Indonezja
Gili
2018-11-05
Na Gili Meno po prostu chilluj
Początkowo w ogóle nie chcieliśmy tutaj przyjeżdżać. Czytaliśmy opinie zawiedzionych podróżników, o tym jak dawniej dziewicze i kameralne wysepki zmieniły się w kolejną indonezyjską machinę do wyciskania turystów. Nasz mały osobisty raj z prywatną plażą odnaleźliśmy już na Karimunjawie (link), więc turystyczne do bólu Gili chcieliśmy odpuścić, podobnie jak wcześniej chcieliśmy odpuścić Bali. I ponownie cieszymy się, że jednak pojechaliśmy!
Mały archipelag Gili położony tuż przy wyspie Lombok i składa się z trzech wysepek. Jednej idealnej dla imprezowiczów (Gili Trawangan), jednej odludnej dla samotników i zakochanych (Gili Meno) i jednej gdzieś pomiędzy tymi dwoma, gdzie każdy znajdzie coś dla siebie (Gili Air). Spragnieni odpoczynku po długiej podróży (link) postawiliśmy na najbardziej spokojną Gili Meno i był to strzał w dziesiątkę.
Pierwsze wrażenie było jednak zupełnie inne, niż się spodziewaliśmy. Byliśmy jedynymi turystami płynącymi na djangozną łodzią z portu w Bangsal i nie widzieliśmy tam żadnego innego białasa. Widzieliśmy za to sporo gruzów. Niestety, zarówno Lombok jak i rajskie wysepki dotkliwie odczuły skutki ostatnich trzęsień ziemi, co odbiło się również na ilości turystów - wiele osób obawiając się wstrząsów i tsunami odwołało wakacje na Gili i Lomboku. Otwarta była tylko połowa lokali, a niektóre hotele i knajpy były całkowicie zrównane z ziemią, zwłaszcza te położone najbliżej morza. O ich obecności w przeszłości informowały tylko smętnie dyndające szyldy na drzewach lub krzywych słupkach. Poruszający widok…
W przygnębiającej atmosferze pokonaliśmy kilkaset metrów do naszego bungalowu, który na szczęście stał!Pokryty był co prawda blachą falistą, a nie klimatyczną strzechą i nie miał dachu nad nasza łazienką, ale i tak nam się podobał. Według naszej gospodyni zawsze tak było, choć wykończenie ścian sugerowało, że jakoś rachityczny, ale jednak daszek kiedyś tam się znajdował i na pewno maczało w tym palce trzęsienie ziemi. Postanowiliśmy jednak nie drążyć tematu (może nie chciała nas wystraszyć?), ściany były, klima w pokoju też- czego chcieć więcej? Łazienka na otwartym powietrzu początkowo miała nawet swój urok, dopóki nie przyszedł pierwszy poranek, a wraz z nim niemiłosierne słońce powodujące, że myć zęby trzeba było skurczonym pod ścianą z okularami przeciwsłonecznymi na nosie, a z toalety wracało się jak z sesji w wyjątkowo parnej saunie lub solarium. Pełni obrazu niech dopełni fakt, że woda była tylko zimna, w dodatku odsalana, więc z wyraźnym morskim posmakiem. Postanowiliśmy jednak nie koncentrować się na niedoróbkach jak ledwo dychające wi-fi i ruszyliśmy na plażę, w końcu po to przyjechaliśmy na Gili.
I tutaj spotkało nas pierwsze pozytywne zaskoczenie, złoto-biały piasek, niemal brak turystów, za to pełno muszelek i kawałków koralowców wyrzuconych na plażę. Woda mieniąca się kolorami od błękitu, przez turkus aż po granat. Bajka. Ania od razu czuła się jak w niebie, Radek po pierwszym zachwycie zaczął odczuwać silny wiatr. No bo jak wiadomo na plaży nie może być piachu, ani wiatru ;) A że silny wiatr dosłownie chłostał drobinkami piachu, co robi prawilny Polak na plaży? Buduje parawan! Pozbawieni jednak tego wspaniałego wynalazku zmuszeni byliśmy improwizować. Czego jednak nie jest się w stanie stworzyć mając kokos, kawałki koralowca, trzy kawałki palmy, sarong i sukienkę?
Całkiem udany, choć niestety krótki parawan!
I jak jest? - zapytała Ania.
Su..chrup..fuj..tfu...per - odpowiedział Radek, plując piachem mimo wszystko nawiewanym bokiem.
Na szczęście pod pobliskimi drzewami wiało dużo mniej, gdzie założyliśmy naszą bazę. Zresztą długo nie trzeba było czekać aby zobaczyć nas pluskajacych się w wodzie jak dwie niedorobione syrenki;)
Dalej było już tylko lepiej. Nawet z rzadka przechodzący sprzedawcy byli jakoś tak mniej nachalni. A może to nam było już wszystko jedno? Jak na ponad 40 dni w podróży dopiero drugi raz byliśmy na plaży i postanowiliśmy wycisnąć z tego co się da - leniąc się na plaży dwa pełne dni. Oczywiście pomimo smarowania się kremem 50SPF Radek znowu trochę się spalił, ale na tyle delikatnie, że w kolejnych dniach nie unikał słońca jak wampir-odludek.
Sama wyspa Meno jest najmniejsza ze wszystkich trzech, ma raptem jakiś kilometr na półtora, dlatego da się ją obejść niezbyt długim spacerem. Zadziwieni byliśmy ilością szczątków koralowców, które na południowym brzegu potrafiły tworzyć nawet metrowe hałdy, tak że ciężko się szło boso bez cichego pojękiwania. Mieliśmy nawet plan przebiec się plażą pewnego ranka… no ale te koralowce… (leniwa buła team! ;) Na swoje usprawiedliwienie dodamy, że codziennie dzielnie ćwiczyliśmy po pół godzinki, żeby lepiej się prezentować na plaży (czyli jak rozlany hamburger, a nie nabita kaszanka).
W poszukiwaniu dobrej knajpy przeglądaliśmy opinie na mapach Google (ach ci podróżnicy pełni spontaniczności), co pozwoliło nam na serio odczuć ile z zaznaczonych na mapie lokali jest w rzeczywistości zamkniętych jako skutek ostatnich kataklizmów. Ostatecznie polecana tania knajpka też była zamknięta, więc poszliśmy naprzeciwko do malutkiego lokalu nie zaznaczonego na żadnej mapie. I tutaj, pośród zakurzonych i lepkich obrusów dane nam było zjeść najlepsze posiłki na wyspie. Synem właścicielki był ufarbowany na rudo (w zamyśle pewnie miał być blond) młody Indonezyjczyk, który do warungu na posiłek przyprowadził jakąś białaskę i w ten oto sposób po raz pierwszy mieliśmy okazję na żywo zapoznać się ze znanym ze słyszenia zjawiskiem o nazwie ,,beach boys". To inicjatywa lokalnych młodzieńców, których głównym (o ile nie jedynym) celem jest dotrzymywanie towarzystwa samotnie podróżującym turystkom. Swoista symbioza, w której jedna strona ma zapewnione świeże dostawy białego mięska (i białe pieniądze), a druga adorację lokalnego opalonego młodzieńca, budziła nasz uśmiech. Do końca nie widzieliśmy czy był to subtelny grymas politowania czy też może jednak podziwu, że niektórzy to się umieją w życiu ustawić.
Na wyspie nie ma w zasadzie żadnego transportu poza rowerami do wynajęcia i lojalnymi wózkami konnymi. Ewentualnie kilka bezszelestnie poruszających się elektrycznych skuterów-widmo przywodzących na myśl spasionych Amerykanów sunących na skuterku za wózkiem na zakupy w lokalnym supermarkecie (oczywiście powiewając biało czerwono niebieską flagą i z karabinem maszynowym w ręce, krzycząc Muuuuuriiiiicaaa!).
Zniesmaczeni patrzyliśmy często jak leniwe białasy albo lokalsi pakują dupska i bagaże w nadmiarze na wózki ledwo ciągnięte przez nieduże koniki. Na wyspie gdzie w dowolne miejsce z portu da się dotrzeć w jakieś 10-20 minut spacerem! Ale dzięki zaciekawieniu tematem koni dowiedzieliśmy się, że na wyspie jest stajnia, w której właściciel bardzo dba o swoje konie i że można zapisać się na jazdę wokół wyspy o wschodzie lub zachodzie słońca. Jako, że jazda po plaży była jednym z marzeń Ani długo się nie zastanawialiśmy. Szybki check na mapie i idziemy. Po czym… nic nie znaleźliśmy, bo na dwóch różnych mapach stajnia jest zaznaczona w innych miejscach, a w dodatku nigdzie nie ma żadnego szyldu. Musieliśmy wrócić do ,,domowego internetu" żeby jeszcze raz przyjrzeć się mapom i ponownie ruszyć w drogę (jak można się zgubić na 2kilometrowej wyspie?!) i na szczęście odnieśliśmy sukces. Nie dość, że znaleźliśmy miejsce, to jeszcze od razu mogliśmy ruszyć w teren. Wcześniej tylko oszacowanie przez instruktora umiejętności - jeden ,,beginner" i jeden ,,medium". Niestety chłopak chyba pomylił/nie zrozumiał kto jest kim, bo dla początkującego Radka przygotował charakternego konia z przewagą krwi arabskiej, po czym jak usłyszał, że to jednak on jest początkującym jeźdźcem w ostatniej chwili przesadził go na dużo mniejszego konia, na którym nogi zwisały mu smętnie dużo poniżej boków konia. Ewidentnie w zamyśle stajennego mieliśmy siedzieć na odwrót (ale nie, że tyłem :P) - Ania na małym koniku, a Radek na arabie.
Zamiana na małego konia, który w dodatku w ogóle się nie słuchał żadnych komend i jeszcze co chwila skręcał na boki żeby pogryźć jakąś gałąź, szybko wyszła Radkowi bokiem. Była to jego pierwsza wyprawa konna w teren i pierwszy zaliczony upadek! A właściwie upadek konia… razem z jeźdźcem. Biedny koń się potknął, nie było to jednak tylko delikatne wytrącenie z rytmu, ale normalnie koń się złożył jak tani chiński scyzoryk, waląc łbem o ziemię. Nic dziwnego, że w takiej sytuacji Radek przeleciał przez głowę konia wystającą dużo bardziej niż zad. Szczęśliwie dzięki temu, że to sam rumak się przewrócił duża część upadku została zamortyzowana przez szyję konia po której Radek się zsunął, zanim poleciał na twarz, ale wyglądało to dosyć niebezpiecznie, zwłaszcza, że waląc o ziemie słychać było groźne łupnięcie. Na szczęście skończyło się na kilku otarciach. Dużo ostrożniej i wolniej kontynuowaliśmy konną przejażdżkę wokół wyspy, co samo w sobie było mega miłym i satysfakcjonującym wydarzeniem.
Po powrocie do domu napisaliśmy do właściciela stadniny, którego nie było gdy wybieraliśmy się na przejażdżkę, więc jechaliśmy z jego pracownikiem. Opisaliśmy upadek Radka i zwróciliśmy uwagę, na fakt, że nie dostaliśmy toczków i w zasadzie nie zrobiono nam żadnego szkolenia, a konie ewidentnie były źle dobrane. Tym razem nic się nie stało, ale mogło i jako właściciel powinien bardziej dbać o bezpieczeństwo uczestników. Ten się przejął i zaproponował zwrot kosztów lub drugą jazdę z nim osobiście, na innych koniach, za darmo. Taką obsługę klienta to my rozumiemy! ;) Ponieważ ogólnie nam się podobało, a mieliśmy jeszcze jeden ranek przed wyjazdem, punkt szósta stawiliśmy się następnego dnia w stajni żeby odbyć wycieczkę o wschodzie słońca, tym razem za darmo. A nie jest to tania impreza, bo godzina jazda kosztuje 350 tysięcy rupii (ok. 88 pln/osoba). Oczywiście i tym razem nie było toczków (kasków), szkolenie polegało na jednym zdaniu, ale chociaż konie zostały lepiej dobrane. Jazda na końskim grzbiecie po plaży w pomału rozgrzewających promieniach wchodzącego słońca, to niezapomniane doświadczenie. Obydwie przejażdżki bardzo nam się podobały, pomimo upadku Radka. Odpowiednia dawka adrenaliny zapewniona!
Po porannej jeździe wróciliśmy po bagaże i ruszyliśmy raz jeszcze odwiedzić Bali, z którego mieliśmy lot na Sulawesi, co postanowiliśmy skrzętnie wykorzystać i odwiedzić atrakcje na wschodnim wybrzeżu, które poprzednio pominęliśmy.
Mając w pamięci trzydzieści godzin w podróży postanowiliśmy popłynąć na Bali niemal dwukrotnie droższym speed boatem, który po stargowaniu kosztował nas 325k od osoby. Miał za to płynąć tylko dwie godziny, a nie tak jak djangozny prom, który kosztuje 200k/osoba, ale podróż trwa 8 godzin.
Czy podróż speedboatem rzeczywiście była wygodniejsza i warta swojej ceny… przeczytacie w kolejnym wpisie, bo to już osobna historia.