Tajlandia
Bangkok
2018-09-21
Nie taki Bangkok straszny
Uf! Udało się, nie mamy tatuażu na twarzy! Opuszczamy Bangkok w jednym kawałku i z lekkim poczuciem niedosytu - kilka dni, to zdecydowanie za mało! Zwłaszcza, że przy pracy zdalnej Radka mieliśmy tak naprawdę tylko połowy dni i kawałki wieczorów na szwendanie się po mieście. Nie mieliśmy jednak żadnego ciśnienia na intensywne zwiedzanie, bo wiemy, że do Tajlandii i samego Bangkoku jeszcze wrócimy latem przyszłego roku (a pewnie też kilka razy w tranzycie) i wtedy nadrobimy wszelkie zaległości. W wolnym, długim podróżowaniu fajne jest właśnie to, że nie trzeba się spinać i wyciskać z każdego dnia jak najwięcej, kosztem nerwów i energii. Robiliśmy totalnie, to na co mieliśmy ochotę, nawet jeśli raz było to spanie do południa - atrakcje nie uciekną.
Poniżej mała foto-relacja i podsumowanie naszych poczynań, okraszone garścią mniej lub bardziej odkrywczych refleksji początkujących podróżników - czyli co nas zaskoczyło, a co rozczarowało w stolicy Tajlandii? Enjoy!
- Khao San Road
Mekka imprezowiczów, backpackersów i wszelkiego kiczowatego, turystycznego badziewia (coś jak skrzyżowanie Krupówek, Pawilonów i Mielna) - nie mogło nas tam zabraknąć! ;) Poszliśmy sprawdzić o co ten cały szum i napić się po prostu piwa. Nazwa dotyczy właściwie całego kwartału ulic wypełnionych po brzegi szeregami knajp i mniej lub bardziej nachalną muzyką wprawiającą płuca w wibracje, przy czym tytułowa ulica najmniej przypadła nam do gustu. Owszem, niektóre knajpki miały swój urok, ale zdecydowanie jest to bardzo komercyjne miejsce, w dodatku z cenami jak w Polsce. Pewnie jeszcze tu wrócimy (na piwo, dwa, pięć?), bo to jedna z niewielu okolic gdzie lokale czynne są do późnej nocy i sprzedają alkohol (trzeba mieć w życiu priorytety, szczególnie o pierwszej w nocy), ale zdecydowanie lepiej powłóczyć się w bardziej ,,tajskich" zakątkach Bangkoku.
- Wat Pho
Słynny buddyjski kompleks świątynny, kolejna oblegana atrakcja turystyczna. Przyznamy, że zrobiła na nas duże wrażenie wizualnie - jest tam po prostu pięknie! Od kolorów, złota, kształtów, ornamentów, błyskotek, posągów i ukrytych figurek wśród zieleni można dostać oczopląsu i przyspieszonego tętna. Ale po wejściu do świątyni widok gigantycznego złotego posągu leżącego Buddy na chwilę odebrał nam mowę i zmusił do pokornej zadumy. O tym, że jesteśmy w świętym miejscu przypominała nam też obecność modlących się buddystów (i konieczność zdejmowania butów), którzy nic sobie nie robili z turystów i oddawali się modlitwie. Kompleks ma poukrywanych w zakamarkach sporo różnych smaczków, nam udało się dowiedzieć m.in. że: liczne inskrypcje zdobiące cały kompleks służyły niegdyś zarówno jako uniwersytet jak i biblioteka, w świątyni znajduje się kilkaset posągów buddy w czterech różnych stylach, czy też w końcu że pozornie nie pasujące do reszty rzeźby o wyraźnie chińskich cechach rzeczywiście przypłynęły z Państwa Środka w charakterze… balastu na okrętach. Tanie, a ciężkie kamienne posągi doskonale spełniały swoją rolę jako stabilizacja na morzu, a z czasem weszły do kanonu jako sztuka piękna (niektórzy twierdzą, że tak samo będzie ze skarpetami do sandałów.) Całe to bogactwo bodźców mogliśmy przeżywać bez większych przeszkód, ponieważ, jak na tak znany obiekt, zwiedzających było dosyć mało. Przyjemnie było spacerować po pustych dziedzińcach, stawać samemu oko w oko z antycznymi posągami, podziwiać w spokoju kunszt zdobień i architektury. Wyobraźnia pracowała nam na najwyższych obrotach. Aparat też.
Minusy? Jak każde turystyczne miejsce, kompleks z biletem wstępu, muzealnymi gablotkami, opisami po angielsku i różnobarwnym cykającym fotki tłumem - traci na autentyczności (nadmieńmy, że bilet kosztuje 100 bathów - ok. 11 zł - tylko dla obcokrajowców, dla Tajów za darmo - swoista forma nacjonalizmu, na pewno ciut lepsza niż Rycerze herbu Wpierdol - okolony szalikiem na tle skrzyżowanych bejsboli).
Ponadto budziło w nas pewien dyskomfort, że ludzie się tam naprawdę modlą, a my chodzimy im nad głową i robimy zdjęcia. Gdzieś zatarła się granica między sacrum, a profanum, sądzimy, że ze szkodą dla wszystkich.
- Lokalny Nocny Market
Radek skończywszy pracę o 23:00 postanowił wyszukać najbliższe miejsce gdzie możemy napić się piwa, bez konieczności zamawiania Graba do Centrum (mieszkaliśmy po drugiej stronie rzeki, a Bangkok to najgorzej skomunikowane miasto w jakim kiedykolwiek byliśmy - często szacowany czas dotarcia na miejsce wynosił 10 minut samochodem, a komunikacją miejską… 2 godziny. Nierzadko szybciej było iść z buta!). Okazało się, że kilka przecznic od kwatery mamy lokalny Nocny Market (dziękujemy Ci wujku Google)! Idąc tam na piechotę mieliśmy okazję pozwiedzać trochę creepy, obskurnych tajskich uliczek i slumsów (tak, to jest dokładnie to czego mieliśmy nie robić! :P ) Jednak kiedy dotarliśmy na zapełniony po brzegi, jasno oświetlony, pachnąco-śmierdzący jedzeniem i uryną plac, wiedzieliśmy, że było warto. To było prawdziwie tajskie doświadczenie, byliśmy tam jedynymi białymi, a w knajpie gdzie usiedliśmy byliśmy chyba najstarsi. Sama knajpa sprawiała wrażenie szczególnie modnej wśród lokalnej młodzieży (może ze względu na wystrój nawiązujący do Jokera z Batmana i więzienne kostiumy obsługi?). Pewnym folklorem były wielkie kieliszki do martini wypełnione jarzeniowo niebieskimi drinkami, z których Azjaci pili przy pomocy… strzykawek! Było cool.
- China Town
Podobnym doświadczeniem była wizyta w China Town - kolejnym miejscu, które zdecydowaliśmy się odwiedzić ze względu na to, że jest czynne do 2:00 w nocy. Nie zawiedliśmy się - tam poczuliśmy klimat azjatyckiej metropolii, z neonami, tuk-tukami, parującymi garkuchniami (z których wydobywające się smakowite zapachy kompletnie odurzają) oraz kolorowymi straganami, wszechobecnym tłumem robiącym zakupy i jedzącym do późnych godzin nocnych. Zapuszczając się w boczne uliczki byliśmy też świadkami dostawy zarżniętych świn (higiena? Warunki sanitarne? Buahaha! Dobrze, że nie jem mięsa - Ania) i całej alejki zamieszkanej przez bezdomnych, których w Bangkoku jest całkiem sporo, co jest przykrym i dosyć szokującym widokiem. Zastanawiała nas pewna beztroska tych bezdomnych, którzy cały swój dobytek (paradoksalnie trafiały się cenniejsze rzeczy jak okulary, zegarki itp.) mają zazwyczaj swobodnie porozkładany wokół posłania na którym śpią jak zabici nie przejmując się tłumem niemal depczącym im po głowach. W podobne zdumienie wprawił nas fakt, że całe ulice zamykających się straganów są mniej lub bardziej dokładnie nakrywane brezentem i… pozostawione bez opieki. Celowo szukaliśmy bacznych spojrzeń kamer i tych faktycznie było bez liku, ale jesteśmy pewni, że obowiązuje tam jeszcze jakiś system pilnowania dobytku przez ukrytych stróżów czy osoby ze stoisk nieopodal - szczegółów niestety nie udało nam się odkryć.
Radek zaliczył dodatkową przygodę w poszukiwaniu toalety - okazało się, że w celu odwiedzenia tejże trzeba wejść w obdrapaną bramę między kotłami, w których na bieżąco gotowane jest jedzenie, dalej po schodach na których w mniej lub bardziej dziwacznych pozach spało jakieś 12 kotów, by wreszcie losowo skręcając (jakieś oznaczenie? phi!) natknąć się na dziewczynę leżącą na schodach i grającą na telefonie, która po pobraniu opłaty (5 THB) leniwym kiwnięciem wskazała stację końcową jego wędrówki. A ta okazała się dawną toaletą opuszczonego kina! Kto kiedykolwiek natchnął się na opuszczone miejsce wie, że mają one niesamowity klimat - nikły blask dawnej świetności, przemykające ukradkiem refleksje o przemijaniu i o tym, że chociaż gatunek ludzki podbija coraz dalsze zakątki globu, to trzeba bardzo niewiele, żeby natura zaczęła odzyskiwać niegdyś zagrabione jej terytorium. I gdyby nie to, że Ania została sama na ulicy po północy Radek pewnie zdecydowałby się na eksplorację posuniętą dalej niż tylko pstryknięcie szybkiej fotki, a tak jedynymi widzami w teatrze widmo pozostały machające czułkami karaluchy.
- Ulice Bangkoku
Mieliśmy też okazję pochodzić ,,zwykłymi" ulicami Bangkoku i mamy w związku z tym kilka spostrzeżeń:
- To miasto to totalny chaos (ruch uliczny, zawalone straganami ulice, co chwila inne zapachy, okablowanie budynków wiszące nad głową, banery, bezpańskie psy, brudne kanały - których jest tutaj zaskakująco dużo - co chwila mija się jakiś mostek, szczury i karaluchy).
- Bangkok jest dokładnie taki jak go sobie wyobrażaliśmy, co jest dziwnym uczuciem, bo z jednej strony jest egzotyczny i szokuje, a z drugiej nie jest to nic zaskakującego - czujemy się częściowo ograbieni z doświadczenia przez Internet i globalizację ;)
- Wszędzie jest 7 Eleven, dosłownie na każdym rogu (popularna sieć marketów - jak nasze Żabki albo Carrefour Express) więc w teorii nie ma co się martwić o artykuły pierwszej potrzeby, wszystko jest na miejscu. Przy bliższym zapoznaniu się z zawartością półek okazuje się że my raczej nie jesteśmy targetem kilku kilogramowych worków ryżu i paczek pełnych wodorostów. Do wyjazdu z Bangkoku mieliśmy problem z organizacją śniadań, bo do wyboru mieliśmy owocowe jogurty, chleb tostowy z Nutellą lub gotowe produkty (zupki chińskie w kubeczkach albo paczkowane tosty z nadzieniem). To jedna z kwestii, które musimy przemyśleć i poprawić w najbliższych dniach, bo asortyment jaki widzieliśmy dupy nie urywa (na szczęście również po konsumpcji).
- W mieście panuje pół-prohibicja i alkohol można kupić tylko od 11:00 do 14:00 albo od 17:00 do 24:00. Trzeba się wstrzelić w odpowiednią porę albo obejść się smakiem i cierpieć. Poza tym jak na tak tętniące życiem, 12 milionowe miasto knajpy (poza kilkoma enklawami) są szybko zamknięte, a ulice nocą puste (wracając z Chinatown były dłuższe okresy kiedy byliśmy jedynymi osobami na ulicy). Na szczęście przy odrobinie determinacji można coś zjeść nawet o 2 w nocy, a nie jak u nas knajpa do 22, kuchnia do 21.30.
- Poruszanie się taksówką/samochodem Grab rozwiązuje problem ogromnych odległości, targowania się i szukania przeklętych autobusów (nie damy się drugi raz oszukać Bangkoku!). Chociaż i z tym mieliśmy przygody bo trafił się nam kierowca, który nie za bardzo umiał obsługiwać… telefon.
- Legendarne tajskie jedzenie wynagrodziło nam wszelkie początkowe niedogodności. Staraliśmy się wyszukiwać knajpki, które są dalej od głównych ulic i w których siedzą lokalsi, aby móc rozsmakować się w autentycznych daniach. Sporym udogodnieniem było często pojawiające się ilustrowane menu więc chociaż z grubsza wiedzieliśmy, co dostaniemy na talerzu.
- Unicorn Cafe
Na osłodę ostatniego dnia w Bangkoku poszliśmy na śniadanie do kawiarni Unicorn Cafe, która słynie z ultra przesłodzonego wystroju w tęczowe jednorożce. Ania zobaczyła kiedyś na Instagramie filmik z tego lokalu i oświadczyła, że nie wyjedzie z Bangkoku póki nie zje Rainbow Cupcake w towarzystwie kucyków Pony. Okazuje się, że nie wszystko w tęczowych barwach to słodkości, można tam uświadczyć na przykład burgera, który nie przyprawi o oczopląs chyba tylko daltonisty. Po zamówieniu podchodziliśmy do talerzyków z pewną dozą nieufności, niczym Najman do ringu, ale okazało się że kolorowe słodkości wcale nie są takie… słodkie. Ania na miejscu oszalała ze szczęścia, fotom, uśmiechom i gadżetom z kolorowymi konikami nie było końca - misja zakończona sukcesem!
Chyba pogodziliśmy się Bangkokiem i po początkowych niemiłych niespodziankach, przybiliśmy sobie z nim piątkę. Wrócimy za rok zobaczyć co jeszcze dla nas przyszykował i ciekawi jesteśmy jak zmienimy się my i nasze postrzeganie przy drugim kontakcie. Tymczasem lecimy na Bali odpocząć trochę od wielkiego miasta wśród pól ryżowych i palm.