2019-05-25

Pocztówka z Ninh Binh

Prawda jest taka, że gdyby nie Instagram pewnie nigdy nie pojechalibyśmy do Ninh Binh (wygląda na to, że aplikacja łączy nie tylko ludzi, ale i miejsca.) Region ten słynie jako jeden z najbardziej fotogenicznych w całym Wietnamie, więc aż dziw bierze, że nie znaleźliśmy o nim sensownej wzmianki w przewodnikach, ale za to tysiące zdjęć w social mediach. Ninh Binh nazywane jest często ,,Zatoką Ha Long na lądzie" i rzeczywiście wszechobecne wśród delty rzeki wapienne góry wyrastają z pół ryżowych niczym wyspy na zielonym oceanie. Spektakularne widoki w wiosce Tam Coc, ukryte wśród skał i lagun świątynki w Trang An, ruiny dawnej cesarskiej stolicy Hoa Lu i sielski klimat wietnamskiej wsi, tworzą mieszankę, której nie sposób się oprzeć. Dlatego do Ninh Binh przyjeżdża masa turystów - głównie rodzimych i chińskich, ale wśród Europejczyków też staje się coraz modniejsze - wystarczy sprawdzić hasztag #ninhbinh żeby się o tym przekonać.  

 

Country road take me home...

Nastawieni na piękne widoki (i czadowe zdjęcia) dotarliśmy do miasteczka Ninh Binh po wyczerpujących 2 dniach w drodze na naszej czerwonej strzale. I nie od razu nam było dane napawanie się okolicą. Po upalnej dżungli Phong Nha, Ninh Binh przywitało nas deszczem i przeziębieniem. Wykorzystaliśmy to jednak jako pretekst żeby się trochę polenić…znaczy odpocząć.
W długiej podróży, zwłaszcza odkąd przerzuciliśmy się na motocykl, bywają dni, gdy czujemy się po prostu fizycznie zmęczeni i przebodźcowani nadmiarem wrażeń. Po paru intensywnych dniach potrzebujemy czasu aby się zregenerować, dzięki czemu możemy z nową energią cieszyć się odkrywaniem kolejnych miejsc. Oczywiście, to nie jest tak, że się starzejemy… to kwestia naszego ,,spokojnego" temperamentu i wrażliwości (już słyszymy Wasz komentarz - Ta na pewno…) ;)
Na szczęście w samym miasteczku Ninh Binh niczego nie ma, więc można w spokoju tam odpocząć i namyślić się co w ogóle chce się zobaczyć z bogatego repertuaru prowincji, bo główne atrakcje (jak Tam Coc czy Mua Cave) leżą pod stolicą regionu. 
I tam też kłębią się hałaśliwe tłumy. 

Na początku jeszcze nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy, kiedy po rekonwalescencji w naszym mini oddziale geriatrycznym, którym stał się nasz hostelowy pokój, ruszyliśmy zwiedzać okolicę. Mijane pola ryżowe z porozrzucanymi tu i ówdzie kapliczkami, działały jak balsam. Podobnie widok pojedynczych domków przytulonych do skał, czy gospodarstw złożonych z drewnianych chatek i poletek uprawianych na każdym wolnym kawałku ziemi w dolinach, pasące się powoli bawoły i bezczelne kozy… 

Mieliśmy ochotę robić zdjęcia co chwilę, ale i tak nie oddają atmosfery wsi wokół Ninh Binh. Z krajobrazów bił jakiś magiczny spokój, nad którym czuwały góry. Myśląc o Wietnamie właśnie tak go sobie wyobrażaliśmy - soczyście zielone pola, z pracującymi w pocie czoła mieszkańcami w kapelutkach non la, u stóp stożkowatych gór. Żywa pocztówka - zakochaliśmy się od razu. 

 

 

Tajemniczy ogród - Bich Dong

Nie zapominajmy jednak, że jesteśmy w turystycznym regionie, o czym szybko przekonaliśmy się w pierwszej odwiedzonej atrakcji - świątyni Bich Dong. Buddyjska świątynia została zbudowana w XV wieku w stoku góry, którą przed ludzkim okiem chroniły stawy i bujna roślinność. Ta malownicza sceneria skłoniła dwóch mnichów do rozbudowy pagody w XVIII wieku i podziału jej na trzy części, które możemy zwiedzać do dziś. Wstęp jest bezpłatny, ale miejscowi zgarniają kasę za miejsca parkingowe… My zapłaciliśmy 20k dongów i niestety przepłaciliśmy… (tak jakoś dwukrotnie.)

Kompleks 3 świątynek stał się słynny nie tylko z względu na swoje romantyczne otoczenie, ale przede wszystkim na niezwykłe położenie samych pagód, które zostały ukryte w jaskiniach. U podnóża góry znajduje się Niska Pagoda (Ha), do kolejnych trzeba dostać się po kilkudziesięciu schodach wykutych w skale, aby dostać się do Średniej Pagody (Trung) przez którą tajnym przejściem w grocie przechodzi się do Wysokiej Pagody (Thuong) po drodze oglądając zabytkowy, mosiężny dzwon.

Atmosfera w oświetlonych blaskiem świec i kadzideł jaskiniach była iście tajemnicza i mistyczna, a widok z najwyżej położonej pagody wynagradzał trud wspinaczki. I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie niskie sufity (Radek kilka razy przydzwonił w wystające elementy stropów zagryzając siarczyste przekleństwa) i chińscy turyści, a raczej turystki, bo to one dzierżą palmę pierwszeństwa jeśli chodzi o darcie japy, rozmawianie na całą świątynię przez telefon, szeleszczenie, mlaskanie, dziamganie i puszczanie muzyki żeby ,,milej" wchodziło się po schodach… Myśleliśmy, że zaraz dojdzie do rękoczynów, bo nikt tak nie wyprowadza z równowagi jak Chińczycy na wakacjach. 

Na szczęście są tak leniwi, że tylko kilku dotarło do najwyżej położonej pagody, a tym bardziej do ukrytej po drugiej stronie góry małej farmy, którą ze zdumieniem odkryliśmy wdrapując się po schodach z pozoru prowadzących donikąd. To dopiero była miła niespodzianka (i odpoczynek dla skołatanych nerwów)! W dolince między wzgórzami przechadzaliśmy się tylko w towarzystwie kóz wśród poletek i stawów. Niby nic, a spacer po tajnym gospodarstwie dał nam więcej radości niż kilkusetletnie świątynie. Domyślamy się, że farma chyba należy do mnichów, bo tylko przez nią można się tam dostać, a że z reguły azjatyccy turyście nie widzą w polu kapusty nic atrakcyjnego, prawie nikt tam nie dociera. Idylla na wyłączność!

W trakcie przechadzki odkryliśmy również tajne przejście w jaskini - wyraźnie było widać prowadzące dokądś schody. Niestety wejście zagradzała zamknięta na kłódkę furtka, więc nie dowiedzieliśmy się czy schody prowadzą do komórki na ziemniaki, czy też między górami Ninh Binh jest ukryta jakaś magiczna kraina - patrząc po krajobrazach jest to całkiem możliwe. 

 

Na szczycie  - Mua Cave

Tego samego dnia udało nam się odwiedzić jeszcze jedną topową atrakcję regionu - Mua Cave. Góra Mua, z leżącą u jej podstawy jaskinią, niestety przyciąga tłumy. To stąd pochodzi większość folderowych i instagramowych zdjęć, które nas też skłoniły do przyjazdu. Wdrapanie się na szczyt góry gwarantuje panoramę całej prowincji wraz z najbardziej jej malowniczą częścią - okolicą wioski Tam Coc, gdzie z góry można oglądać łódeczki płynące rzeką przez pola i znikające w paszczach jaskiń. Zanim jednak można podziwiać ten cud natury, trzeba zapłacić 10k dongów za parking za bramą (nie dajcie się naciągać wioskowym naganiaczom, którzy będą próbowali zatrzymać motocykl żądając niebotycznych kwot! Są na tyle bezczelni, że wyskakują przed motor/skuter z rozłożonymi rękoma!) i 100k dongów/os. za wstęp. Następnie należy wspiąć się po ponad 400 schodach, co jest niemałym wysiłkiem, zwłaszcza w kilkuset osobowym tłumie... Turystów, miejscowych, rodzin z dziećmi, nowożeńców, narzeczonych, wieczorów panieńskich itp. - cała ta pielgrzymka zmierzała do najbardziej fotogenicznego miejsca - punktu widokowego przy stojącej na szczycie kapliczce.

Podziwialiśmy tym bardziej pary młode i druhny w jedwabnych sukniach i na szpilkach, które człapały na szczyt przystając co chwila aby pot nie rozmazał im makijażu. Czy warto było? Patrząc na widoki ze szczytu, myślimy, że tak…  

Co ciekawa, sama jaskinia od której wszystko się zaczęło jest rozkosznie pusta. Według legendy w jaskini tej jeden z królów dynastii Tran zatrzymał się kiedyś aby oglądać pokaz tańca miejscowych kobiet. Mua oznacza właśnie taniec. Czy to prawda, czy tani chwyt marketingowy, nigdy się nie dowiemy. Ważne, że opowiastka podkreśla pradawny charakter tego miejsca, szkoda, że zepsuty przez kicz i nowoczesność. Byliśmy zaskoczeni, że tylko my zdecydowaliśmy się zejść do jaskini, chociaż ta jest cała przygotowana pod odwiedzających - szeroka droga prowadzi przez płyty chodnikowe, wszystko jest oświetlone, a na końcu jaskini wybudowano…bar. Co prawda na razie (albo już?) nieczynny, ale niesmak z powodu tych wszystkich betonowych paskudztw pozostał. Nieco osłodzony ukrytym w jaskini źródełkiem, do którego prowadziła boczna odnoga z groblą, po której zgięci w pół przeciskaliśmy się przez kolejne zakręty.

Niestety w pewnym momencie przejście urwało się ślepym końcem pozostawiając nas z uczuciem, jakie w zasadzie towarzyszyło nam podczas całej wizyty - niedosytu. Kiedy już wydawało się, że jest ślicznie to zawsze coś musiało popsuć finalne wrażenie - a to robotnicy spawający płotki, a to dziki tłum, a to nagły koniec trasy. Podobny niesmak mieliśmy spoglądając na wszystkie nasze ulubione, kiczowate instalacje i rzeźby, które z pradawnej góry i jaskini mają uczynić jeszcze bardziej ,,czadową" atrakcję. Podobno o gustach się nie dyskutuje, ale my za każdym razem nie możemy się powstrzymać… (szczególnie na widok rowerów wodnych w kształcie łabądków, pośrodku suchego basenu skąpanych w iskrach szlifierek kątowych XD)

 

Duże nie zawsze oznacza dobre - Bai Dinch

Następnego dnia mieliśmy na rano zaplanowaną kolejną najbardziej obleganą atrakcję Ninh Binh - park krajobrazowy Trang An. Rejs łódką po odnogach rzeki Czerwonej w Trang An lub w Tam Coc (a najlepiej po jednym i drugim) jest lokalnym ,,must do".  Zdecydowaliśmy się na Trang An, ponieważ mimo swojej popularności, nadal jest mniejszą pułapką na turystów niż komercyjne do granic możliwości Tam Coc -  gdzie zewsząd atakują nachalni sprzedawcy, a panie, które kierują łódką oprócz (niemałej) zapłaty żądają bez zażenowania ogromnych napiwków (potrafią się zatrzymać i odmówić dalszego wiosłowania bez dodatkowej zapłaty!). Ponad to, rejs pośród flotylli odblaskowych od kamizelek turystów łódek, to średnia przyjemność. Na korzyść Trang An przemawia również fakt, że to tam kręcono najnowszą wersję ,,King Kong'a - Wyspa Czaszki", a każdy kto widział ten film, wie jak epickie pokazuje krajobrazy…

Musieliśmy jednak odłożyć nasze plany, bo… zaspaliśmy (klasyka).

A jeśli nie pojedzie się na rejs z samego rana, to ląduje się pośród setek łódek, pełnych naszych ukochanych chińskich turystów, których już zdążyły przed południem nawieźć autokary… Groza. Postanowiliśmy więc odpuścić na razie łódki  i pojechać do jeszcze jednej świątyni - ogromnego kompleksu Bai Dinch, największej świątyni buddyjskiej w całym kraju. 

Cała Bai Dinch ma powierzchnię 700 hektarów (!) i składa się z dwóch części - starej i nowej pagody, wraz z otaczającymi je parkami. Można tam spędzić cały dzień, a i tak nie obejrzy się wszystkiego dokładnie! Kompleks świątynny robi kolosalne wrażenie, zwłaszcza ciągnące się ściany wyłożone tysiącami złotych Budd, a roztaczający się ze wzgórz widok na okolice przypomina ten ze starych rycin - spowite mgłą szczyty wapiennych skał, przepływająca wśród pól ryżowych rzeka, majaczące w oddali dachy pagód…

Rozczaruje się jednak ten, kto szuka tu czaru starożytnego sanktuarium. Lwią część Bai Dinch zbudowano w 2003 roku specjalnie pod wymogi nowoczesnego ruchu turystycznego i pielgrzymkowego. Oglądane obiekty zbudowane są oczywiście według starego stylu i mają tradycyjne elementy, ale to wszystko niemal nówka sztuka nieśmigana. Budzi to lekkie ukłucie rozczarowania, ale gdybyśmy tego nie wiedzieli, moglibyśmy nawet dać się nabrać, że oto oglądamy zabytkowe pawilony i ołtarze - architekci zrobili więc dobrą robotę.

Stara pagoda ukryta jest na wzgórzu i tam też są 1000-letnie kapliczki w jaskiniach… których nie zobaczyliśmy. Po paru godzinach zwiedzania głównej części, zmęczeni łażeniem kilometrami…

 ,,daleko jeszcze do końca?", ,,jestem głodna"

 

… po nowych pawilonach,

,,w dupie mam 158 pagodę, dawać jedzenie"

 

 po parkach i dziedzińcach…

,,myślisz, że zauważą jak odgryzę stopę temu Buddzie?"

 

… w końcu odpuściliśmy wspinaczkę do wyżej położonej części świątyni…

 ,,przecież tam pewnie nic nie ma", ,,Dobra, wracamy!"

 

KTÓRA OKAZAŁA SIĘ TĄ ZABYTKOWĄ… Zonk.

Nauczkę dostaliśmy srogą żeby po pierwsze, lepiej przygotowywać się do zwiedzania (z reguły czytamy o miejscach do których się wybieramy, ale tu na swoje usprawiedliwienie mamy, że to był spontan) i po drugie żeby nie chodzić nigdzie na głodniaka.
Z głodnym Aniaszkiem nie da się zwiedzać nawet krainy Kucyków Pony, a co dopiero kolejnej świątyni... Gdyby nie dwa kardynalne błędy, wizyta w Bai Dinch byłaby na pewno bardziej udana… Ku przestrodze. 

 

Kraina King Konga - Trang An

Umęczeni wróciliśmy na obiad do Tam Coc. Było już po południu, ostatni moment aby pojechać do Trang An na rejs łódką, postanowiliśmy więc spróbować szczęścia. Podobno przed zachodem słońca też jest mało ludzi, bo zorganizowane wycieczki już pojechały, zostają tylko takie śpiochy i niedobitki jak my :D Dotarliśmy do Trang An około 15:30 i baliśmy się nawet, że już nie zdążymy kupić biletów (rejsy odbywają się max. do 18:00, więc trzeba być min. 2-3h wcześniej), ale okazało się, że była to pora idealna! Słońce świeciło na złoto, żadnych kolejek, żadnych chińskich turystów i naganiaczy. Z biletami w rękach (200k/os.) od razu, bez czekania, wsiedliśmy na płaską łódkę (oprócz nas była jeszcze tylko para Francuzów) i popłynęliśmy w rejs. W Trang An można wybrać spośród 3 tras, które różnią się oglądanymi po drodze atrakcjami (w różnych konfiguracjach - jaskinie i świątynie albo wioska King Konga). My jako jaskinioholicy zdecydowaliśmy się na najdłuższą i najbardziej mroczną trasę nr 1 przepływającą przez prawie wszystkie groty.

Od razu zrozumieliśmy dlaczego właśnie ten park wybrano jak scenerię do filmu i dlaczego został wpisany na światową listę dziedzictwa UNESCO. Jest tam po prostu baśniowo! Trasa prowadziła między obrośniętymi skałami, wśród małych zatoczek i skrytych za wzgórzami sekretnych lagun, które można było zobaczyć tylko przepływając przez jaskinie.  

Samych jaskiń zobaczyliśmy aż 10 i wpływanie w ich ciemne jamy było ekscytującym przeżyciem, podobnie jak odkrywanie świątynek wybudowanych w dżungli nad brzegiem szmaragdowej wody lub wysoko na skałach. Dokładnie tego uczucia brakowało nam, kiedy jeździliśmy po okolicy motorem. Gdzieniegdzie drogi prowadzą przez malownicze krajobrazy, ale pełnię uroku parku skrytego w zupełnie niedostępnych dolinach można odkryć tylko z pokładu łódki. 

Po raz kolejny czuliśmy się jak bohaterowie filmu albo członkowie jakiejś ekspedycji, chociaż to tak popularna turystyczna rozrywka. Wszystko dzięki temu, że byliśmy ostatni na szlaku, więc mieliśmy widoki i zabytki tylko dla siebie. Punktem kulminacyjnym wycieczki była najważniejsza dla lokalnej ludności świątynia Tran (lub Noi Lam), którą zwiedza się pieszo podczas jedynego przystanku. Nie ukrywamy, że kapliczka, do której trzeba było pokonać grań i zagłębić się w jeszcze bardziej ukrytą dolinę była świetną atrakacją. Zwisające pnącza, małe kanały i bajora, gęsta roślinność miejscami poprzetykana kolorowymi flagami i… cisza. Jako, że byliśmy pod koniec dnia nie było tam dosłownie nikogo poza nami, co sprzyjało temu, żeby na chwilę usiąść i kontemplować miejsce, które niemal się nie zmieniło od stuleci. 

 

Wieczorny termin wyprawy miał jednak swoją ciemną (dosłownie) stronę, bo wraz ze zbliżającym się zachodem słońca trzeba było przyłączyć się do wiosłowania żeby zdążyć przed zmrokiem. Panowie bez zbędnych ceregieli dostali od naszego przewoźnika po wiośle i do końca wycieczki dzielnie machali pod jego czujnym okiem. 

 

Gdzie jest Gollum?

Ostatni dzień w Ninh Binh spędziliśmy u granic Mordoru. A przynajmniej tak nam się wydawało, bo rezerwat przyrody Van Long wygląda dokładnie jak owiane złą sławą mokradła, które musieli pokonać Frodo i Sam. Wśród ciągnących się wzdłuż ostrych skał bagien wypatrywaliśmy Golluma, ale widzieliśmy tylko mgły i wietnamskie łódeczki. W Van Long też można wybrać na rejs łódką, ale my tym razem wybraliśmy opcję lądową - w końcu od czegoś ma się motor ;)  

Szlajaliśmy się po rezerwacie zachwyceni widokiem surowych gór i porośniętych mokradeł, gdzie jedynym jasnym punktem we mgle były białe ptaki i wietnamskie kapelutki. W okolicy rozsiane są gdzieniegdzie sielskie wsie, pasą się stada krów (i panoszą się na drogach), ludzie ręcznie łowią ryby w rozlewiskach - wydaje się jakby czas się tu zatrzymał, a przynajmniej biegł swoim, nikomu na Zachodzie nieznanym rytmem…  

Droga bardzo nam się podobała i już prawie uwierzyliśmy, że zaraz spotkamy tego którąś z postaci fantasy, ale im dalej w las tym więcej… śmieci. Ze zgrozą odkryliśmy na tyłach parku wysypisko… i kopalnię. Czar prysł. Ręce opadły i zacisnęły się w pięści z bezsilnej złości. Serio? W rezerwacie przyrody? Szokujące tym bardziej, że piętrzące się malownicze góry błyskawicznie znikały pod naporem maszyn budowlanych, osypując się w zwały skał trafiające do pobliskich cementowni i na place budów.  Identyczne góry do tych, które raptem kilka kilometrów dalej podziwiane są przez miliony turystów. Całe szczęście, że istnieją parki narodowe - inaczej ludność lokalna zrównałaby całą okolicę z ziemią w poszukiwaniu surowców. 

Jak widać nie każda baśń ma dobre zakończenie. Problem śmiecenia w Azji ma gigantyczną skalę, a Wietnam niestety jest jednym z głównych winowajców. Plastik i folia są wszędzie: wszystko popakowane jest w 10 foliowych warstw, wszyscy używają opakowań i naczyń jednorazowych (nawet w kawiarniach i restauracjach gdy zamawia się na miejscu!), do wszystkiego dostaje się słomkę, przykryweczkę, torebeczkę, saszeteczkę - wszystko żeby było czysto i wygodnie, a że z plastiku to już nie problem. Jak mówimy, że nie trzeba, że nie chcemy patrzą na nas jak na kosmitów. Odpadki wyrzucają tam gdzie stoją, bo często nie ma koszy. A jak nawet są, to już wiadomo gdzie lądują - w rezerwatach przyrody albo w oceanie…  Wyć nam się chce. A Wam?  

 

Podsumowanie

Mimo kwasu na koniec uważamy Ninh Binh za jeden z piękniejszych rozdziałów naszej wyprawy. Uwiodły nas przede wszystkim wsie, których malowniczości nie oddaje dostatecznie żadne zdjęcie. Aż żałujemy, że nie spędziliśmy wśród pół ryżowych więcej czasu - może następnym razem wybierzemy się na przejażdżkę rowerem? Ciekawe ile jeszcze małych farm i kamiennych domków czeka na odkrycie! Mimo obleganych (czasem kiczowatych) atrakcji region zachował coś kameralnego i autentycznego, dzięki czemu czujemy niedosyt nawet po prawie tygodniowym pobycie. Będziemy też na przyszłość pamiętać aby sprawdzać dokładniej informacje o zabytkach, szczególnie co warto w nich zobaczyć i czytać komentarze o aktualnych cenach miejsc parkingowych... No i oczywiście nie chodzić nigdzie na głodniaka (już Aniaszek o to zadba!)

Żałujemy też trochę, że nie byliśmy w średniowiecznej stolicy Hoa Lu, które słynie z corocznego festiwalu, z którym minęliśmy się o tydzień… Ale to tylko kolejny, dobry pretekst żeby kiedyś wrócić do Ninh Binh i znów poczuć się jak w baśni! 

 
 
 
 
Gdzie obecnie jesteśmy?
Szukaj po tagu
Obserwuj nas na Instagramie
Polub nas na Facebooku