! Na ślub córki naszego gospodarza zaproszone było ponad 1000 osób! To przyprawia o zawrót głowy, ale nie jest jak u nas, że wszyscy przychodzą na gotowe, tylko cała rodzina dzieli się obowiązkami i kosztami - część rodziny odpowiadała za przybranie sali, część za gotowanie itp. każdy ma jakąś rolę do odegrania. Nie dość, że wszystko zostaje wykonane, to pieniądze i zaangażowanie pozostają wewnątrz klanu zamiast w kieszeni zewnętrznych wykonawców. Proste? Proste i dobre! Wiele inicjatyw szybko przeradza się w przedsięwzięcia klanowe, i tak po pokoju na wynajem, który zajmowaliśmy my, szybko doszły dwa dodatkowe pokoje u wspomnianych sąsiadów z rodziny. Za naszym oknem powstawał kolejny dom - też pod pokoje na wynajem. Mogliśmy przy tym podziwiać zadziwiającą efektywność budowania w Indonezji. Wszystkie używane narzędzia są tylko podstawowe, żeby nie powiedzieć prymitywne (rarytasem jest np. betoniarka), a ceglane ściany w całym domu powstały dosłownie w 3 dni! Zasługa uwijających się jak pszczoły robotników-krewnych, których było tam chyba ze 30 na kilkunastometrowy dom. Ze śmiechem powymienialiśmy międzykontynentalne doświadczenia o tym jak ciężko znaleźć porządnego robotnika do pracy - problemy są z tym dokładnie takie same jak w Warszawie.

Co ciekawe rodzina u której mieszkaliśmy była katolicka. Chrześcijanie na Flores stanowią większość, więc w krajobrazie nie dominują meczety, jak na innych wyspach. Indonezja to ogromnie zróżnicowane państwo gdzie jest kilkaset grup etnicznych, ponad 300 języków i mnogość religii. Dominując rolę odgrywa siedziba rządu - muzułmańska Jawa, zatem religią oficjalnie dominującą w państwie jest islam o czym opowiemy bardziej w oddzielnym wpisie. Tymczasem było coś niesamowicie swojskiego w widoku Bozi na kredensie i portretu Jana Pawła II nad drzwiami, coś co pozwoliło od razu poczuć się jak w polskim domu.

Mnogość grup etnicznych i religii nie zawsze służy samym Indonezyjczykom. W najnowszej historii kraju kilkukrotnie dochodziło do krwawych rzezi na tle etnicznym i religijnym, m.in. na Molukach, Sulawesi czy Papui. Ostatnie krwawe boje miały miejsce raptem 10-15 lat temu na Sulawesi, gdzie dokonano rzezi katolików. Po tych wydarzeniach mieszkańcy chrześcijańskiej Flores zastanawiali się nad odłączeniem od Indonezji - przeważyła jednak logika i chłodna kalkulacja - wyspa pozbawiona jest surowców naturalnych, których jest pod dostatkiem wszędzie indziej (Sumatra, Jawa, Borneo i Papua). Niepokój jednak pozostał. I co ważne wcale się nie zmniejsza, a wręcz przeciwnie. A wszystko za sprawą partii, która reprezentuje radykalny odłam muzułmanów, domagając się zmiany Indonezji w kalifat i wprowadzenia prawa szariatu w całym kraju. Ta perspektywa wyraźnie niepokoi naszych gospodarzy, którzy jako przedstawiciele lokalnej inteligencji są bardziej świadomi (wszystkie dzieci ukończyły studia).

Zagrożenie wydaje się realne - podobna organizacja z sukcesem dokonała radykalizacji Libii (wystarczy porównać zdjęcia z lat 70-tych i obecnie, żeby zobaczyć czym grozi taka zmiana). Co ciekawe, nasi gospodarze jako przedstawiciele wyspy oddalonej od Jawy pochlebnie wypowiadali się o obecnym prezydencie, który ponoć jest pierwszą głową państwa od uzyskania niepodległości, która stawia na równomierny rozwój całego kraju, a nie tylko Jawy - jak wszyscy jego poprzednicy. Strumień inwestycji i wsparcia popłynął w regiony tak oddalone jak Papua, czy również Flores. Wspomniana budowa nowego homestayu sfinansowana została przez rząd w ramach programu 5000 homestayów w całym kraju (coś jak 500+ na pierwszy homestay). Widzieliśmy wiele banerów i plakatów wyborczych, więc Indonezja ma szanse się oprzeć radykalizacji muzułmańskiej w nadchodzących wyborach. Kampania ruszyła pełną parą, więc byliśmy przekonani, że wybory tuż, tuż - a okazało się, że odbędą się dopiero za rok! Po pierwszym szoku uznaliśmy, że w kraju rozciągającym się na 5 tysięcy kilometrów i z 230 milionami mieszkańców kampania może wymagać nieco więcej wysiłku niż na naszym rodzimym podwórku (choć efekty z tego co słyszeliśmy są podobne  - wysublimowanie na poziomie obsranej pieluchy niemowlaka i obietnice wszystkiego dla wszystkich. Dej pincet plus na horom curke! Albo homestay;).

Obserwowanie naszych gospodarzy było niesamowitym doświadczeniem, które udowodniło znane powiedzenie, że ,,nie miejsce ma znaczenie, a ludzie". Przekonaliśmy się, że przy odrobinie dystansu, ale z masą uśmiechu i serdeczności nie przeszkadza nam nawet brak łazienki, bajzel na podwórzu, kuchnia na kopcącym palenisku i wszędzie biegające kury. Codzienność Indonezyjczyków urzekła nas i pokazała, że najlepsze rozwiązania to najczęściej te najprostsze, a ważniejsze od bieżącej wody jest mocna, trzymająca się razem rodzina. Może brzmi to banalnie, ale wiedzieć coś, a zobaczyć to na własne oczy, to jakościowo zupełnie inne doznanie i lekcja. Odtąd będziemy się starali częściej brać pokoje w miejscach typu ,,Homestay" aby zbierać jak najwięcej takich doświadczeń.

 

Labuan Bajo

Jeśli chodzi o samo Flores i Labuan Bajo, to przywitały nas buchem gorącego, suchego powietrza prosto w nozdrza. Końcówka pory suchej odcisnęła swoje piętno na krajobrazie - wszędzie spieczona ziemia, wyschnięta trawa i krzaki, a zamiast zielonych szaro-piaskowe wzgórza na tle lazurowego morza. Czuliśmy się bardziej jak na sawannie niż na archipelagu! Co nie oznacza oczywiście, że widoki nam się nie podobały! Kontrast z szarą ziemią podkreślał tylko nieziemski kolor morza, a suchy klimat służył zatokom Ani (do czasu kiedy załatwiła ją klima i morski wiatr) ;)

Niestety miasteczko nas rozczarowało (a nie spodziewaliśmy się wiele). Składało się właściwie z jednej ulicy wzdłuż portu, gdzie wszędzie czyhają nachalni sprzedawcy wycieczek na Komodo albo nurkowania. To świetny przykład na zerową inicjatywę i znajomość ekonomii Indonezyjczyków. W momencie kiedy ktoś wykaże się wysiłkiem i otworzy biznes, który do tego okaże się dochodowy, to za kilka tygodni w całej okolicy powstanie kilkanaście dokładnie takich samych biznesów, powodujących przerost podaży nad popytem. Duża konkurencja wykosi co słabsze podmioty, ale mimo wszystko całe miasto/ wieś zyskuje wąską specjalizację. W Labuan Bajo są to właśnie wspomniane nurkowanie (z butlą) i wyprawy na Komodo. Nie ma tam nic więcej. Budynki to w większości blaszane baraki lub drewniane chatko-budki, chodniki były rozkopane, a okoliczne targi -  nocny i rybi - niewyobrażalnie brudne i śmierdzące.

Do tego bliskość parku Komodo, stanowiącego magnes na zagranicznych turystów spowodowała, że miejscowym odwaliło z cenami. Tutaj po raz kolejny mieliśmy nieco gorzką refleksję, że jedynym językiem (poza oficjalnym bahasa indonesia, który połączył indonezyjskie 17 tysięcy wysp, jest niestety język chciwości i maksymalnego dojenia turystów. Zanim znaleźliśmy kilka przystępnych cenowo i dobrych knajpek zjedliśmy w tym mieście dwa najdroższe posiłki w całej Indonezji! Dokładnie tak, nikomu nieznana z nazwy dziura jest droższa niż np. Bali. Przyjeżdżaliśmy tam (znowu skuter!) tylko na obiado-kolacje i szybkie zakupy.

Mieliśmy zabukowany tydzień w naszym homestayu, bo liczyliśmy na wspomniane wcześniej, okoliczne atrakcje, które opiewały przewodniki. Niestety po raz kolejny (kiedy to się skończy?!) zostaliśmy oszukani…

 

  • Chcieliśmy jechać do wiosek ludu Manggarei…

Żadne tam 3 godzinki jazdy, tylko 5-7 h po krętych drogach kiepskiej jakości, tylko z przewodnikiem (100 pln od osoby) i tylko za miliony monet (nocleg w wiosce kolejne 100 pln od osoby). Trudno, są inne rzeczy do robienia!

 

  • Chcieliśmy jechać zobaczyć okoliczne wodospady…

 Pilnuje ich okoliczna mafia turystyczna, wymuszająca wynajęcie przewodnika na 400 metrowy spacer i każą sobie płacić za wstęp zawyżając kosmicznie ceny biletów (np. oficjalnie bilet kosztuje 20-50k od osoby - czyli 5-12 pln za wstęp do wodospadu a na miejscu okazuje się, że żądają 150k od osoby -37 pln!). W przypadku odmowy stają się agresywni i czytaliśmy kilka komentarzy na Googlu, że potrafią zniszczyć zostawiony skuter…hm… no to może nie skorzystamy.

 

  • Podobno można popływać na okoliczne wysepki albo pójść na plażę…

Nie ma czystej, ładnej plaży w Labuan Bajo… jedyne sensowne zgarnęły hotele, a tzw. ,,island hoping" wiąże się z pertrakcjami z lokalną mafią turystyczną, więc też dzięki-cześć.

 

  • Jezioro wulkaniczne…?

Buahahhaha, zapomnij! Jedzie się tam kilka godzin, zresztą w porze suchej i tak go za bardzo nie ma.

 

  • Ale jest nurkowanie!

Radek nawet to poważnie rozważał, ale zdecydował, że woli na Filipinach (niż płacić znowu pazernym pośrednikom). Tym bardziej, że większość dostępnych ofert obejmowała nurkowanie w obrębie parku Komodo (to nie tylko wyspy ale i okoliczne wody w tym rafy). Samo w sobie stanowi to zaletę, bo ponoć miejscówki są spektakularne, problemem jest fakt, że za każdy dzień nurkowania trzeba płacić za bilet wstępu do parku (50-70 pln)

 

  • Okej, no to może jaskinie?

Wstęp do jednej kosztuje miliony monet i jest położona bardzo daleko. Do drugiej wstęp też jest płatny, ale mniej (50k - 12,5 pln za 20 minutową wizytę!) i jest blisko…  I to była jedyna ,,przewodnikowa" atrakcja, poza parkiem Komodo, z której skorzystaliśmy z naszego przebogatego, tygodniowego planu. Tak wiemy  #żenada, ale jaskinia była nawet fajna (tylko trochę mała i niewarta swojej ceny xD). Do tego jak smród po gaciach plątali się za nami lokalni "przewodnicy", więc nawet w spokoju nie można było pooglądać samej jaskini.

Gdyby nie obcowanie kulturowe z naszą rodzinką uznalibyśmy, że tydzień w Labuan Bajo był całkowicie zmarnowany i należało być tam tylko 3 dni i ruszać dalej. To też była nauczka dla nas, żeby rzetelniej sprawdzać informacje zanim wykupimy gdzieś tak długi pobyt. Mieliśmy jednak tyle noclegów, więc dni trzeba było czymś wypełnić. Znaleźliśmy więc sobie alternatywną rozrywkę… czyli wbijanie się na roboty drogowe i wspinanie się po wzgórzach! I oczywiście romantyczne zachody słońca, z których Labuan Bajo słynie i tu akurat całkowicie zasłużenie.

 

Park Komodo - jak dorwać warana?

Okej, przechodzimy do meritum. Wizyta w Parku Narodowym Komodo miała być gwoździem naszego programu, więc postanowiliśmy podejść do tematu poważnie. Zwłaszcza, że to nie taka tania imprezka… Na głównej ulicy Labuan Bajo aż roi się od pośredników, którzy czają się na kasę białasów i oferują wycieczki i atrakcje wszelkiej maści i odmiany, więc z samą organizacją tripu raczej nie ma problemu - problem jest raczej z wyborem właściwego pośrednika, ponieważ ceny wahają się od 450k do nawet 650k za osobę za dzień (112 - 160 PLN). Tyle, że wyższa cena wcale nie oznacza wyżej jakości usługi o czym przekonaliśmy się na naszej wyprawie…

Rozpytując w różnych budkach o ceny i zakres wycieczek szybko odkryliśmy, że program jednodniowy jest wszędzie prawie taki sam (Komodo, Padar/Rinca, Pink Beach+snorkeling, Manta Point), a cena to najczęściej 450 k, ale padało też czasem 550k albo nawet 650k, co kwitowaliśmy gromkim śmiechem. W końcu znużeni poszukiwaniami wybraliśmy punkt, w którym chłopak najlepiej mówił po angielsku i po prostu wzbudził naszą sympatię. Udało nam się nawet utargować 25k /osoba zniżki  (12 zł! Wow! Sukces!) ale sądzimy, że bardziej wytrawnym szczekaczom udałoby się ugrać nawet 50k zniżki, a jak ktoś nie chce snorkelingu lub ma własny sprzęt to nawet 100k mniej.

Zbiórka w porcie wyznaczona została na 5:30 rano. O 6:00 wszystkie łódki wypływają, ponieważ do Parku płynie się nawet 3h, co  było niemiłą niespodzianką. Kolejną niespodzianką było, że byliśmy jedynymi uczestnikami od naszego chłopaka, bo łódką, która nam wyznaczono, płynęła cała zgraja osób od różnych pośredników… Nie ma więc aż takiego znaczenia gdzie się kupi wycieczkę - i tak ląduje się na jednej łódce, z takim samym sprzętem, z takim samym jedzeniem tylko jedni za 425k (jak my), a inni za 650k (jak Chinka, która płynęła z nami - uf! W końcu to nie my daliśmy się sfrajerzyć!)

Zaspani, ale pełni pozytywnych emocji, ruszyliśmy ku Komodo…

Pierwszym przystankiem była wyspa Padar, gdzie zapłaciliśmy wszystkie bzdurne opłaty Parku Narodowego (tak, tak - 425k za wycieczkę to dopiero początek wydatków w Komodo! Park liczy sobie ekstra kasę za wszystko! Za wstęp, za hiking, za przyrodę, za snorkieling, za nurkowanie, a nawet za możliwość robienia zdjęć -  łącznie jakieś dodatkowe 300k. Szkoda, że za oddychanie nie ma, ale to pewnie kwestia czasu… I tu kolejna mała dygresja na temat skurwysyństwa pośredników - naszej biednej Chince wmówiono, że cena 650k zawiera już opłatę wstępu do Parku. Nigdy tak nie jest! Musiała więc płacić dodatkowy hajs, czyli łącznie wydała pewnie koło miliona rupii, za coś co powinno kosztować max 750k, a dla niej jeszcze mniej, bo nie brała udziału w snorkelingu. Niestety w Indonezji naprawdę męczące jest to, że trzeba się spodziewać okantowania na każdym kroku i sprawdzać wszystko w Internecie) Po przykrych scenach przy kasie, zrobiliśmy godzinny trekking (w nieludzkim upale) na punkt widokowy:

Z Padar popłynęliśmy na upragnione Komodo. Emocje sięgały zenitu kiedy zarys wzgórz pokazał się na horyzoncie, a wykipiały, kiedy zeszliśmy na ląd i na dzień dobry zobaczyliśmy w porcie żółwia morskiego, a na plaży jelenie.

Wow! No to im dalej w las, tym lepiej, nie?

Nie.

Im dalej w las tym więcej…drzew. Wysuszonych, bezbarwnych drzew. Mieliśmy tylko godzinę do spędzenia na wyspie (oczywiście po dodatkowych, kolejnych opłatach - za przewodnika, za pierdnięcie na Komodo i za coś tam jeszcze), więc poszliśmy krótką trasą (raptem 2 km), gdzie jedyne co udało nam się zobaczyć, to jama dla małych waranów (czyli dziura w ziemi) i trochę krzaków. Czekaliśmy aż ,,zza winkla" wypełźnie jakiś dziki waran, ale niestety nic takiego nie nastąpiło. Warany, na które tak liczyliśmy, były tylko dwa i to na specjalnie przygotowanej pod turystów polance przy wodopoju. Tak upasione i ospałe, że przewodnicy musieli je trochę szturchać kijami żeby w ogóle było widać, że są żywe, a nie sztuczne. 

Co za rozczarowanie… 

Mieliśmy kolejną refleksję o życiu: tak jak filmy Disneya powodują nierealne oczekiwania (książę z bajki, talia osy) u kobiet, filmy porno powodują nierealne oczekiwania u mężczyzn (nie trzeba tłumaczyć), tak filmy/zdjęcia National Geographic powodują nierealne oczekiwania u podróżników… 

Dowiedzieliśmy się jednak paru ciekawostek! Samce waranów dorastają do 3 metrów, podczas gdy samice są dużo mniejsze - mają ,,tylko" ok.1 metra. Warany są w stanie powalić jelenia czy nawet bawoła - zazwyczaj polują wtedy parami. Jeden waran zjada podczas posiłku ok.70-100 kilogramów mięsa, po czym trawi go… miesiąc! Smoki z Komodo są też kanibalami i zjadają swoje małe jeśli spotkają je na drodze :( Dlatego baby dragons mieszkają na palmach przez 3 pierwsze lata życia! Potem są na tyle duże, że mogą poradzić sobie na ziemi. Zaintrygowało nas również, że zabójcze jest samo ugryzienie warana. Przez dekady pokutował mit, że ich ślina jest skażona bakterią, która w ciągu 3-5 dni zabija ofiarę. To samo usłyszeliśmy nawet od naszego przewodnika! Podczas gdy badania z 2009 roku wykazały, że w rzeczywistości warany mają jad powodujący problemy z krzepliwością krwi (https://www.nationalgeographic.com/science/phenomena/2013/06/27/the-myth-of-the-komodo-dragons-dirty-mouth/) Usłyszeliśmy nawet takie brednie, że warany są tak cwane, że czekają na swoje ofiary przy wodopoju (prawda), z którego najpierw same się napiły zatruwając tym wodę (mit). Potem spokojnie idą za zwierzętami, które napiły się ze zdradliwego źródełka, wiedząc, że prędzej czy później umrą (ale tak naprawdę po ugryzieniu od utraty krwi, a nie od zakażonej rany.)

Mimo całej świadomości, że oczywiście są to niebezpieczne stworzenia (nawet jak wyglądają na leniwe buły, ostatni śmiertelny incydent zdarzył się w 2017 roku - zginął turysta z Singapuru zagryziony przez warany) jakoś nie mogliśmy jednak poczuć dreszczyku grozy wśród tłumku turystów cykających takie same foty jednego ,,pokazowego" warana.  Nie pozostało nam nic innego jak pocykać swoje i wrócić potulnie na łódkę z uczuciem niedosytu.

Po fakcie (nasz gospodarz był jednym z przewodników na wyspie Rinca wchodzącej w obręb parku) dowiedzieliśmy się, że aby zobaczyć dzikie warany należy odbyć co najmniej średni lub długi trekking. Ponoć kiedyś, kiedy nie było snorkelingu i napiętego harmonogramu innych atrakcji, w samym parku spędzało się nawet dwa dni. Można było nawet zwiedzać wyspę konno (chlip, chlip…) Niestety nie dane nam było doświadczyć takich wrażeń i znów machina turystyczna pod tytułem ,,więcej/ szybciej/ mocniej/drożej" i na jedno kopyto zaorała dobrze działającą inicjatywę. Dlatego przestrzegamy tych, dla których warany są priorytetem, aby nie brali jednodniowej wycieczki, bo wiele nie zobaczą.

Na otarcie łez została nam słynna Pink Beach, która…wcale nie jest pink (w powietrzu rozległ się kolejny plaskacz od losu). Piach owszem ma, dzięki specjalnym glonom, różowawy odcień, ale na pewno nie wygląda to tak jak na folderowo-instagramowych fotkach. Kolejny raz Expectations vs. Realty nas znokautowało.

Na szczęście do snorkelinu jest to miejsce wymarzone! Płytka zatoka przy plaży swoje skarby eksponuje już kilka metrów od brzegu. Krystalicznie czysta woda umożliwia podglądanie wielobarwnych koralowców i całych ławic przeróżnych rybek. Udało nam się też zaobserwować polującą murenę!

 

Ostatnim punktem wycieczki była Manta Ray Spot - czyli miejsce między wyspami, w którym regularnie przepływają… no cóż, manty. Łódź zatrzymuje się pozornie pośrodku niczego, ale już po chwili z ust kapitana wydobywa się krzyk: Manta! Manta! I rzeczywiście mogliśmy się przyjrzeć płynącym mantom (dla niekumatych- to takie płaszczki). Wyglądają naprawdę majestatycznie, płynąc pozornie nieśpiesznie, jakby szybowały w wodach oceanu. Kiedy się jednak do nich dołączy - Radek wskoczył do wody z maską i płetwami - trzeba nieźle się spiąć aby dotrzymać im tempa. Tym bardziej, że w tym miejscu był silny prąd. Ale dzięki płynięciu tuż obok nich można nasycić oczy ich widokiem, jak płyną grupami na różnej głębokości. Można było podpłynąć do nich dosłownie na wyciągnięcie ręki, ale tylko pamięć o incydencie ze Stevem Irvinem (słynny "Łowca Krokodyli" https://bornrealist.com/steve-irwin-death-secrets/) nakazała trzymać zdroworozsądkowy odstęp. Co prawda potem dowiedzieliśmy się, że akurat te manty nie mają kolców na końcu ogona, ale mimo wszystko...

Już prawie mieliśmy uznać cały trip za zmarnowane pieniądze, ale na szczęście ostatnie dwa punkty programu - rafa koralowa i nurkowanie z mantami nas trochę udobruchały. Na pocieszenie mogliśmy jeszcze podziwiać wspaniały zachód słońca. Chowająca się za horyzontem kula ognia ciepłymi barwami pomalowała całe niebo. Kolejne pasma wysp i położonych na nich wzgórz ubarwiły się od różu po brązy, niczym na wycinance z kolorowego papieru podświetlonej od tyłu lampą słońca. Bajkowy widok, którego nędzną imitację w postaci zdjęcia możecie obejrzeć poniżej.

Podsumowując nasz pobyt na Flores, możemy z pokorą przyznać, że popełniliśmy kilka błędów. Park Narodowy Komodo nas trochę rozczarował, ale sądzimy, że może była to kwestia pory roku (było tak sucho, że ciężko o zachwycającą zieleń i bujną roślinność) i braku czasu, jaki był przeznaczony na zwiedzanie wysp. Gdybyśmy mogli cofnąć czas, wzięlibyśmy pewnie parodniowy trip-rejs po Parku, co prawda o wiele droższy, ale na pewno bardziej tego warty. Jest nawet opcja kilkudniowego rejsu poprzez park Komodo na Lombok, o której dowiedzieliśmy się zbyt późno by uniknąć szalonej wielogodzinnej eskapady lokalnymi środkami transportu, o której więcej w naszym następnym wpisie.

Jednak, na szczęście dzięki niesamowitej kwaterze, mogliśmy chociaż poczuć klimat Indonezji nie od turystycznej strony, za co jesteśmy ogromnie wdzięczni ,,Homestay Sahu".

 

 
 
 
 
Gdzie obecnie jesteśmy?
Szukaj po tagu
Obserwuj nas na Instagramie
Polub nas na Facebooku