2018-09-19

Oszukani przez Bangkok

Po prawie dobie podróży dotarliśmy w końcu do Bangkoku. Lot był męczący i dłużył się niemiłosiernie - było ciasno, duszno, niewygodnie (ale nie ma co spodziewać się cudów po ukraińskich liniach lotniczych) przez co nasz entuzjazm trochę opadł, a twarze zamiast uśmiechu, przybrały marsowy wyraz (zwłaszcza Radka :P) Na ironię zakrawał fakt, że mknąc po niebie w metalowej puszce i z całej siły starając się ignorować głośno chrapiącą babę, Radek oddawał się lekturze książki zachwalającej koncept wolnego podróżowania. Koncept co prawda nie dotyczy prędkości z jaką się poruszamy, ale raczej aktywnego zaangażowania w poznawanie otoczenia eskapady - co też często się wiąże ze zrezygnowaniem z ekspresowej formy podróży na rzecz środka lokomocji, który pozwala zagłębić się w nowo odkrywaną kulturę. Na szczęście po wcześniejszych ekwilibrystycznych próbach ułożenia się w ciasnym fotelu, który kilkukrotnie kończył się kolanami przy uszach (czy zupełnie innym niespodziewanym miejscu) był tak zmęczony, że wzrok rozmazywał mu się na tekście. Ale to, że nie dało się dalej czytać pozwoliło w końcu oddać się zwykłej wegetacji i marsową minę zmienić na: już tylko 7 godzin, już tylko 6 godzin i 50 minut, już tylko 6 godzin i 40 minut… Marzyliśmy by lot skończył się jak najprędzej póki nie wysiądzie nam krążenie albo nie dostaniemy ataku klaustrofobii. Pierwsze przyspieszone bicia serca poczuliśmy gdy zobaczyliśmy za oknami ląd - co prawda widok nie był zachwycający, ale sama świadomość, że to już inny kontynent i pierwszy cel naszej podróży, sprawiła, że na nowo poczuliśmy ekscytację, a nawet wzruszenie - była to przełomowa chwila, w której cały stres nas opuścił, a pozostała czysta radość.  

 

 

Jednak kiedy nareszcie wysiedliśmy z samolotu, zamiast ulgi i szybkiego Ubera do kwatery, czekała nas niestety pierwsza niemiła niespodzianka - byliśmy na innym lotnisku niż myśleliśmy… 30 km pod Bangkokiem (czkawką nam się odbiło wielokrotne sprawdzanie różnych konfiguracji biletów na różne lotniska docelowe).  Z resztą okazało się, że nawet jakbyśmy chcieli zamówić Ubera, to w Tajlandii nie działa - należy pobrać aplikację Grab. Nie chcąc płacić krocie za taksówkę, postanowiliśmy skorzystać z transportu djangoznego (ach ten niezawodny wujek Google - mieliśmy Internet, bo od razu kupiliśmy na lotnisku karty SIM ,,True", za 299 bhatów i mieliśmy mieć 5GB na łebka - jak się później okazało przepłaciliśmy, co było naszą drugą niemiłą niespodzianką.) Transport djangozny to dosyć wygodne rozwiązanie, bo prosto z lotniska Bangkok-Suvarnabhumi jedzie pociąg do centrum Bangkoku. Stacja znajduje się pod terminalem (podobnie jak na Okęciu) a bilet kosztuje tylko 45 bhatów (czyli około 5,10 zł).

Pomyśleliśmy, że nie będzie tak źle - godzinka i w domu.

Po czym Bangkok pokazał nam gdzie ma takich naiwniaków jak my…  

 

Zderzenie z rzeczywistością nastąpiło po otworzeniu się drzwi kolejki na ostatniej stacji Phaya Thai - uderzyło w nas parne, lepkie powietrze tajlandzkiej metropolii i świadomość, że nie wiemy do końca gdzie iść na autobus. Musieliśmy mieć dezorientację wypisaną na twarzy, albo zdradziły nas nasze wielkie plecaki początkujących białasów, bo sam nas zaczepił pewien Taj (nie wiemy kim był, ale chyba kimś w rodzaju stróża skrzyżowania) pytając gdzie chcemy się dostać i radząc abyśmy nie brali taksówki (godziny szczytu) i poszli na autobus.  Bangkok poklepał się w tym momencie po brzuchu, zadowolony, że właśnie połknął dwa tłuste kąski…

Zaczęło się od tego, że Taj wskazał nam odwrotny kierunek… a to był dopiero początek. Na szczęście poszukiwania z Google Maps wprowadziły nas na dobrą drogę i przywiodły na przystanek, gdzie powinien być nasz autobus. Tyle, że niektóre przystanki nie mają żadnych oznaczeń, a coś takiego jak ,,powinien" nie istnieje, co było naszą trzecią niespodzianką. Chcąc się upewnić, że jesteśmy w dobrym miejscu zapytaliśmy młodej Tajki czy odjeżdża stamtąd nasz autobus 201 (w tym momencie Bangkok mlasnął i sięgnął po popitę). Nasza niedoszła przewodniczka sprawdziła coś na telefonie (co dodało jej wtedy wiarygodności) i potwierdziła, że to dobry przystanek, ale ponieważ są godziny szczytu, to autobus pewnie się spóźni. Okej, nie ma sprawy - poczekamy. Po czym przez jakieś pół godziny, co chwilę łamaną angielszczyzną zmieniała zeznania:

 

  • Nie, to chyba jednak nie jest wasz przystanek…
  • A nie, jednak jest!
  • Nieee… nie jest… musicie iść na drugą stronę ulicy
  • Nie, zostańcie - to jest ten przystanek… hmm…a może nie jest?
  • Będziecie jechać jakieś 3 godziny, a nie 1,5  - Google kłamie!
  • Nie bierzcie taksówki - za drogo i też 3 godziny jazdy
  • To jest ten przystanek, ale wasz autobus został odwołany (gdzieś zadzwoniła i taką dostała informację)
  • Musicie iść w tę stronę, ale po drugiej stronie ulicy i dojść do innego przystanku - tam będzie 509 i to jest wasz inny autobus
  • Przystanek jest przy Centrum Handlowym i idźcie w lewo, a może przy Parku i dalej w prawo?
  • Nie idźcie na piechotę - nigdy tam nie dotrzecie…

 

Staliśmy tam z nią jak głupki coraz bardziej tracąc cierpliwość i zaufanie. Oczywiście nie podejrzewaliśmy jej o złe intencje, wierzymy, że naprawdę chciała nam pomóc co chwilę sprawdzając coś w telefonie i zmieniając wersje, ale niestety chyba sama nie wiedziała gdzie nas chce poprowadzić… A w Azji nikt nie odmówi Ci wprost pomocy, ani nie przyzna się, że czegoś nie wie.  Straciliśmy mnóstwo czasu i energii. W końcu pod pretekstem szukania polecanego 509 poszliśmy na drugą stronę ulicy i postanowiliśmy, że dotrzemy do naszego lokum na piechotę - ponad 6 kilometrów z plecakami i bagażem podręcznym w upale, po dobie podróży, w ciepłych ciuchach. Dodamy tylko, że po drodze na żadnym przystanku nie było numeru 509 ani 201… 

 

Pierwsze parę kilometrów myśleliśmy, że w sumie nie ma tragedii i zwiedzimy trochę dzięki temu (jednak wolne podróżowanie - ha!), ale już po pierwszym stwierdziliśmy, że zabraliśmy za dużo rzeczy :P Parę ostatnich kilometrów myśleliśmy, że wyzioniemy ducha - dosłownie. Mieliśmy tylko parę łyczków wody (to co zostało z samolotu), plecy i ramiona wyły, ubrania w mig stały się mokre od potu i wilgotnego powietrza. Trasa prowadziła nas na początku wzdłuż urokliwego parku gdzie zaskoczyły nas nowe, do tej pory nieznane odgłosy ptaków i jaszczurki przecinające nam drogę (nareszcie coś miłego!), raz wzdłuż zatłoczonej 8 pasmówki (która dodatkowo szykowana była do jakiś uroczystości państwowych, więc chodniki były pozamykane i szliśmy jezdnią), a raz przez małe krypto-bazarki i szemrane uliczki (wujku Google komu nas wystawiasz prowadząc między pralnie, a stary wóz strażacki w uliczkę szerokości 2 m?)

Samo przechodzenie przez ulice stało się wyczynem samym w sobie - jeśli kojarzycie zdjęcia albo nagrania z azjatyckich ulic gdzie panuje totalny chaos i wszędzie z każdej strony nadjeżdżają tuk-tuki i motorynki, nie ma świateł, a jak są to każdy ma je w dupie, to tak - naprawdę to tak wygląda. Dopiero jak zobaczyliśmy paroletnią uczennicę i buddyjskiego mnicha, którzy bez mrugnięcia okiem i pewnym, spokojnym krokiem przemierzają zatłoczoną drogę, nabraliśmy odwagi ( ,,Dawaj idziemy za mnichem - za mnichem nic nam się nie może stać!")

Kiedy po 5 godzinach od wylądowania dotarliśmy nareszcie do kwatery, jedyne o czym marzyliśmy to woda. Zimna, mokra, woda. I prysznic. I suche, czyste ubrania. I położyć się na łóżku, albo nawet na podłodze. Kolejna refleksja z drogi dotycząca bagażu związana była z wydzieleniem bagażu podręcznego z cenniejszymi rzeczami, który woleliśmy mieć przy sobie. I o ile duże plecaki mieliśmy dobrane i spakowane profesjonalnie (choć ktoś chyba napchał tam kamieni jak nie patrzyliśmy zważając na ciężar) to w trakcie dreptania w upale wielokrotnie przeklinaliśmy nasze małe torby/plecaki, które nijak nie chciały wisieć wygodnie tylko majtały się jak dzwonek na krowie z ADHD.

U celu spotkała nas miła niespodzianka - Bangkok chyba poczuł wyrzuty sumienia i chciał nam to jakoś wynagrodzić. Czekając na pokój Ania ruszyła na poszukiwanie sklepu, albo czegokolwiek, co może sprzedać nam wodę (alternatywą było wyżymanie ciuchów - butelkę byśmy uzbierali, a kto wie może i baniak). Okazało się, że w budynku gdzie się zatrzymaliśmy mamy małą knajpkę gdzie Ania poprosiła o wodę. Taj w pierwszym odruchu powiedział, że zamknięte jeszcze i zaprasza później. Musiała jednak wyglądać tak żałośnie, że wybiegł za nią po chwili z lokalu, dogonił i dał całą wielką butelkę wody. Za darmo.

Napojeni, zmęczeni ale szczęśliwi, padliśmy w pokoju trupem. 

Sama lokalizacja też wynagrodziła nam wszelkie trudy - wynajęliśmy bardzo fajny, spory pokój przez AirBnB, gdzie mamy czystą łazienkę, lodówkę, mikrofalówkę, naczynia, klimatyzację i balkon (co prawda nie da się go do końca otworzyć, a widok jest do kitu, ale zawsze jest gdzie mokre ubrania wywiesić). Sam budynek przypomina hotel - jest recepcja, ochrona, lobby, siłownia, pokoje mają numerki i tokeny do otwierania głównych drzwi kiedy się chce. Jesteśmy zadowoleni i z czystym sumieniem możemy polecić Suwannin Place jako nocleg w Bangkoku. 

 

Przed nami 4 noce w stolicy Tajlandii - trzymajcie kciuki! 

 

 

 
 
 
 
Gdzie obecnie jesteśmy?
Szukaj po tagu
Obserwuj nas na Instagramie
Polub nas na Facebooku