Filipiny
Bohol
2018-12-19
Kosmici z Bohol
Tarsier Sanctuary - wyraki
Te małe gremlinopodobne małpki są jednocześnie rozkoszne i przerażające. Ich intensywny wzrok przeszywa na wylot, a długie dziwaczne paluchy przywodzą na myśl pomocników Nosferatu i inne sługi Ciemności. Ale jak tu się nie rozpływać nad ich maleńkimi ciałkami (są mniejsze niż dłoń!)pokrytymi gęstym futerkiem? Te uszka, te pyszczki, te łapki! Co z tego, że wyglądają jak kosmici? Miłość nie zna granic! Nawet międzygalaktycznych! Musieliśmy je zobaczyć na żywo, zwłaszcza, że być może nasze pokolenie ma na to ostatnią szansę :( Wyraki są zagrożone wyginięciem przez rabunkową wycinkę lasów, a do tego ich urok jest jednocześnie ich przekleństwem - często są łapane i sprzedawane jako maskotki :(
Na szczęście funkcjonują takie miejsca jak Tarsier Sanctuary na Bohol gdzie populacja wyraków może żyć i rozmnażać się w spokoju. I chociaż nie korzystamy zazwyczaj z atrakcji, które czerpią zyski ze zwierząt, tutaj wiedzieliśmy, że będzie to dobrze wykorzystane 120 peso (bilet 60 peso/os.) Wyraki żyją w sanktuarium na wolności, a dochód ze sprzedaży biletów przeznaczony jest na utrzymanie lasu i na ratowanie wyraków przed wyginięciem.
Wyraki są zwierzętami nocnymi (jak na creepy stworzonka przystało) więc w dzień gdy zwiedza się sanktuarium wszystkie rozkosznie śpią, jakby przybiły gwoździa po ciężkim melanżu (z resztą kto wie co się tam dzieje w nocy). Podczas spaceru wyznaczoną trasą obowiązuje więc całkowity nakaz ciszy - nie wolno ich budzić i stresować! Chodzi nie tylko o to żeby małpki mogły odpocząć po trudach nocy, ale też stres jest dla nich bardzo niebezpieczny. Wyraki pod wpływem stresu... popełniają samobójstwa;( To nie żart, naprawdę! Podobno wykręcają sobie łebki (tak jak sowy potrafią obrócić głowę niemal dookoła) albo walą głową w gałąź lub klatkę w której zostały zamknięte. Szczęśliwie wyraki to dzikie wyraki! Czując to brzemię odpowiedzialności pokonaliśmy trasę niemal na paluszkach i tylko sporadycznie do siebie szepcząc, chociaż Ani na widok wyraków aż się chciało piszczeć z radości (#cutnessoverload). Ciszy i spokoju wyraków pilnują na całej trasie pracownicy sanktuarium, którzy też wskazują na którym krzaku chilluje wyrak. Bez nich te gremliny byłyby nie do wypatrzenia. Skubańce są takie małe i dobrze zakamuflowane wśród liści, że potrzeba sporo wysiłku żeby je zauważyć, a co dopiero zrobić dobre zdjęcie. Mieliśmy sporo szczęścia, bo podczas wizyty zobaczyliśmy ok. 6 wyraków - biorąc pod uwagę, że całe zwiedzanie trwa max 15 minut to całkiem niezły wynik. Trasa dla zwiedzających jest więc co prawda krótka, ale dzięki czuwającym pracownikom ma się pewność, że zobaczy się wyraki. I chociaż większość z nich spała odwrócona puchatą dupką, udało nam się też napotkać ciekawski (złowrogi?) wzrok kilku z nich.
Chocolate hills
Żelazny punkt programu zwiedzania Bohol - panorama tajemniczych okrągłych wzgórz, ciągnących się aż po horyzont. Rozczarowaniem może być dla niektórych fakt, że nie mają nic wspólnego z czekoladą - nie jest to wielka plantacja kakaowców połączona z degustacją podczas zwiedzania ;) Czekoladowe Wzgórza zawdzięczają swoją nazwę kolorowi, który przybierają w porze suchej - wyglądają wtedy jak gigantyczne pralinki wśród drzew (albo wielkie kupy, jak kto woli). My ,,niestety" widzieliśmy je tuż po porze deszczowej (a może nawet w trakcie, biorą pod uwagę pogodę w trakcie naszego pobytu...) więc w zielonej, intensywnej szacie.
Wzgórza leżą na równinie i mają tak regularny kształt, że aż budzą podejrzenia, że zostały zrobione przez ludzi, co z resztą przez lata było teorię ich pochodzenia. Ale życie bywa bardziej zaskakujące niż fikcja i to co dzisiaj wygląda jak ciągnąca się przez kilometry gigantyczna folia bąbelkowa, to dawna... rafa koralowa. 2 miliony lat temu teren ten był piękną laguną pełną koralowców. Obumarłe koralowce fale zgarniały na płycizny gdzie tysiacleciami usypywały się w stożki, aż w końcu górki, które po cofnięciu się wody zostały i zaczęły porastać lasem. Stojąc na punkcie widokowym i patrząc na otaczającą wszystko bujaną roślinność, siedziby ludzkie i wzgórza, ciężko sobie wyobrazić, że stoi się na dnie dawnego oceanu, w miejscu gdzie kiedyś była rafa koralowa.
Robi to niesamowite wrażenie i przywodzi na myśl jak płynne i zmienne jest wszystko wokół. Co będzie na miejscu Warszawy za 2 miliony lat? Czy jakiś przyszły gatunek inteligentnych istot postawi tam tablice z informacją, że było to kiedyś starożytne miasto ludzi? Powstanie punkt widokowy na góry z plastiku? To zapewne jedyny ślad jaki po nas zostanie...
I oczom ich ukazał się las...
...mahoniowy żeby nie było ;) W drodze powrotnej ze wzgórz zahaczyliśmy o tzw. Man Made Forest - las zasadzony przez ludzi. Prowadzi przez niego malownicza droga na której masowo pozują turyści więc jadąc tam na skuterze trzeba bardzo uważać żeby nie rozjechać maniaków Instagrama. My zatrzymaliśmy się na chwilę na dosłownie 2 pamiątkowe fotki. Las jest naprawdę piękny, niczym z filmu fantasy, ale nie aż tak żeby ryzykować życie kładąc się na jezdni do idealnego selfie ;)
Ale, że most? Z bambusa?
Główną atrakcją Boholu jest też rzeka Loboc, której szmaragdowy kolor i porośnięty gęsto brzeg można podziwiać z pokładu statku wycieczkowego. Niestety nam nie udało się załapać na rejs, czego bardzo żałujemy :(
Namiastką przygody z rzeką była więc wizyta na wiszącym bambusowym moście (35 peso/os.) który sprężynuje i trzeszczy przy każdym kroku, więc chodzenie po nim jest tylko dla ludzi o mocnych nerwach. Radek oczywiście miał uciechę z pisków obecnych na moście dziewczyn, gdyż złośliwie podskakiwał żeby cały most się bujał razem z nim. Takie tam, drobne przyjemności...
Śmialiśmy się, że atrakcje Boholu to takie na pół gwizdka - 10 minut i do domu. I trochę coś w tym jest, bo wszystko co wyspa ma do zaoferowania naprawdę można zwiedzić w jeden, góra dwa dni.
Jaskinia Hinagdanan
Atrakcją, która (oprócz wyraków oczywiście) zrobiła na nas najlepsze wrażenie była jaskinia Hinagdanan (koszt 125 peso/os. jeżeli chce się pływać. Bez pływania 50 peso za wstęp, ale jak się nie chce pływać to nie ma po co tam wchodzić.) Ukryte pod ziemią jeziorko z krystalicznie czystą, przeźroczystą wodą to magiczne miejsce na kąpiel.
Naturalny, ukryty basen z widokiem na stalaktyty, gdzie można poczuć się jak pierwsi ludzie - mieszkańcy jaskiń, albo jak John Snow i Ygritte z Gry o Tron ze słynnej sceny z 3 sezonu ;) No dobra, przesadziliśmy, ale i tak jest tam super klimat. Woda jest przyjemnie chłodna, ale nie zimna więc pływanie było czystą przyjemnością, zwłaszcza, że ostatnio odpuściliśmy treningi :/ Magię chwili zepsuła nam niestety duża hałaśliwa grupa, która zwaliła się do wody w kamizelkach ratunkowych, więc z żalem musieliśmy opuścić to miejsce.
Bohol też opuszczamy z żalem i nawet wcześniej niż byśmy mogli, ale pogoda nie dopisała :( Codzienne deszcze i burze uniemożliwiły pełne eksplorowanie wyspy oraz korzystanie z uroków białych plaż - nawet słynnej Alona Beach, przy której znajdują się wszystkie restauracje, bary i kluby. Plażę odwiedziliśmy raz i to tylko na chwilę ze strachu przed nadchodzącą burzą. I tym sposobem na koniec naszej wizyty na archipelagu okazało się, że rzeczywiście Filipiny słusznie kojarzą się z białym piaskiem, lazurową wodą i palmami, szkoda tylko, że zbytnio się tym nie nacieszyliśmy ;)
***
Szczęśliwej drogi już czas - podsumowanie
Jak możemy podsumować pobyt na Filipinach? Trochę słodko, trochę gorzko - jak za mocny drink z tanim rumem i colą, którym raczyliśmy się przez większość pobytu:
1. Jedzenie nas nie powaliło, żeby nie powiedzieć - rozczarowało. Filipiny nie mają bogatej tradycji kulinarnej i niestety są totalnie zalane przez wysokoprzetworzone, paczkowane syfy od producentów amerykańskich (oficjalnie nie są kolonią od połowy XX w. ale w praktyce nadal są - tanim rynkiem zbytu i tanią siłą roboczą dla USA, co widać na każdym kroku.)
2. Krajobrazy - zarówno górskie, jak i nadmorskie jeszcze długo będziemy nosić w pamięci. Zwłaszcza tarasy ryżowe w Sagadzie i Banaue. To fajne uczucie tak dać się zaskoczyć jadąc gdzieś bez uprzedniego oglądania zdjęć, bez oczekiwań, przyjąć charakter miejsca takim jakim ono jest - takie miejsca z reguły podobały nam się najbardziej!
3. Jeśli chodzi o ludzi, niestety nie udało nam się nawiązać z nikim lokalnym bliższej relacji. Nasz dziadek w Coron, chociaż podzielił się z nami niesamowitą historią swojego życia, nie miał już z nami kontaktu w trakcie pobytu, a my też nie chcieliśmy się narzucać. Oczywiście poznaliśmy znów fantastycznych ludzi, ale ,,ze świata" , a nie z Filipin. Sami Filipińczycy, traktowali nas raczej z uprzejmą obojętnością, co jest w porządku - nie czuliśmy się nagabywani ani oszukiwani. Na pewno nie wzbudza się też tu takiej sensacji jak w Indonezji ;) Sprzedawcy i taksówkarze nie są też nachalni więc można odetchnąć z ulgą i normalnie przejść ulicą, tylko odwzajemniając uśmiech filipińskich dzieci.
4. Ceny też były dla nas sporym zaskoczeniem - negatywnym. Wcale nie jest tak tanio, jak się myśli o Azji Południowo-Wschodniej. Za słabe jedzenie w knajpach płaciliśmy tyle co w Polsce, albo i drożej. Jedyne co jest tanie to rum (100-130 peso czyli 8-10 zł za litrową flaszkę), więc skwapliwie z tego korzystaliśmy ;)
5. Pogoda trochę niedopisała więc może trochę nam to zaburzyło ogólne wrażenia z Filipin, które mogłby być trochę słodsze. Tak się staraliśmy omijać monsun, a tu nas dopadł tak szybko...
Zamknięci przez ulewy w naszej bambusowej chatce uznaliśmy, że pora ruszać dalej... Dosyć już tych rajskich wysp! ;)
Pora uderzyć w bardziej mistyczne klimaty... do buddyjskiej, mieniącej się pagodami Mjanmy (dawniej Birmy.)