2020-01-30

Różne oblicza Kuala Lumpur

 

W Kuala Lumpur zaczęła się nasza przygoda z Malezją. Byliśmy w mieście trzykrotnie - pierwszy raz na kilkudniowy visa-run z Indonezji w październiku 2018 roku, a potem już na dłużej w sierpniu i październiku 2019 roku podczas naszego kilkutygodniowego tripu po Malezji. Miasto od razu nam się spodobało! Po pierwsze jako świetne miejsce na odpoczynek dla strudzonych podróżników, łaknących odrobiny luksusów za psie pieniądze. A po drugie jako najbardziej międzykulturowe miasto w jakim byliśmy!  Z tym ostatnim łączy się jeszcze trzecia słodko-gorzka sprawa, która nie pozwala nam zapomnieć o Kuala Lumpur… zakochaliśmy się tam w jedzeniu, co niestety poskutkowało drastycznym przybraniem wagi… Spasieni jak świnie (ale szczęśliwi) pokażemy Wam więc różne oblicza stolicy! 

 

Raj Grubasów

Za każdym razem pierwsze kroki w mieście kierowaliśmy do centrum, które wyznaczają wieże Petronas - symbol miasta i jeszcze do niedawna najwyższy budynek na świecie. Mieszkaliśmy zazwyczaj w tzw. "złotym trójkącie" lub blisko niego, czyli w najbogatszej dzielnicy pełnej wieżowców, centrów handlowych oraz hoteli. Główna część miasta na dzień dobry może nawet trochę onieśmielać, a po miesiącach spędzonych na indonezyjskiej prowincji czy hongkońskich zaułkach, wręcz zadziwiać schludnością i nowoczesnością. Miejskie ulice są czyste, budynki lśnią w słońcu, oko cieszą światła, parki, fontanny i zachodnie sklepy.   

Nocą centrum zachwyca jeszcze bardziej światłami i kolorami! Pod wieżami Petronas codziennie wieczorem odbywa się pokaz fontann.  

Jednak najbardziej cieszyły się nasze brzuchy. Nieopodal Petronasów znajdowała się nasza ulubiona knajpa Nasi Kandar Pelita, gdzie nie dość, że można najeść się do syta za małe pieniądze (wielodaniowa uczta dla dwóch osób z napojami nigdy nas nie wyniosła więcej niż ok.20-30 zł), to jeszcze ma się pełen przekrój kuchni malezyjskiej z jej wszystkimi islamsko-hindusko-chińskimi wpływami…Przepadliśmy. Pielgrzymki do Pelity uskutecznialiśmy codziennie, nawet w środku nocy, bo restauracja czynna jest całą dobę! Dla roti moglibyśmy tam nawet zamieszkać… 

Roti to oryginalnie hinduski suchy placko-chlebek, ale w wersji malezyjskiej bardziej przypomina tłustego naleśnika. Chrupiący z zewnątrz i mięciutki w środku, zazwyczaj podawany jest na słodko (z mlekiem kondensowanym, z kają czyli kokosowo-jajecznym dżemem, z kakao, albo po prostu z masłem i cukrem) ale do tego obowiązkowo z ostrymi sosami curry. To słodko-ostre połączenie totalnie nas uzależniło i przyczyniło się do naszej fit-zguby… Żadnej porcji jednak nie żałujemy! A każda popita była jeszcze Teh Tarik, czyli herbatą z mlekiem kondensowanym i cukrem... Jak się bawić w cukrzycę, to się bawić! 

Roti i inne specjały pochodzące od muzułmanów z północy Indii można znaleźć w każdej knajpie spod znaku "Nasi Kandar" - są popularne w całej Malezji. 

Mieszkanie w centrum ma też ten zasadniczy plus, że do głównych atrakcji można dojść na piechotę lub podjechać GRABem - te taksówki są w Malezji bardzo tanie, więc dosyć często lenistwo brało górę, powiększając jeszcze bardziej nasze oponki. Zwłaszcza, że niestety KL nie jest miastem przyjaznym pieszym - osiedla i parkingi są często pogrodzone, uliczki kończą się ślepo, brakuje ładu architektonicznego więc mimo, że są ładne chodniki, poruszanie się z buta jest uciążliwe nie tylko ze względu na upał… 

Kuala Lumpur sprzyja grubasom z jeszcze jednego powodu - zaoszczędzone na noclegach pieniądze można wydać na jedzenie. Mieszkając w KL korzystaliśmy z AirBnb gdzie łatwo znaleźć apartamenty na luksusowych, strzeżonych osiedlach z basenami, siłowniami i tarasami za 80-100 zł/noc.  Popularną miejscówką jest zwłaszcza osiedle Regalia Suites, gdzie wszystkie mieszkania to AirBnb. Do dyspozycji gości jest kilka basenów, w tym infinity pool na dachu z widokiem na całe centrum miasta - a jak wiemy to obowiązkowa insta-fota z Kuala Lumpur ;)

Śmiejemy się, że w KL wszystko jest luksusowe, nawet karaluchy - to jedyne miasto gdzie bezczelnie biegały nam po pokoju mimo lux standardu (nie w Regalia Suites, spokojnie!), ale co zrobić - taki mamy klimat ;) Natura rządzi się swoimi prawami i ciężko z nimi walczyć w tropikach! Zwłaszcza, że mają też swoją dobrą stronę… Jeśli jesteście spragnieni kontaktu z bogatszą florą i fauną niż robactwo, a i potrzebujecie rozchodzić tłuszczyk po solidnej porcji roti, to miasto oprócz betonowej dżungli oferuje również tę prawdziwą! W rozmaitych parkach jak Botanic Gardens czy KL Eco Park, w cieniu przepięknych egzotycznych drzew można podziwiać tropikalne kwiaty, motyle, ptaki i… cywety! Te ostatnie chodzą całymi rodzinami w samym centrum w parku pod Petronas Tower. Po zmroku radzimy więc być czujnym, bo nam luwakowy futrzak raz prawie zleciał tam na głowę! 

KLCC Park 

 

Stolica półksiężyca

Kuala Lumpur to jedna z największych i najsłynniejszych azjatyckich metropolii, ale zaskakująco nie jest to miasto z długą historią. Nazwa miasta ,,kuala lumpur" oznacza po malajsku ,,błotnisty zbieg rzeki". I właśnie u zbiegu dwóch rzek Klang i Gombak powstała dopiero w połowie XIX wieku osada, która początkowo zaopatrywała górników pracujących w kopalniach w górze rzek, a z czasem rozrosła się do rozmiarów niewielkiego miasteczka. Wielkomiejski sznyt i status stolicy nadali miastu dopiero Brytyjczycy, którzy właśnie tu zainstalowali swoje kolonialne rządy na przełomie XIX i XX wieku. 

Pałac sułatański stoi przy centralnym placu miasta - Merdeka  gdzie w 1957 roku rząd Malezji ogłosił niepodległość państwa. 

Jedne z nielicznych, ocalałych pod naporem nowoczesności, kolonialnych kamieniczek. 

Centrum miasta więc, to nie tylko błyszczące wieżowce z Petronas Tower na czele, ale też kolonialne kamieniczki (których niestety nie zachowało się zbyt wiele) i zabytki pamiętające początki Kuala Lumpur. W pobliżu ,,błotnistego zbiegu" powstał najstarszy meczet Jamek i okazały sułtański pałac - dawna siedziba administracji brytyjskiej, a dziś malezyjskich urzędów. Meczet Jamek, to idealne miejsce aby poznać trochę lepiej islamską kulturę i religię - dyżurują tam wolontariusze, którzy za darmo oprowadzają chętnych po świątyni, opowiadając o zwyczajach i wierzeniach muzułmanów. Musimy przyznać, że rozmowa z naszym przewodnikiem - egipskim studentem uczącym się w Kuala Lumpur, była jedną z bardziej inspirujących i ciekawych jakie przeprowadziliśmy w trakcie całej podróży. Dowiedzieliśmy się nie tylko o podstawowych zasadach religii, ale też, że więcej łączy chrześcijan i muzułmanów niż dzieli. Zdobyta wiedza i przełamanie wielu stereotypów, którymi jesteśmy atakowani codziennie z mediów, pomogła nam lepiej odnaleźć się w Malezji i Indonezji, które są państwami muzułmańskimi, ale też po prostu bardziej otworzyć się na inność. 

To jest właśnie pierwotne "kuala lumpur" - zbieg dwóch rzek od którego zaczęło się całe miasto. I właśnie wtym symbolicznym miejscu postawiono pierwszy meczet w mieście. 

Wnętrze meczetu Jamek. Przyznamy, że nigdzie później nie doświadczyliśmy takiej gościnności i atmosfery świątyni, jak tam. 

Islam, odkąd przywieźli go arabscy kupcy w okolicach XII wieku, stopniowo wypierał religie plemienne oraz hinduizm i buddyzm, które do XIV-XV wieku dominowały w Azji Południowo-Wschodniej. Dziś islam jest w Malezji religią państwową i wyznaje go ponad połowa mieszkańców kraju. Druga połowa dzieli się głównie między Chińczyków i Hindusów, którzy zaczęli napływać na półwysep malajski jako kupcy i robotnicy wraz z kolonialnym rozwojem regionu. Potomkowie imigrantów mieszali się z Malajami (lub tworzyli własne enklawy) dzięki czemu na współczesnych ulicach Kuala Lumpur ciężko nawet powiedzieć kto jest grupą dominującą - mijany tłum jest tak wielobarwny!   

 

Zamorskie Chiny

Na charakter miasta (i całą kulturę Malezji) ma olbrzymi wpływ przede wszystkim społeczność chińska, która stanowi ok. 26% mieszkańców kraju. Chińskie świątynie, kuchnia, język i zwyczaje są na stałe wpisane w tutejszy krajobraz i stanowią sporą część atrakcji turystycznych. Łatwo się o tym przekonać w Kuala Lumpur gdy wejdzie się do lokalnego Chinatown - czyli Petaling Street

Zgodnie z czytanymi wcześniej opisami, targ na Petaling Street miał być kolorowy i gwarny, pełen lokalnych dóbr i smakołyków, gdzie wszystkiego można spróbować, a każdą cenę stargować. Dawniej mieszkający tu Chińczycy zajmowali się produkcją tapioki, dziś sprzedają wszystko od owoców, przez gadżety po podróbki wielkich marek. Jednak przede wszystkim znajdzie się tu turystyczny kicz. Stragany z pamiątkami, śmieszne koszulki i nieśmiertelne spodnie w indyjskie słonie, okulary, plecione torebki, błyskotki… Wszystko takie samo badziewie jak spotykane w innych azjatyckich krajach od Indonezji po północ Wietnamu. Oczywiście miłe dla oka akcenty jak chińskie lampiony czy ornamenty dodają Chinatown klimatu, ale z lekkim rozczarowaniem stwierdziliśmy, że to zwykły bazar i to cały pod turystów.

Dopiero zagłębiając się w boczne zaplecza można zobaczyć bardziej autentyczne oblicze chińskiej dzielnicy gdzie w nozdrza uderzył nas zapach gnijących resztek, w garkuchniach mieszały się zapachy potraw i ryb leżących po prostu na blatach w upale, a piski dobiegające z zakamarków zwiastowały kłębiące się stada olbrzymich szczurów (i to największych jakie w życiu widzieliśmy - widać, że mają się tam dobrze!) Niemniej polecamy wizytę na targowisku… a zwłaszcza za nim ;)  

Każda z mieszkających w mieście grup etnicznych ma swoje ciekawe miejsca kultu, ale najpopularniejszą wśród turystów (bo bardzo fotogeniczną) świątynią jest Thean Hou Temple. Miejsce to poświęcone jest znanej nam już bogini Mazu - Królowej Morza (ale też nieba - Thean Hou czyli "Królowa Niebios" to jeden z jej tytułów). Jeśli zastanawia Was dlaczego to świątynie Mazu z reguły są najbardziej okazałe (więc automatycznie stają się atrakcjami turystycznymi), odpowiedź jest dosyć prosta. Chińczycy, którzy przybywali do innych krajów drogą morską w pierwszej kolejności dziękowali Mazu za pomyślną i bezpieczną podróż. Również sam handel wymagał dawniej przede wszystkim żeglugi, więc kupcy prosili Mazu o łaskawość dla swoich statków, a jak wiadomo to oni trzymali największą kasę za którą mogli postawić świątynię. Kult Mazu rozpowszechniony jest więc wśród diaspor chińskich na całym świecie, wszak sami siebie nazywają ,,Zamorskimi Chińczykami", więc Królowa Morza naturalnie jest ich patronką.

Świątynia jest bogato zdobiona i kolorowa, co przyciąga tłumy odwiedzających. Nad dziedzińcem często rozwieszone są sznury czerwonych lampionów, podkręcając jeszcze bardziej dekoracyjny efekt i odświętny charakter tego miejsca. Mimo, że budowlę wzniesiono niedawno, bo w 1987 roku, ma magiczny klimat, który z reguły przechowują starsze świątynie. Ruch turystyczny również nie zabił jej autentyczności, bo mimo wszystko stanowi ona przede wszystkim miejsce aktywnego kultu, o czym należy pamiętać robiąc tam zdjęcia. Z rozbawieniem, ale też lekkim zniesmaczeniem, obserwowaliśmy całe sesje zdjęciowe insta-lasek, które bez skrępowania zmieniały przy ludziach suknie i pozowały na wszelkich tarasach czy schodach. Nie przejmując się, że grupy wiernych przybyły oglądać wizerunek bogini, a nie odkryte plecy i tyłki białasek… Oczywiście, sami nie mogliśmy oprzeć się urokowi świątyni i porobiliśmy sobie sporo zdjęć z ornamentami i lampionami w tle, ale sądzimy, że są pewnie granice, których nie należy przekraczać… traktowanie miejsca kultu jak studia czy scenografii jest jedną z nich. 

Oprócz posągu Mazu -Thean Hou wewnątrz znajduje się buddyjska pagoda z mnóstwem wizerunków Buddy. Ponadto znajdziemy tu również pomniejsze chińskie bóstwa, bo przybytek ten łączy wiele elementów buddyzmu, taoizmu i konfucjanizmu - Chińczycy z takim eklektyzmem nie mają problemu. Sama świątynia zajmuje dosyć rozległy teren, mając swój ogórd ziół, staw dla żółwi i święte w buddyzmie drzewo Boddhi. Jednak jej największą dodatkową atrakacją jest widok - budowla położona jest na wzgórzu, skąd roztacza się panorama okolicznych dzielnic Kuala Lumpur. 

 

Jadłodajnia ludzi i duchów

Jak ważną rolę w mieście odgrywają chińskie zwyczaje mieliśmy okazję przekonać się na Jalan Alor. To jedna z najsłynniejszych ulic w Kuala Lumpur, gdzie znajduje się multum straganów z jedzeniem i sklepów z owocami morza, durianem, lodami, piwem i usługami jak masaż czy manicure. Usytuowany tuż za Jalan Bukit Bintang, w odległości krótkiego spaceru od Changkat Bukit Bintang, jest ulubionym miejscem spotkań mieszkańców w obszarze Złotego Trójkąta. Trochę opustoszała w dzień, w nocy tętni tłumem i dusi od dymu z rozpalonych wszędzie grilli. Ciężko jest tamtędy przejść, a co dopiero znaleźć stolik, chociaż knajp (tarasujących niemal całą szerokość drogi) jest mnóstwo! Knajp i straganów w większości chińskich dodajmy, bo Jalan Alor to kolejny ważny ośrodek społeczności Chińczyków. 

To właśnie tu organizowane są główne obchody Festiwalu Głodnych Duchów - chińskiego odpowiednika naszego Święta Zmarłych i Zaduszek. Taoiści wierzą, że 15 dnia 7 miesiąca księżycowego (wypada więc między lipcem, a wrześniem) Bóg Ziemi - Di Guan otwiera bramy piekieł, wypuszczając na świat dusze zmarłych aby mogły odwiedzić swoich bliskich. W tym dniu przygotowywane są poczęstunki dla zgłodniałych przodków i innych zbłąkanych, samotnych dusz - w zaświatach nie ma jedzenia, zatem zaskarbienie sobie ich wdzięczności chroni przed złem. W świątyniach organizowane są również ceremonie i modły mające pomóc duszom wyzwolić się z piekła. Podobne obrzędy odprawiają też chińscy buddyści, którzy stosują się do legendarnej rady Buddy, aby karmić głodne duchy i pomagać im osiągnąć nirwanę.  

Idąc na Jalan Alor pewnego sierpniowego wieczoru nie byliśmy świadomi, że trafimy na tak wspaniałe wydarzenie! Standardowo chodnik był zagracony wszelkiej maści straganami i stolikami, ale pół ulicy zajęły namioty i sceny na tradycyjne obchody Festiwalu Głodnych Duchów. W powietrzu oprócz grilla wyjątkowo czuć było kadzidła i woń palonych darów dla dusz i bogów. Ze sceny co jakiś czas dochodził donośny dźwięk gongów i dzwoneczków, które zapowiadały występy ludowych artystów - niedobrze jest jednak usiąść w pierwszym rzędzie przed sceną, bo ten zarezerwowany jest dla specjalnych gości… duchów. Co niezwykłe, zwyczaj przedstawień dla zmarłych występuje tylko wśród malezyjskich Chińczyków! Wierni gromadzili się w namiotach, gdzie zbierano jedzenie i szykowano święty poczęstunek. Całemu wydarzeniu towarzyszyła też piękna oprawa papierowych dekoracji przedstawiających chińskie bóstwa - po zakończeniu obchodów wszystko zostanie spalone w ofierze (oczywiście na środku chodnika, bo kto by dbał o jakieś głupoty typu bezpieczeństwo.) 

Poczęstunek dla duchów - nie podjadać! 

Mieliśmy niebywałe szczęście, że udało nam się zobaczyć tak wyjątkowy kawałek lokalnej kultury na żywo. Po raz kolejny w podróży zszokowało nas też jak swobodnie mogą się mieszać sfery sacrum i profanum. Święte obrzędy odbywały są na środku zatłoczonej, imprezowej ulicy - dosłownie między wódką, a zakąską i jakoś nikomu to nie przeszkadzało ani nie ubliżało. Turyści byli chętnie zapraszani do namiotu, pod warunkiem, że trzymali się z dala od wizerunku Boga Ziemi ani nie podjadali poczęstunku dla duchów ;) Również specjalnie przygotowana wystawa zdjęć z historią święta świadczyła, że wydarzenie jest otwarte dla wszystkich, a Chińczycy w Kuala Lumpur chętnie dzielą się wiedzą o swojej kulturze. Zwykłe wyjście na piwo zakończyło się więc kolejnym, niesamowitym doświadczeniem :)

Przy okazji zdradzimy, że Jalan Alor to nie tylko kulinarna (a od święta duchowa) uliczka. Frajdę za dnia będą mieli też fani street artu! Okolice Jalan Alor i Bukit Bintang kipią od kolorów i artystycznego klimatu, wystarczy wejść w boczne zaułki. Malunki są częścią projektu rewitalizującego okolice, który miał napędzić ruch turystyczny i zaaktywizować lokalną społeczność. Co do społeczności nie możemy się wypowiadać, ale jako turyści możemy potwierdzić, że całkiem nieźle im to wyszło. Spacer uliczkami udającymi strumienie, las czy koniec tęczy sprawi radość każdemu!  

 

Indyjski przyczółek

Drugą grupą, dzięki której Kuala Lumpur zawdzięcza swoje oblicze są Hindusi. Imigranci z Indii zaczęli masowo napływać do Malezji pod rządami Brytyjczyków, którzy sprowadzali ich ze swojej ulubionej kolonii jako robotników i pracowników administracji najniższego szczebla. Do dziś potomkowie indyjskich przybyszów stanowią ok. 10 % populacji Malezji, a ich świątynie i kuchnia sprawiają, że krajobraz kulturowy kraju jest tak kolorowy! Widać to szczególnie w dzielnicy Little India - Brickfields gdzie uszy atakują bolywoodzkie hity grane w każdym sklepie i knajpie na maxa, a oczopląsu można dostać od barw wystawionych na sprzedaż sari i kwiatów. Cała ulica zaprojektowana jest aby jak najlepiej oddawać klimat Indii… a raczej ich kiczowatej, ugrzecznionej wersji… 

Świątynia Sri Mahamariamman jest głównym miejscem kultu Hindusów w mieście. Znajduje się w centrum niedaleko Chinatown.

Jedną z najsłynniejszych atrakcji miasta jest świątynia jaskiniowa Batu poświęcona hinduskiemu bogu wojny Murugan'owi, którego złoty posąg strzeże wejścia. Kompleks jaskiniowo-świątynny leży 13 kilometrów pod Kuala Lumpur, ale spokojnie można dojechać tam miejską kolejką lub GRABEM. Jaskinie położone są wysoko w zboczu wzgórza i przez wieki wykorzystywane były najpierw przez rdzenną ludność malajską (plemię Orang Asli) jako schronienie, a następnie przez chińskich imigrantów, którzy wydobywali z nich guano do użyźniania swoich sadów i warzywniaków. Zostały "odkryte dla świata" dopiero pod koniec XIX wieku i ze względu na kształt wejścia do głównej komory, który przypomina świętą włócznię Murunga, jaskinie zostały kupione przez hinduskiego kupca i przekształcone w świątynie boga wojny. Od tamtej pory są jednym z najświętszych miejsc malezyjskich Hindusów, miejscem pielgrzymek, wielu ceremonii i festiwali w tym najsłynniejszego -  Thaipusam.  Święto jest upamiętnieniem pokonana demonów zła przez Murugana za pomocą magicznej włóczni. W tym dniu Hindusi dziękują bogom za ochronę przed złem, a żeby okazać im wdzięczność i oddanie przynoszą do świątyni jak najcięższe dary - z reguły są to garnki z mlekiem, które niesie się wielokilometrowej procesji, ale niektórzy wyznawcy pojmują "ciężar" bardziej dosłownie czy nawet makabrycznie… Festiwal ten cieszy się wielką popularnością wśród turystów, bo to podczas tego wydarzenia wierni przekłuwają sobie języki i ciała długimi szpikulcami w kształcie włóczni Murugana, które często mają jeszcze dodatkowe obciążenia… Takie poświęcenie swojego ciała ma skupić umysł na obrzędach, chronić przed złem i zapewnić łaskę bogów.  

Aby dostać się do pieczar należy najpierw pokonać kilkaset wielobarwnych schodów. Wiąże się z nimi zabawna historia, bo ponoć zostały pomalowane nielegalnie! UNESCO i konserwatorzy zabytków załamują ręce nad tą samowolą i grożą przemalowaniem schodów na białe. Na szczęście, póki co, są to czcze pogróżki -  schody jarzą się w najlepsze, a nawet domalowywane są nowe kolory… Nie oszukujmy się, dzięki nowej, tęczowej szacie do świątyni oprócz tłumów wiernych, zaczęły ściągać też o wiele większe tłumy turystów i to cały rok, a nie tylko podczas Thaipusam. Fota na tle kolorowych schodów stała się obowiązkową pamiątką z Kuala Lumpur, a co za tym idzie hajs wpada do kieszeni lokalnej społeczności (wstęp do świątyni jest bezpłatny, ale kosztuje np. wypożyczenie sarongu gdyż w świątyni obowiązuje skromny ubiór, potem tu kokos, a tam naleśnik, obok obiad, a na koniec taksówka do domu i biznes się kręci!)   

W Kuala Lumpur poznaliśmy też dwie inne pary podróżników z Polski z którymi zwiedzaliśmy miasto i objadaliśmy się roti ;) Pozdrawiamy Anię i Grzesia oraz Olę i Mateusza! ;)

Jak dla nas kolorowe schody powinny zostać, bo to one nadały temu miejscu nieziemski klimat (oczywiście jeśli ma się pokłute ciało i dźwiga się garnek z mlekiem to już nie są pewnie takie fajne!) Sama jaskinia wewnątrz, chociaż ogromna i pełna posążków oraz ołtarzy, nie robi aż takiego wrażenia jak z zewnątrz… Pewnie w trakcie uroczystości prezentuje się wszystko o wiele ciekawiej, na co dzień jednak mieliśmy wrażenie pustki i sztuczności świątyni. Szkoda, bo miejsce ma niesamowity potencjał, a w naszym odczuciu nie został w pełni wykorzystany przez ludzi… za to przez małpy bardzo, bo zadomowiły się wśród skał i rzeźb na dobre, polując na składane w darach jedzenie i przekąski naiwnych turystów.  

 

Kolorowe nie oznacza wesołe

Niestety sytuacja malezyjskich Hindusów nie jest już taka kolorowa jak ich kultura… Są najbardziej dyskryminowaną i prześladowaną grupą etniczną. Wiele świątyń zostało zburzonych pod byle pretekstem lub w akcie wandalizmu, a wyznawcy borykają się z systemowym wykluczeniem - na uniwersytetach, w poszukiwaniach pracy czy nawet mieszkania na wynajem… Przeszkodą jest nie tylko wyznanie, ale po prostu ciemniejsza skóra… Rasizm i uprzywilejowanie islamu, jest więc codziennością dla każdego, kto nie jest etnicznym Malajem, albo chociaż członkiem zamożniejszego, chińskiego klanu… Chińczycy ze względu na swój wyższy status materialny i trzymanie w garści biznesu, są jako grupa traktowani poważniej. Od naszych malezyjskich znajomych dowiedzieliśmy się o pewnym gorzkim dowcipie, który najlepiej obrazuje stosunek lokalnych władz do indyjskiej mniejszości:

"W Malezji, jeśli jakiś problem dotyczy muzułmanów staje się problemem państwowym, jeśli problem dotyczy Chińczyków jest to problem ekonomiczny, jeśli problem dotyczy Hindusów to… nie ma problemu".

Smutna prawda nie pasuje do kolorowego obrazka, tym bardziej, że spacerując po ulicach, kompletnie nie ma się świadomości jaką cenę płacą niektórzy mieszkańcy za swoją "inność", która przecież tak zachwyca i stanowi o wyjątkowości całego miasta!  Kuala Lumpur ujęło nas najbardziej właśnie swoim międzykulturowym obliczem i takim chcemy go zapamiętać. Spotykają się tu różne światy: islamski, chiński, hinduski, brytyjski tworząc jedyny w swoim rodzaju mix - na pierwszy rzut oka cieszący oko swoją wielobarwną harmonią, skrywającą jednak napięcia związane z polityką, pieniędzmi i religią. Oblicze zdecydowanie brzydsze, więc na szczęście głęboko schowane…

 

Wytaplani w basenach, objedzeni roti oraz pachnący chińskimi i indyjskimi kadzidłami ruszyliśmy w stronę bezkresnych pól herbaty - słynnych Cameron Highlands. Na miejscu okazało się, że zamiast plantacji zachwyciło nas co innego, a co dowiecie się w kolejnym wpisie!

 
 
 
 
Gdzie obecnie jesteśmy?
Szukaj po tagu
Obserwuj nas na Instagramie
Polub nas na Facebooku