2020-02-21

Lasy Cameron Highlands

 

Leżące niemal w sercu półwyspu malezyjskiego wyżyny Cameron, są najstarszym turystycznym ośrodkiem w kraju. Już w latach 30' stały się sanatorium dla brytyjskich snobów z kolonialnej administracji, ponieważ panuje tu łagodniejszy klimat (czytaj deszczowy i rześki, czyli to co Anglicy lubią najbardziej.) Duża wilgotność tworzy idealne warunki również dla roślin, stąd obecność wielu plantacji - w tym najsłynniejszych i najbardziej malowniczych: pól herbaty. 

Dzisiaj to nie pogoda, a właśnie widok ciągnących się po horyzont zielonych krzaczków ściąga tu turystów z całego świata, bynajmniej nie tylko z Wielkiej Brytanii. Tako i my przybyliśmy zobaczyć ten cud kultury agrarnej, zwłaszcza, że nigdy nie widzieliśmy z bliska jak wygląda herbata zanim po wysuszeniu trafi do bibułkowego woreczka.  

Jak się potem okazało, to wcale nie herbata zrobiła na nas największe wrażenie…  


Informacje praktyczne

Z Kuala Lumpur przyjechaliśmy autobusem Perak Transit (32 ringity/os.) do Tanah Rata - głównego miasteczka regionu, gdzie znajduje się cała baza noclegowa i gastronomiczna Cameron Highlands. Zamieszkaliśmy trochę na uboczu, kilkaset metrów od głównej drogi miasteczka, mniej więcej w połowie jego długości, a konkretnie w Mentigi Guesthouse (103 ringity/noc) skąd mieliśmy łatwy dostęp do okolicznych szlaków trekkingowych. Przyjechaliśmy w końcu się trochę poruszać, po błogim lenistwie w luksusach w Kuala Lumpur.  

Cameron Highlands można zwiedzać na własną rękę lub wybrać się na jedną ze organizowanych wycieczek, czego tradycyjnie nie polecamy (chyba, że ktoś lubi poruszać się w tłumie i sikać na komendę - ale wtedy polecamy wstąpienie do armii). Szlaki przez lasy i plantacje są dosyć łatwe, w większości bezpłatne, dobrze oznaczone i opisane w aplikacjach Google Maps czy Maps.me. Bez sensu jest płacić za coś, co przy minimalnym wysiłku można mieć za darmo. My spędziliśmy w Tanah Rata dwa dni i zobaczyliśmy większość z tego co oferują lokalne biura turystyczne (pola herbaty, Mossy Forest, punkty widokowe itp.) bez żadnego przewodnika, zrywania się o świcie i napiętej agendy, mając za to lepszą frajdę i przygodę z samodzielnej eksploracji. Radzimy zrobić tak samo! 

No dobra, z tym "zobaczeniem pól" i "punktami widokowymi" trochę przesadziliśmy, ale zaraz sami się przekonacie dlaczego… 


Gdzie są pola? 

Zwiedzając okolice mamy do wyboru 14 tras trekkingowych różniących się długością, stopniem trudności i oczywiście napotykanymi atrakcjami. My pierwszego dnia wybraliśmy się na łączony szlak trekkingowy nr 10 i 6, które prowadzą od miasteczka Tanah Rata przez las deszczowy na szczyt Gunung Jasar (nr 10) i następnie w dół na plantację herbaty Cameron Valley (nr 6). Jest to trasa, którą spokojnie można zrobić w pół dnia, mijając po drodze fantastyczne widoki i bujną roślinność… A przynajmniej na to liczyliśmy, zapominając, że pogoda potrafi pokrzyżować nawet najlepsze plany. 

Ze względu na panujący górski klimat w regionie Cameron nie rośnie dżungla, a subtropikalny las, który może nie jest tak gęsty i duszny jak ten spotykany w niższych partiach kraju, ale nie można mu odmówić egzotycznego charakteru. Już na początku uderzyła nas panująca wilgotność, która aż skraplała się na włosach i ubraniach. Ziemia była rozmiękła od deszczu, który atakował nas co jakiś czas, ale my niewzruszeni szliśmy dalej uzbrojeni w parasolki (w pałatkach przeciwdeszczowych było nie do wytrzymania gorąco) i kijki, które pomagały nam utrzymać równowagę na błocie - okazały się one potem kluczowym elementem do przetrwania wyprawy. Chociaż pozyskaliśmy je z okolicznych zarośli w celu odganiania dzikich psów (ewentualnie rzezimieszków, bo ponoć grasują na niektórych szlakach) to przez cały pobyt jedyną niezwykle przydatną ich funkcją był kostur wędrowny. No i nie zapominajmy o plus dziesięć do stylu jako cosplay bieda-Gandalfa.

 

Mgła i otaczające ścieżkę drzewa tworzyły razem iście baśniowy widok, a był to dopiero przedsmak tego, jak piękne są lasy Cameron Highlands. Wspinaliśmy się przez kręte korzenie coraz wyżej na szczyt Gunung Jasar (1670 m.n.p.m) podziwiając obrośnięte mchem drzewa i błyszczące od deszczu liście. Z góry miał się roztaczać wspaniały widok na Tanah Rata i okoliczne plantacje. Niestety już sama zasłonięta mgłą droga zdradzała, że z widoków raczej nici… I rzeczywiście zamiast panoramicznej nagrody za trud wspinaczki dostaliśmy to: 

Mgła była gęsta jak mleko, z trudem można było dostrzec nawet ścieżkę… za to łatwo było ją poczuć, bo ślizgaliśmy się na błocie przeklinając pogodę i sam pomysł wędrówki w takich warunkach. Nie było jednak co czekać na lepsze, bo deszcz i mgła w tych górach to normalka, więc nie ma co liczyć na folderowe fotki z punktów widokowych (lepiej być na miejscu pozytywnie zaskoczonym słońcem, niż rozczarowanym jesienną aurą.)  Pozostało nam zejście w dół w poszukiwaniu szczęścia na polach herbaty… Pocieszaliśmy się, że pewnie lepiej się prezentują z bliska. 

Zanim jednak dane nam było ruszyć w dalszą drogę z nicości wyłoniła się zmoknięta grupka francuskich turystów. Z uwagi na ich zniechęcone miny podpytaliśmy towarzyszy niedoli jak wygląda czekający nas szlak. Po czym okazało się, że droga w dół była dla nich takim koszmarem, że po około kilometrze… zawrócili! Nie zwiastowało to dla nas nic dobrego… A droga w dół okazała się walką o życie. Szeroki szlak zmienił się w wąską ścieżynkę w krzakach, przez co nieustannie chłostały nas mokre gałęzie. Okazało się jednak, że największe wyzwanie cały czas przed nami.

O ile pod górę szliśmy w błocie, ale po korzeniach, o tyle w dół zostało już samo błoto. Las został za nami, szliśmy pośród wysokich traw, więc oprócz naszych kijków nie było nawet za bardzo czego się przytrzymać. Na drżących nogach pomału zsuwaliśmy się po błocie śmiejąc się, że przyjechaliśmy dla herbaty, a na razie widzieliśmy tylko las i mleko i ani jednego krzaczka, a zamiast przyjemnej wycieczki mamy istny survival. Na szczęście w końcu doszliśmy do niżej położonej drogi wśród plantacji warzyw (70 % malezyjskich warzyw pochodzi z Cameron), która zaprowadziła nas prosto do doliny królestwa herbaty. 

 

Cameron Valley

Większość turystów odwiedza największą i najpopularniejszą plantację herbaty BOH. Nie dziwi nas, że nie kojarzycie tej nazwy, bo marka ta produkowana jest głównie na rynek malezyjski. Pola BOH są na liście większości zorganizowanych wycieczek, dlatego nie chcieliśmy tam iść, zwłaszcza, że od znajomych dowiedzieliśmy się o hałasujących tłumach i komercji panujących na tamtejszych punktach widokowych - kompletnie niewartych swojej ceny. Cieszyliśmy się więc wchodząc między pierwsze krzaczki Cameron Valley, bo pierwsze byliśmy tam całkiem sami, po drugie za darmo, a po trzecie mogliśmy chodzić po polu swobodnie, bez nadzoru żadnej obsługi - ani biur turystycznych ani plantacji. Pierwszy dotyk liści herbaty był dla nas ekscytującym doświadczeniem - poczuliśmy się jak w reklamie Lipton (chociaż wiemy, że oni hodują krzaczki na Sri Lance) ;)  Lecz ku naszemu zaskoczeniu (a może nawet lekkiemu rozczarowaniu) surowa herbata nie ma żadnego zapachu ani smaku… Pozostało tylko cieszyć oko upragnionym widokiem.  

Szlak długo prowadził nas między wzgórzami pokrytymi zielonymi poduszkami cennych listków. Przeszliśmy wzdłuż całej plantacji nie napotykając żadnych innych turystów, a tylko garstkę ręcznych zbieraczy. Dokładnie coś takiego nam się marzyło gdy planowaliśmy swój przyjazd. Tylko my i zielone pola… Fakt, że nie zobaczyliśmy plantacji z góry szybko poszedł w niepamięć, bo z bliska wyglądają jeszcze piękniej. Do pełni satysfakcji zostało nam tylko napić się tu po filiżance herbaty! 

Mówisz-masz. Oczywiście, że u wejścia na plantację od strony głównej drogi jest sklepik i herbaciarnia, z której dodatkowo roztacza się widok na całą dolinę. Wdrapaliśmy się na wzgórze z podnieceniem, które szybko ostudził strażnik - wstęp na plantację okazał się płatny, a że my ją przeszliśmy za darmo, to mamy zapłacić za wyjście… Nie była to straszna kwota (3 ringity/os.), ale gdybyśmy wcześniej wiedzieli o opłacie poszlibyśmy jakąś boczną ścieżką przez krzaki aby ominąć budkę dla zasady :P W herbaciarni nagrodziliśmy się dzbankiem aromatycznego naparu i ciachem (26 ringitów) i rozkoszując się zarówno smakiem i widokiem listków. Jedno i drugie było wyborne, warto było iść w błocie i wilgoci tyle godzin!  

Nie był to jednak koniec naszych przygód tego dnia. Zasadniczą kwestią stał się powrót do hostelu. Byliśmy kilka kilometrów od Tanah Rata i oczywiście jak tylko opuściliśmy herbaciarnię zaczął lać deszcz. W pobliżu nie było żadnego GRABa, lokalnej taksówki, ani autobusu. Postanowiliśmy spróbować pierwszy raz podczas naszej podróży po Azji złapać stopa. Szliśmy wzdłuż drogi długo, machając co jakiś czas na samochody, ale jakoś widok dwóch zmokniętych, białych kur nikogo nie wzruszył. Mijali nas obojętnie aż straciliśmy nadzieję, że się uda… Mokrzy i zmęczeni człapaliśmy wytrwale w stronę miasteczka nie patrząc już nawet na pojazdy. Musieliśmy wyglądać dosyć żałośnie, bo nagle ktoś sam się obok nas zatrzymał i zaproponował podwózkę - oczywiście nikt miejscowy, a Australijka… Byliśmy uratowani! Podziękowaniom i szczęściu nie było końca, dotarliśmy do hostelu przed zmrokiem pełni satysfakcji i dobrego humoru - mimo warunków wędrówkę zaliczamy do bardzo udanych!

 

Fangorn istnieje 

Następnego dnia przekonaliśmy się, że twórcy fantasy wcale nie mają tak bujnej wyobraźni jak się powszechnie wydaje. Co to za wyczyn wymyśleć coś, co już istnieje? Tolkien chyba musiał być w Malezji, bo opisywany we Władcy Pierścieni pradawny las Fangorn czy inna Mroczna Puszcza, to wypisz-wymaluj Mossy Forest z Cameron Highlands. 

Mossy Forest jest kolejną sztandarową atrakcją regionu, którą można odwiedzić w ramach wycieczek. Porośnięty mchem i pnączami las przyprawia o gęsią skórkę, a już zwłaszcza jak spowity jest mgłą - mroczny efekt murowany, wyobraźnia pracuje jak chomik w kołowrotku. Ostrzegamy jednak, że w ramach wycieczki zobaczy się jedynie pokazowy kawałek magicznego boru - tak ze 200 metrów, oczywiście ekstra płatnych i to srogo. Tymczasem na darmowych szlakach, można przejść całe kilometry wśród obrośniętych drzew i prawdziwie wczuć się w ich fantastyczny klimat.  

Drugiego dnia wybraliśmy się więc w trasę po łączonych szlakach nr 7, nr 3 i nr 4, które prowadzą przez górę Berembun - niemal całą obrośniętą Mchowym Lasem. Szlak bywa wymagający, ale dzięki temu chociaż przez parę godzin mogliśmy się bawić w dwuosobową Drużynę Pierścienia. Gdzieniegdzie na rozstajach umiejscowione są szopy z ławeczkami, na których można odsapnąć i skryć się przed siąpiącym deszczem. A solidnie zmęczyć się można, bo wszystkie trasy prowadzą w górę i/lub w dół - niekiedy czas na pokonanie danego szlaku diametralnie się różni, w zależności od której strony się zacznie. Dlatego zalecamy zrobić krótkie rozpoznanie - mapki szlaków i ukształtowania terenu dostępne są online oraz zazwyczaj również w hostelach. Klimat filmowej przygody potęgował fakt, iż z rzadka spotykaliśmy innych turystów, więc zazwyczaj mieliśmy cały las wyłącznie dla siebie. 

  

Znów szliśmy przez błoto i korzenie, wśród deszczu i mgły, ale na zakończenie mieliśmy dwie małe nagrody - po pierwsze wyszło trochę słońca, co nie tylko dodało nam otuchy, ale też ożywiło las kolorami. A po drugie na końcu szlaku minęliśmy mały wodospad Perit. Nie była to może spektakularna kaskada, ale widok rzeki wśród puszczy zakończonej wodospadem i jeziorkiem jest zawsze malowniczy i stanowił miłe zwieńczenie naszej eksploracji tropikalnego lasu.   

 

Żegnajcie lasy

Główną atrakcją Cameron Highlands są oczywiście pola herbaty, ale nas najbardziej urzekły tutejsze lasy. Zachęcamy więc aby odpuścić wycieczki i nawet jak się ma mało czasu, pójść sobie po prostu na krótszy trekking. Pobyt w Cameron Highlands był dla nas czasem totalnego obcowania z naturą i sprawdzianem naszych możliwości. Trekking w deszczu czy parującej wilgoci nie jest może najprzyjemniejszy, ale w takich okolicznościach przyrody nic nas nie zniechęcało. Bujna roślinność w lesie działała na wszystkie zmysły, nie mogliśmy się napatrzeć na piękno drzew, kwiatów i tajemniczych owoców (nie próbowaliśmy, spokojnie).

Ania biegała po ścieżce obsesyjnie robiąc wszystkiemu zdjęcia, ponieważ w czasie gdy podziwialiśmy puszczę w Malezji, płonęła ta w Amazonii…i na Borneo… i na Sumatrze… i w Rosji… i codziennie gdzieś płonie, żebyśmy mogli jeść olej palmowy czy inny szajs. Być może jesteśmy ostatnim pokoleniem, które ma zaszczyt oglądać lasy tropikalne… Czy kiedyś pokażemy te zdjęcia wnukom ze słowami: "Patrzcie dzieci, tak kiedyś wyglądały lasy deszczowe…"  ? Ta myśl napawała nas smutkiem i przerażeniem, kładąc cień na pełną radość z wyprawy. 


Po lasach i plantacjach przyszedł czas na trochę kultury… i to nie byle jakiej, bo prehistorycznej! Prosto z pól zielonych pojechaliśmy do miasteczka Ipoh, które kryje w jaskiniach kilka tajemnic. Odkryjemy je przed Wami w kolejnym wpisie! 

 
 
 
 
Gdzie obecnie jesteśmy?
Szukaj po tagu
Obserwuj nas na Instagramie
Polub nas na Facebooku