2019-06-08

Pętla Ha Giang

 

Jechaliśmy do Ha Giang pełni entuzjazmu, ale i obaw czy damy radę -  wszak motocykliści z nas jeszcze początkujący, czyli właściwie żadni. Trasa wije się przez góry po drogach dziurawych jak gacie menela, nagłe zakręty bywają strome i oczywiście niczym nie zabezpieczone (azjatyckie safty first!) Pogłoska (później potwierdzona) jakoby w zeszłym roku zginęło dwóch turystów dodatkowo nakręcała wątpliwości… Na domiar złego już po drodze do Ha Giang stawało się jasne, że nasza czerwona strzała, chociaż dzielna, jest za mała na takie dwa ciężkie kloce, w dodatku z plecakami - pękły nam szprychy w tylnym kole.

Jeszcze nie dojechaliśmy, a już mamy przypał? Pięknie się zaczyna, tak właśnie w naszym stylu…
Wyobraźnia (podobnie jak silnik) pracowała więc na najwyższych obrotach, już cieszyliśmy się na samą myśl o czekających nas widokach, ale całe to zajaranie dręczyło jedno pytanie - czy takie niedoświadczone leszcze jak my, mogą jechać na motorze w góry?  

 

Keep calm and pimp my ride

Okazało się, że tak, ale pod pewnymi warunkami. Trzeba było poczynić przygotowania, a potem zastosować fortel, bo jak się dowiedzieliśmy w miasteczku, policja tylko czyha na najmniejsze potknięcie turystów. A my na dzień dobry mieliśmy już jedno, bo wszystkie szprychy w kole były do wymiany. Doczołgaliśmy się jakoś do miasteczka Ha Giang na połamanym i wygiętym kole, ale przecież nie mogliśmy tak jechać na pętlę. Przed udaniem się w trasę doprowadziliśmy maszynę do porządku w lokalnym warsztacie, gdzie przy herbatce i pogaduszkach przez translator spędziliśmy dobre 45 minut  - koło zostało wymienione, opony napompowane, amortyzatory i hamulce sprawdzone i podpicowane, nowy olej wlany, bak uzupełniony (koszt całej operacji wyniósł 360 tysięcy dongów (ok. 60 zł) za mechanika plus pełny bak za 50 tysięcy dongów (ok. 9 zł) Tak można jechać! Motor był gotowy, ale czy my też?

Postanowiliśmy odpocząć jeden dzień przed pętlą, bo samo dotarcie do Ha Giang było nie lada wyczynem. Zamieszkaliśmy w hostelu Green Hill gdzie pochłonęła nas atmosfera chilloutu, potęgowana dodatkowo zimnym piwem i dobrym jedzeniem. Właścicielami hostelu jest przemiłe wietnamskie małżeństwo, które wprowadziło nas w szczegóły czekającej nas pętli, oceniło stan naszego motoru, uraczyło domową kolacją i podzieliło się kilkoma poradami, w tym najważniejszą z nich - kiedy ruszyć na drogę. 

 

Komu w drogę, temu czas

Odkąd na pętli zginęli turyści lokalna policja wzmożyła kontrole na jedynej drodze wylotowej z miasteczka prowadzącej w góry. A prawda jest taka, że gro z odwiedzających region amatorów dwóch kółek jest dosłownie amatorami - bez uprawnień, często bez żadnego doświadczenia. Lokalne wypożyczalnie motocykli dają maszyny na ładne oczy, chociaż powinni sprawdzać prawa jazdy, ale biznes by się wtedy nie kręcił, prawda? W rezultacie na pętlę wyjeżdżają osoby, dla których często jest to pierwszy kontakt z motorem! Blady strach padł więc na białasów, bo złapanie bez ważnego międzynarodowego prawa jazdy na motor jest jednoznaczne z cofnięciem do hotelu i oglądaniem krajobrazów co najwyżej przez google maps… albo z zapłaceniem solidnej łapówki (2 mln dongów - ok. 330 zł).  Jednak na pomoc biednym turystom (i własnym interesom) ruszyła lokalna społeczność. Jak się dowiedzieliśmy u nas w hostelu, istnieją 
4 sposoby, aby uniknąć nieprzyjemności z policją:

1.) Wyruszyć wcześnie ok. 6-7 rano kiedy policja jeszcze je śniadanie i nie mam jej na drodze.

2.) Wyruszyć później ok. 11:30-12:30 w południe kiedy policja je obiad i nie ma jej na drodze.

3.) Jechać na tzw. ,,plecak" czyli z lokalnym przewodnikiem, który będzie prowadził całą pętlę, a turysta jedzie w roli pasażera na tylnym siedzeniu.

4.) Oszukać policję, że jedzie się ,,na plecak", a tak naprawdę lokals tylko przewozi nas przez punkty kontrolne, by następnie wrócić sobie innym motorem bądź z buta, a turysta jedzie dalej sam.

Jak widać nie tylko Polacy potrafią kombinować… Opcje 3 i 4 są oczywiście ekstra płatne (ofertę przedstawi każda wypożyczalnia i każdy hostel, czasami opcja 4 jest w cenie motoru, jeżeli wynajmuje się go na miejscu), ale mogą być dobrym rozwiązaniem dla osób, które boją się jechać same albo boją się konfrontacji z policją. My się baliśmy, bo… nie mamy międzynarodowego prawa jazdy xD Ale zgodnie z naszą życiową dewizą ,,Na przypale albo wcale" ruszyliśmy w południe na pętlę licząc, że podczas naszego przejazdu policjanci będą zajęci siorbaniem noodli. 

Z rozbawieniem obserwowaliśmy całą falę takich samych jak my cwaniaków - nagle droga zapełniła się turystami, którzy też dostali cynk w swoich hotelach, że mogą w południe bezpiecznie wyjechać na pętlę - runda druga rozpoczęta! Pewnie z samego rana droga wygląda tak samo - jeden po drugim turyści przemykają przez dwa punkty kontrolne licząc na szczęście i solidny apetyt policjantów. Kiedy z daleka zobaczyliśmy radiowóz serce zabiło nam mocniej, ale spokojnie, powoli dalej mknęliśmy przed siebie unikając kontaktu wzrokowego z ewentualnym patrolem. Ku naszej uldze punkt kontrolny okazał się pusty, a my uszami wyobraźni słyszeliśmy tylko stukanie pałeczek w pobliskiej kanciapie. Żrą! Możemy jechać! 

Droga należała do nas, przed nami były 4 dni w jednej z najpiękniejszych prowincji kraju. Bagaże zostawiliśmy w hostelu, czuliśmy się więc lekcy i wolni jak ptaki (nasza czerwona strzała też odetchnęła z ulgą.) Już widok otaczających miasteczko wsi, z tarasami ryżowymi nad płynącym doliną strumieniem, był nagrodą za początkowy stres, a wiedzieliśmy, że to dopiero początek. Chciało nam się krzyczeć z radości: No dalej Ha Giang, pokaż co tam dla nas przygotowałaś!   

 

Dzień pierwszy: Ha Giang -> Yien Minh 

Początek trasy był dosyć łagodny. Za miasteczkiem Ha Giang rozpościera się widok na pola i pierwsze, niewysokie góry. Wszędzie dookoła było bardzo zielono - od kukurydzy, kapusty i oczywiście ryżu, ale nie brakowało też dzikiej, egzotycznej roślinności. Droga wspina się powoli coraz wyżej, mijane osady stają się coraz mniejsze, aż w końcu stają się tylko zbiorowiskiem punkcików widzianych z wysoka. Oglądaliśmy coraz gęściej pojawiające się malownicze wzgórza i nie spodziewaliśmy się, że wśród nich zobaczymy… cycki wróżki. 

Tak, dobrze przeczytaliście - cycki wróżki. Jedną z pierwszych atrakcji na trasie są góry Quan Ba - bliźniacze wzniesienia, które według miejscowej legendy są tak naprawdę piersiami:

Dawno temu żył sobie pewien chłopiec, który przepięknie grał na wietnamskiej drumli (dan moi). Jego muzyka była tak słodka, że zwróciła uwagę niebiańskiej wróżki, która zeszła na Ziemię aby zobaczyć kto wygrywa te melodie. Zakochała się w chłopcu od pierwszego wejrzenia i została na Ziemi jako jego żona, a niedługo potem matka ich wspólnego syna. Rozgniewało to jednak Nefrytowego Cesarza - ojca wróżki. Rozkazał jej wracać do Nieba, ale ona nie chciała opuścić swojego ukochanego i dziecka. Błagała ojca i płakała, ale Cesarz niestety był nieugięty… Wróżka zostawiła więc na Ziemi swoje piersi aby wykarmiły jej synka, które z czasem porosły lasem i stały się górami, a z jej łez powstała rzeka, która do dziś płynie przez dolinę…   

Dwa wzniesienia widoczne na pierwszym planie po lewej stronie to osławiony biust wróżki - góry Quan Ba

I właśnie dolina rzeki Song Mien jest główną atrakcją pierwszego dnia pętli. Droga kilometrami wije się wzdłuż nurtu rzeki, która wraz z otaczającymi ją górami, tworzy bajkową scenerię. Przejechaliśmy ten odcinek powolutku napawając się każdym kadrem, zadziwieni, że za każdym zakrętem rzeki było jeszcze piękniej. Moglibyśmy taką trasę pokonywać codziennie! 

Im dalej tym wyżej i stromiej, aż po pewnym czasie zdaliśmy sobie sprawę, że wzgórza przerodziły się w góry, a my oglądamy je z bliska, bo właśnie przejeżdżamy przez ich szczyty i przełęcze. Dolina rzeki została daleko w dole, a pola które przed paroma godzinami raczyły nas zielenią, teraz były kolorowymi plamami na tle pasm górskich. Pod koniec dnia podziwialiśmy pierwsze panoramy i napotkaliśmy mieszkańców gór - wracających z roli i lasów członków mniejszości etnicznej H'Mongów.

Pojawił się tylko mały zgrzyt w tym idyllicznym obrazku. Dosłownie zgrzyt, bo nasz motor zaczął wydawać dziwne dźwięki. Z niepokojem wsłuchiwaliśmy się w pracę kół i silnika, ale nie mogliśmy rozgryźć co jest nie tak. Oglądaliśmy czerwoną strzałę ze wszystkich stron, ale na nasze laickie spojrzenie wszystko wyglądało w porządku. Przecież jesteśmy świeżo po przeglądzie! Zrobiło się trochę nerwowo, bo droga do Yien Minh, gdzie chcieliśmy zatrzymać się na noc, była jeszcze daleka, a my nie wiedzieliśmy czy możemy bezpiecznie jechać dalej. Niestety będąc pośrodku niczego nie mieliśmy wyboru… Nagraliśmy więc filmik z jazdy i wysłaliśmy go do właściciela motoru aby podpowiedział, co może wydawać taki dźwięk, ale wysłał nam w odpowiedzi tylko iście uspokajające: ,,Go back immediately!"

Dzięki stary, pomogłeś nam.

Ostatni odcinek trasy przejechaliśmy więc z duszą na ramieniu i bez zatrzymywania się co chwila na zdjęcia. Chcieliśmy dotrzeć do warsztatu jak najszybciej, zwłaszcza, że motor rzęził coraz bardziej, czekało nas jeszcze szukanie noclegu, a słońce już chyliło się ku zachodowi.

Na nasze szczęście warsztat był od razu u wlotu do miasteczka Yien Minh, przy głównej ulicy. Tylko jak my wytłumaczymy co chcemy, jak sami nie wiemy co się stało? Nie musieliśmy… motor już z daleka zgrzytał, a mechanik jak tylko podjechaliśmy zaczął bez zbędnych tłumaczeń polewać go wodą. Ze słuchu poznał, że po prostu przegrzaliśmy hamulce! Była to jedna z naszych hipotez, ale po potwierdzeniu przez profesjonalistę odetchnęliśmy z ulgą - czyli nic poważnego się nie stało. Wzbudziliśmy tylko śmiech warsztatowych chłopaków, a za wodę ze szlaucha nawet nic nie musieliśmy płacić :) Pierwszy dzień i pierwsza przygoda zakończona szczęśliwie - uczciliśmy to piwem o zachodzie słońca na dachu znalezionego naprędce hostelu. 

We wszystkich (a w zasadzie w większości - polecamy przejrzeć opinie przy wybieraniu noclegu) homestay'ach na pętli panuje zwyczaj wspólnych kolacji dla gości. Za 50 -70k dongów od osoby można uczestniczyć w solidnej, domowej uczcie przygotowanej przez prowadzącą hostel rodzinę. Kolacje te są okazją do międzynarodowej integracji i wymiany wrażeń z pętli przy tofu w pomidorach i lokalnej, kukurydzianej wódce. My podczas pierwszego noclegu poznaliśmy ekipę australijsko-nowozelandzko-brytyjsko-kanadyjsko-niemiecką, z którą balowaliśmy długo w noc, co niestety źle odbiło się na jakości jazdy następnego dnia… kukurydziana wódka to zło.

 

Dzień drugi: Yien Minh -> Dong Van 

Poranek był ciężki, jakoś przy śniadaniu już nikt tak nie szczebiotał… Z tępymi minami i gąbką zamiast mózgu powoli ekipa rozeszła się na motory, aż w końcu zostaliśmy sami w homestay'u wierząc, że może poczujemy się trochę lepiej. Kiedy zdaliśmy sobie sprawę, że nic to nie da, koło południa też ruszyliśmy. Było dosyć mglisto, jakoś szaro, niby też pięknie, ale… nasz wczorajszy entuzjazm przygniótł kac. Zapowiadał się niezbyt udany dzień…

W jednej z mijanych za Yien Minh wiosek stała kobiecina z garem zupy, więc pomyśleliśmy, że może rosołek nas postawi na nogi. Jej lokal wyglądał jak przerobiona dawna stodoła kryta blachą, więc widok i warunki sanitarne nie były zachęcające, ale byliśmy w takim stanie, że było nam już wszystko jedno. Wystarczyło jednak jedno siorbnięcie złotego płynu by zrozumieć, że oto właśnie w tej zapadłej wioseczce w górach, jemy najlepsze pho ever. Czysty rosół, pieczone mięsko jak na święta w Polsce, domowy makaron, trochę dymki i to wszystko - genialny w swej prostocie nektar bogów! Magiczny eliksir po którym poczuliśmy, że nie tylko kac minął, ale wręcz możemy przelecieć przez te góry, zamiast je przejechać. Wietnamska babuszko zesłał Cię bóg melanżu - dziękujemy!

Polecieliśmy na skrzydłach nad górskie serpentyny gotowi chłonąć tyle widoków ile pomieszczą nasze na nowo obudzone mózgi (gorzej było z przepełnionymi pamięciami telefonów.) Zauważyliśmy, że krajobraz się zmienił - wczorajsza zieleń i pola ustąpiła miejsce skałom i spieczonej trawie. Byliśmy też dużo wyżej o czym świadczyły szczyty gór dostępne niemal na wyciągnięcie ręki. Ten surowy krajobraz przypominał trochę opuszczoną krainę i tylko skromne poletka wśród głazów przypominały, że naprawdę mieszkają tu ludzie.

Przez skąpą roślinność i wyschnięte pola ryżowe wszystko wydawało się żółto-szaro-pomarańczowe, ale bystry obserwator szybko odgadnie, że zielone plamy w krajobrazie to maleńkie wsie poukrywane w dolinach. Rozczulał nas widok tych osad złożonych z kilku domków opatulonych drzewami dla ochrony przed wiatrem i słońcem. Każda niecka i dolinka miała swoich mieszkańców, a wyobraźnia podpowiadała, że to na bank oazy Muminków.  

Punktem kulminacyjnym drugiego dnia była wizyta we Flag Point - najdalej na północ wysuniętym punktem Wietnamu i… nielegalne przekroczenie chińskiej granicy. Droga biegnie wzdłuż granicy pełnej punktów gdzie można ją przejść na dziko, wystarczy zatrzymać się przy jednej z granatowych tablic z drogowskazem na granicę, co robią całe grupy turystów aby cyknąć sobie fotkę ,,w Chinach". Co zabawne wszyscy potem karnie zatrzymują się przy zwalonych betonowych słupach i boją się przejść dalej, czekając na śmiałka, który jako pierwszy przejdzie przez ogrodzenie. Tym śmiałkiem był Radek, a wszyscy czekali czy nagle z krzaków wypadną strażnicy…czy tak po prostu można sobie wejść do Chin…?

I am waiting if snipers will shoot him  - powiedział Ani jeden z obserwujących spacer Radka Brytoli. Na szczęście snajperów nie było, więc reszta też spokojnie mogła wejść na dokładnie taką samą kupę piachu jak po wietnamskiej stronie… by móc powiedzieć: byliśmy w Chinach! 

Chiny można też bezpiecznie obejrzeć z punktu widokowego Flag Point skąd roztacza się panorama na granicę i cały przyczółek Wietnamu. Wdrapanie się na szczyt okazało się niezłym wyczynem po paru dniach siedzenia na motorze, a wiatr na tarasie prawie urwał nam głowy, ale byliśmy na maxa zachwyceni i szczęśliwi - dalej na północ już się nie da dojechać, połowa pętli Ha Giang była za nami! 

Jadąc serpentynami do Dong Van mieliśmy coraz piękniejsze widoki na pasma górskie, które zaczęły się wyłaniać się w całej okazałości. Stożkowate góry ciągnęły się po horyzont nakładając się na siebie, co tworzyło złudzenie, że jest ich nieskończenie wiele.
Z ich ciemnymi ścianami kontrastowały żółto-zielone pola ryżowe, a my delektowaliśmy się tym widokiem tak jak naszą ukochaną 
wietnamską kawą, podczas jednego z postojów w Su Su Coffee Shop. 

Nie mogliśmy uwierzyć, że krajobraz może być jeszcze piękniejszy, a podobno spektakularne widoki były dopiero przed nami - według przeczytanych opinii najlepsza trasa miała być trzeciego dnia pętli.  

 

Dzień trzeci: Dong Van -> Du Gia

Trzeci dzień rozpoczęliśmy z przytupem od zjazdu po Sky Path - ścieżce, która z racji swojego położenia tuż nad krawędzią góry, w pełni zasłużyła na swoje miano. Pytaniem pozostaje czy jest ,,sky", bo prowadzi pod niebem czy do niego? Wątpliwość uzasadniona, bo ze sky path roztaczają się o tyleż piękne widoki w górę, co przerażające w dół…  

Wąska ścieżka przylegająca ciasno do skalistego zbocza góry jest głównie szlakiem dla pieszych i tylko nieliczni śmiałkowie (samobójcy?) pokonują ją motorem, bo szerokość drogi nie przekracza metra, a z reguły wynosi około 70 cm i pełno na niej ostrych zakrętów. Wystarczy jeden nieostrożny ruch, a po otaczającej ścieżkę dolinie roztoczy się huk roztrzaskanego o kamienie żelastwa. Zbocze jest strome, a trasa w żaden sposób niezabezpieczona. Ale jak to mówią: no risk-no fun!

Wjechaliśmy na Sky Path z motylami w brzuchu i głupimi uśmiechami na twarzach. Co my właściwie wyprawiamy? Wokół ponure skały, nad nami spowite mgłą szczyty, pod nami surowa dolina - był to wystarczająco złowieszczy krajobraz, a my mamy jeszcze zjechać po tej wstążce co udaje drogę?! Pomysł był oczywiście Radka, który przeczytał o tej niebezpiecznej trasie na jednym z blogów, co tylko rozpaliło jego chęć przygody. Ani nie pozostało nic innego jak też usłyszeć jej zew… Zwłaszcza, że stojąc już na ścieżce nie było jak się cofnąć, jedyna droga to ta w dóóóół! Na szczęście pierwszy odcinek prowadził do kamiennej dolinki, której płaska droga dała ukojenie skołatanym po pierwszym zjeździe nerwom.

Ulga nie trwała jednak długo, bo czekał nas prawdziwy hardcore. Nie zdawaliśmy sobie sprawy, że to był tylko łagodny przedsmak, a za doliną czeka nas jeszcze kolejny zjazd. Moment w którym zza zakrętu wyłoniła się panorama gór, a zbocze było tak strome, że nie było widać dołu dało przez chwilę złudzenie, że naprawdę jedziemy po niebie! Szkoda, że niedługo potem ostre zakręty i piaszczysta nawierzchnia bardziej przypominały stromą drogę do piekła. Zjazd z ostatniego zbocza był najtrudniejszym odcinkiem. Nie mamy nawet z niego zdjęć, bo to tu potrzebne było 100% skupienia na walce o życie.

Na nagrodę nie musieliśmy długo czekać. Sky Path kończyła się tuż przy Kanionie Ma Pi Leng - najgłębszym kanonie rzecznym w Wietnamie, który jest główną atrakcją 3 dnia trasy. Odpoczywaliśmy tam dobrą chwilę rozkoszując się widokiem rzeki i uspokajając oddech.

Krajobraz Ma Pi Leng jest rzeczywiście piękny, ale zgodnie stwierdziliśmy, że nie jest najbardziej spektakularnym widokiem jaki widzieliśmy do tej pory, zdziwiły więc nas te wszystkie zachwyty jakie czytaliśmy w opisach trasy po Ha Giang. Może to kwestia mgły na jaką trafiliśmy tego dnia, a może nie ma co tak sugerować się cudzymi wrażeniami? Mówi się, że piękno jest w oku patrzącego i oczekiwania wobec kanionu są tego doskonałym przykładem. O wiele bardziej podobała nam się dalsza część trasy, zwłaszcza w drugiej części dnia, kiedy znów wjechaliśmy wysoko na szczyty gór, skąd roztaczały się panoramy na tarasy ryżowe i porośnięte lasem góry.

Prawdziwym deserem były jednak położone w zielonych dolinach wsie, które oglądaliśmy w późno popołudniowym słońcu. Prosty widok osad na tle gór robił niezapomniane wrażenie! Widocznie nam żadne fajerwerki w postaci kanionów, wodospadów czy cycków wróżek nie są potrzebne - zawsze najpiękniejsze są dla nas zwykłe wioski. Droga malowniczo wiła się wśród pól, góry były podświetlone przez zachodzące powoli słońce, mijane po drodze dzieci wesoło nam machały krzycząc gromkie ,,Hallo!"  - ostatnie kilkadziesiąt kilometrów przed miejscowością Du Gia były najfajniejsze z całej trasy. Może to wszyscy mieli na myśli pisząc, że 3 dni dzień jest najlepszy?  

 

Jakby tego było mało, to jeszcze na koniec dnia w Du Gia czekała nas miła niespodzianka - spotkaliśmy w hostelu całą naszą międzynarodową ekipę z pierwszego wieczoru (niech żyje kukurydziana wódka i karaoke!) Niestety w tym miejscu warto też wspomnieć, że po wysłuchaniu opowieści naszych towarzyszy i po tym co sami zaobserwowaliśmy po 3 dniach w drodze, możemy powiedzieć jedno -  ludzie jeżdżą jak idioci. Na stromych serpentynach potrafią rozpędzać się nawet do 90 km/h i jeszcze są z tego dumni! Jak niewiele trzeba, żeby na piachu czy mokrym asfalcie położyć motor i czym wtedy może skończyć się jazda w krótkich spodenkach, koszulce i bez kasku (a takich asów na drodze było pełno!) chyba nie trzeba wspominać... A może właśnie trzeba?
Sami pierwszego dnia spotkaliśmy niedoświadczonego motocyklistę, który przewrócił się i złamał rękę w łokciu, więc z tym większą zgrozą słuchaliśmy przechwałek ekipy przy wspólnej kolacji. My też kochamy przypał, ale chyba jednak nasze życie i zdrowie bardziej…
 

 Dzień czwarty: Du Gia -> Ha Giang

Ostatniego dnia na pętli bardziej przyglądaliśmy się codziennemu życiu mieszkańców prowincji. Ha Giang zamieszkują 22 grupy etniczne, z czego H'Mongowie są najliczniejszą z nich, a Wietnamczyków jest tylko ok. 10%. H'Mongowie pochodzą z południowych Chin, ale nie są spokrewnieni z Chińczykami, stanowią oddzielną grupę etniczną i językową. Na skutek prześladowań, jakie spotkały ich z tego powodu w XVIII i XIX wieku, wiele milionów H'Mongów uciekło do sąsiednich krajów i żyją do dziś w Laosie, Mjanmie, Tajlandii i właśnie w Wietnamie. Plemię dzieli się na kilka klanów/podgrup, które rozróżnia się na podstawie noszonych przez kobiety strojów. Mamy więc Białych, Czarnych, Czerwonych, Zielonych, Pasiastych i Kwiecistych H'Mongów. Na naszej trasie najwięcej spotkaliśmy Kwiecistych H'mongów - łatwo ich poznać i zauważyć po ultra kolorowych spódnicach i dodatkach w drobne wzorki.

Z resztą ich odświętny strój jest najbardziej ,,efektowny" ze wszystkich mniejszości, niestety nie dane nam było go zobaczyć na żywo (widzieliśmy go tylko w muzeum w  Hoi An), bo spotykane kobiety były w trakcie pracy w polu lub zakupów, miały więc na sobie tylko tradycyjne spódnice. 

Odświętny, tradycyjny strój Kwiecistych H'mongów. 

Większość mieszkańców to rolnicy - w regionie uprawiana jest soja, kukurydza i ryż, gdzieniegdzie zielenią się też poletka konopii, ale tych z których robi się ubrania, a nie jointy ;) I może nie pisalibyśmy o tym, gdyby nie szczery podziw, jaki wzbudziły w nas te pola upchnięte gdzie się da dzięki tytanicznej pracy. Za każdym razem jak widzieliśmy uprawy na niemal pionowych zboczach, na każdym skrawku ziemi między skałami, wysoko przy szczytach gór czy nisko w wąwozach - jednym słowem - wszędzie, nie mogliśmy uwierzyć jak to jest w ogóle możliwe w takich warunkach.

Samo dostanie się na pola wymagało mozolnej wspinaczki, a co dopiero mówić o uprawie ziemi: nawadnianiu, pieleniu, zbieraniu plonów, sianiu? Oni nie wspinają się na te góry cyknąć fotkę i zejść. Oni tam się wspinają wiele godzin żeby pracować ręcznie wiele godzin. I tak dzień w dzień, cały rok. Dla nas zachodnich mieszczuchów to się w głowie nie mieści! Widoki widokami, natura naturą, ale to co naprawdę zrobiło na nas największe wrażenie to siła i determinacja mieszkańców gór - wielki szacunek! 

Uderzyły nas też warunki życia w jakich mieszkają ludzie. Wiele wsi wyglądało jak sprzed 200 lat - drewniane chatki, brak brukowanych dróg, brak kanalizacji. Słupy trakcyjne były, ale też nie wszędzie. Wsie, które wyglądają tak urokliwie z daleka, z bliska tworzą raczej przygnębiający obraz, zwłaszcza gdy widzi się pośród takiej biedy małe dzieci.

Dzieci, które często mimo przedszkolnego wieku już były angażowane do codziennych prac - wiele razy widzieliśmy małe dziewczynki, które ledwo dźwigały na plecach młodsze rodzeństwo (od którego były niewiele większe) albo 5 -7 letniego chłopca, który sam pasł stado kóz przy jezdni. Dzieci, które bawiły się bez opieki na skraju urwiska czy na środku szosy… albo zbierały rośliny i nosiły drewno, często przez wiele kilometrów.

Na szczęście one same nie wyglądały na jakoś bardzo nieszczęśliwe wesoło machając nam z podwórek i dróg. Niemniej takie chwile uświadamiają jak inaczej podchodzi się u nas do wychowywania dzieci, zwłaszcza w kwestii bezpieczeństwa i higieny, o samej idei beztroskiego dzieciństwa nie wspominając… Edukacja to też w wielu miejscach świata nadal przywilej, a nie obowiązek. Niby się to wszystko wiedziało wcześniej, ale zobaczone na własne oczy zostawia trwały ślad w sercu. Człowiek aż się zaczyna wstydzić za to narzekanie przez wszystkie młodzieńcze lata… W tym miejscu bardzo byśmy chcieli podziękować naszym Rodzicom za wspaniałe dzieciństwo! ;) 

Ostatni odcinek pętli pokonaliśmy w tym zacnym samym towarzystwie co jej początek - jechaliśmy wzdłuż rzeki, a potem przez jej rozlewiska pokonując prowizoryczne mosty. Trasa zatoczyła koło, na pożegnanie zobaczyliśmy jeszcze raz cycki wróżki, po czym triumfalnie wjechaliśmy do Ha Giang. Pętla została zdobyta, a my siedząc na najpyszniejszym tofu jakie jedliśmy w życiu (Bongo Restaurant!) zastanawialiśmy się jak głowa nam nie pękła od nadmiaru piękna i emocji tych 4 dni?

Podsumowując, okazało się, że nie takie lamusy z nas jak nam się wydawało. Pokonaliśmy pętle bez większych przygód i bezpiecznie mimo, że na serpentynach naprawdę często brakuje jakiegokolwiek zabezpieczenia. Po 4 dniach w drodze w ogóle nie dziwiło nas, że giną tam turyści i policja dostała przykaz z góry żeby coś z tym zrobić - niestety fakt, że można wykupić się łapówką pokazuje, że lokalnym przedstawicielom służb bezpieczeństwa bardziej zależy na pieniądzach, a nie bezpieczeństwie podróżnych.

A przecież całym urokiem i celem podróży po pętli Ha Giang jest nieśpieszne podziwianie spektakularnych widoków, o co ciężko, kiedy całą uwagę trzeba skupić na pokonywaniu kolejnych zakrętów z zawrotną prędkością. Umykają też wtedy najlepsze szczegóły trasy jak malownicze wioski czy wybiegające na drogę dzieci, które chcą przybić piątkę białasom. Zalecamy więc dużą dozę pokory i ostrożności na pętli, a ta w podzięce wynagrodzi nas bajecznymi panoramami, które lepiej podziwia się podróżując z umiarkowaną prędkością. Pamiętajmy - Safty First! ;)

 

 

 
 
 
 
Gdzie obecnie jesteśmy?
Szukaj po tagu
Obserwuj nas na Instagramie
Polub nas na Facebooku