2019-07-01

Śladami wojny w Wietnamie


 

Zanim ruszymy po śladach wojny, które udało nam się odwiedzić podczas podróży z południa na północ Wietnamu, najpierw małe wprowadzenie historyczne. Działania zbrojne w latach 1957-1975 miały na celu zlikwidowanie wpływów szerzącego się komunizmu w Wietnamie, a w konsekwencji w całej Azji Południowo-Wschodniej. Zachód (na czele z USA) obawiał się, że przejmowanie przez komunistów władzy w azjatyckich Krajach Trzeciego Świata doprowadzi do wzmocnienia pozycji ZSRR, czyli de facto wygranej Czerwonych w zimnej wojnie. Postanowili więc temu zapobiec i w latach 60' oficjalnie włączyli się do działań zbrojnych w Wietnamie, w którym toczyła się wojna domowa między komunistyczną północą (wpieraną przez ZSRR i Chiny), a demokratycznym południem (wspieranym przez Zachód). Jak łatwo się domyślić, nic dobrego z tego nie wynikło, a komunistyczna północ i tak przejęła władzę nad całym krajem w 1975 roku i trzyma ją do dziś.

 

Ślady wojny w Sajgonie

Muzeum wojny

Naszym pierwszym przystankiem na szlaku jest Sajgon - nazywany oficjalnie Ho Chi Minh City. Już sama nowa nazwa miasta jest pierwszym śladem wojny - komuniści nadali ją nie tylko aby uczcić swojego przywódcę, ale i symbolicznie ukarać nieposłuszne południe. Zmiana nazwy dawnej stolicy wroga miała być przypieczętowaniem zwycięstwa północy. W Sajgonie można znaleźć kilka miejsc, które upamiętniają czasy konfliktu, bo był w samym jego centrum. Pierwszym jest Muzeum Wojny, gdzie zgromadzono dokumenty, zdjęcia, broń i inne świadectwa materialne. Przed wizytą radzimy jednak samemu zapoznać się z rzetelnymi źródłami historycznymi, bo prawie nic z oficjalnej wersji historii nie znajdziecie na wystawach. Zwiedzając Wietnam łatwo zapomnieć, że jest to kraj komunistyczny, wystarczy jednak wizyta w Muzeum aby sobie o tym przypomnieć - to jedna wielka propagandowa tuba przy której paski TVP Info to pikuś. Oficjalny przekaz ekspozycji mówi wyraźnie: Amerykanie to bezczelni agresorzy, którzy bezpodstawnie najechali biedny Wietnam, właściwie nie wiadomo po co. Pomagał im w tym marionetkowy rząd Południowego Wietnamu, oczywiście złożony z samych zdrajców ojczyzny. Armia Południowo-Wietnamska to też kukiełki i zdrajcy, z którymi bohatersko walczył Wietkong - partyzancka, komunistyczna armia północy. Wszyscy dopuszczali się ohydnych czynów, tylko Wietkong był niczym rycerze na białych koniach wyzwalający południowych wieśniaków spod jarzma zachodniej tyranii. Oczywiście trochę sobie teraz kpimy, ale plansze informacyjne naprawdę mają taki wydźwięk, a nawet język! A żeby było jeszcze śmieszniej, to same słowa ZSRR czy Chiny nie pojawiają się na ani jednej planszy… zupełnie jakby oba te kraje nie miały z konfliktem nic wspólnego, a już na pewno nie pomagały Wietkongowi… No cóż, mówi się, że prawda ucieka z obozu zwycięzcy…

Przed muzeum można zobaczyć oryginalne pojazdy i sprzęt armii amerykańskiej i wietnamskiej.

Przeszliśmy kilka sal rozbawieni i zażenowani poziomem informacji. Jedyną wystawą, która jest naprawdę godna uwagi jest sala poświęcona korespondentom wojennym. Przedstawione tam zdjęcia i sylwetki ich autorów wywarły na nas wstrząsające wrażenie. Wydawało nam się też, że jest to jedyna ekspozycja, która zachowuje jakieś resztki obiektywizmu - większość przedstawionych reportów była Amerykanami, a mimo to ukazani zostali z szacunkiem, a nawet wdzięcznością za swoją pracę. Może dlatego, że reprezentowali amerykańską opinię djangozną, która w większości była przeciwna wojnie? A może dlatego, że sponsorem wystawy była firma Canon i takie były jej wytyczne… W każdym razie, choćby dla tej kolekcji fotografii i stojącymi za nimi (często strasznymi) historiami warto pójść do muzeum. Możemy tam ujrzeć też najsłynniejszą fotografię ilustrującą Wojnę w Wietnamie, nagrodzoną nagrodą Pulitzera Napalm Girl. Ta i dziesiątki im podobnych fotografii pokazuje, że działania wojenne nie mają w sobie nic pięknego w przeciwieństwie do tego co zdają się sugerować filmy akcji. 

Słynna fotografia autorstwa Nick'a Ut przedstawiająca poparzone dzieci uciekające z wioski po ataku napalmem. Źródło: Wikipedia

Druga wystawą, która zmroziła nam krew w żyłach poświęcona jest Agentowi Orange. ,,Pomarańczowy Agent", czyli broń chemiczna, którą Amerykanie wykorzystywali w czasie wojny, zabił około 400 tys. ludzi, a miliony naraził na choroby, deformacje i dziedziczne mutacje genetyczne. Skaził przy tym kilkadziesiąt tysięcy hektarów lasów, wód gruntowych i pól uprawnych. Amerykanie masowo stosowali opryski herbicydami aby partyzanci Wietkongu nie mieli gdzie się ukrywać (zniszczmy lasy!) i nie mieli co jeść (zniszczmy pola i żywność!) - bardzo sprytnie doprowadzając do katastrofy ekologicznej całe południowe pogranicze Wietnamu i skazując miliony cywilów na głód i cierpienie. Można się spierać czy interwencja USA w Wietnamie była potrzebna czy nie, można się śmiać z propagandowego przekazu w muzeum, ale co do tej operacji chyba nikt nie ma wątpliwości, że Wietnamczycy słusznie są rozwścieczeni za to, co zrobiła armia amerykańska. 

Amerykańskie myśliwce na dziedzińcu przed muzeum.

Mieliśmy łzy w oczach gdy oglądaliśmy wizerunki dzieci o zniekształconych twarzach, czy zdjęcia księżycowego krajobrazu w miejscach dawnych lasów i pól. I chociaż od wojny minęło już 50 lat na terenach najbardziej skażonych herbicydami nadal rodzą się zdeformowane dzieci, a umieralność na raka jest wyższa niż w innych rejonach kraju. Nie mówiąc już o tym, że pierwotna dżungla czy lasy namorzynowe nigdy już się nie odtworzą. Warto nadmienić, że USA dopiero w 2008 (!) roku zapowiedziało chęć pomocy ofiarom Agenta Orange, tym samym niejako przyznając się do zarzucanych im czynów.

 

Wojenny klimat ulic

Jeśli komuś tematyka wojny w Wietnamie jest szczególnie bliska, polecamy też udać się w Sajgonie na bazar Dan Sinh gdzie można kupić oryginalne pamiątki po żołnierzach amerykańskich i wietnamskich. W lokalnych demobilach znajdzie się przedmioty osobiste, odznaczenia, nieśmiertelniki, drobne elementy wyposażenia i odzież armii USA. Jednym słowem wszystko co ewakuujące się w popłochu oddziały amerykańskie zostawiły trafiło do drugiego obiegu, a odkąd Wietnam przeżywa turystyczny boom - na stoiska z pamiątkami. Jak widać wojna stała się modna, a przedsiębiorczy Wietnamczycy zwietrzyli okazję do interesu wygrzebując z domowych szaf zdobyte/zrabowane rzeczy. To czego nie mieli albo co się szybko wyprzedało stworzyli od nowa, więc kupując pamiątki trzeba mieć na uwadze, że niekoniecznie będą autentyczne… ale na pewno będą tak wyglądały ;)

Chodziliśmy między bazarowymi alejkami skuszeni wizją gigantycznego militarnego antykwariatu, więc trochę rozczarował nas widok tylko kilku sklepików upchniętych gdzieś między plastikowe miski, a aparaturę hydrauliczną. Bazar jest raczej remontowo-budowalny niż historyczny, ale cierpliwi wielbiciele militariów być może znajdą tam ukryte perełki? 

Komercjalizacji uległy też wojenne postery, które można kupić w każdym turystycznym miejscu w Wietnamie, ale w Sajgonie widzieliśmy ich najwięcej. Reprodukcje dawnych plakatów propagandowych wzywających ludność do walki z wrogiem albo gloryfikujących komunizm zdobią dziś ściany wielu domów, knajp i sklepów. Stanowią też motyw graficzny innych pamiątek jak pocztówki, magnesy czy koszulki. Niektóre przekazy dzisiaj śmieszą, niektóre budzą grozę, ale musimy przyznać, że ogólnie nam się bardzo podobały! Proste grafiki i mocne kolory tworzyły kolaże wobec których nie dało się przejść obojętnie (a trąby z nas straszne, że w końcu żadnego nie kupiliśmy… )  

 

Tunele Cu Chi

Pod Sajgonem jest jedno miejsce, które należy odwiedzić obowiązkowo. Jeśli kogoś nie rajcują muzea, a już zwłaszcza takie, które nie pokazują rzetelnie historii, może wybrać się do tunelów Cu Chi by poczuć ,,wojenny klimat" na własnej skórze. W Cu Chi znajduje się słynna sieć tuneli, w których ukrywali się partyzanci. Siatka podziemnych połączeń rozciągała się na ponad 200 km(!) łącząc południe Wietnamu z Laosem i Kambodżą. Kilometry tajnych korytarzy wykopane zostały całkowicie ręcznie (a my się od 50 lat bujamy z dwiema liniami metra)! Wietnamczycy wcześnie zaczęli tworzyć pierwsze tunele, bo miały ważne znaczenie strategiczne - zapewniały schronienie, dostawy broni i żywności oraz możliwość ataku z zaskoczenia. Dzięki temu okazały się kluczowe przy zdobyciu Sajgonu w 1975 roku i zakończeniu wojny zwycięstwem Północy. Dzisiaj są wojenną atrakcją turystyczną nr 1. 

Z informacji praktycznych: Miejscowość Cu Chi położona jest jakieś 70 km pod Sajgonem, więc każde lokalne biuro podróży organizuje tam wycieczki, ale to strata kasy i zabawy! Zwiedzać tunele można w dwóch miejscach - w Ben Dinh albo w Ben Duoc. Większość wycieczek dla turystów jedzie właśnie do Ben Dinh, gdzie tunele zostały trochę ,,dostosowane" do potrzeb zwiedzających, czyli są powiększone i podpicowane, straciły więc na autentyczności. Oryginalne (w sporej części, tutaj również pragmatyzm branży turystycznej wygrał z konserwacją historii) tunele są w Ben Duoc i to tam jeżdżą wietnamscy turyści, a i białas można tam też łatwo dojechać samodzielnie. Wsiedliśmy po prostu w miejski zielony autobus nr 13 - 10k dongów/os., którym dojeżdża się do przystanku Cu Chi (koniec trasy) gdzie trzeba się przesiąść w autobus nr 79 - 6k dongów/os. i pojechać do Ben Duoc. Cały dojazd zajmuje ok.3h, więc radzimy pojechać wcześnie rano żeby dotrzeć na miejsce max 11:00-12:00 i wyjść z tuneli ok.15:00 by załapać się na w miarę pusty autobus powrotny (potem zaczyna się ekhm…sajgon;) ). Wstęp kosztuje 90k dongów/os. w cenie jest przewodnik, wejście do mini muzeum i pokaz filmu (niestety znów propagandowego) o powstaniu tuneli z lat 60'.

Lokalny autobus w drodze do Cu Chi.

W drodze do tuneli mieliśmy niesamowite szczęście, bo poznaliśmy w autobusie parę wietnamsko-francuską, dzięki czemu Cho (która pięknie mówiła po angielsku, francusku i oczywiście po wietnamsku) stała się naszym nieoficjalnym przewodnikiem. Okazało się to zbawienne w momencie gdy nasz przewodnik otworzył usta i wyszło na jaw, że nie mówi po angielsku… Cho wzięła na siebie rolę tymczasowego tłumacza (póki nie wykłóciliśmy się o lepszego przewodnika), a przy tym dorzuciła od siebie parę ciekawostek, które znała dzięki przekazom rodzinnym (np. że do wyboru miejsca tuneli wezwano geomantę.)

Zwiedzanie tuneli było niesamowitym doświadczeniem. Chodziliśmy ścieżkami po dżungli i gdyby nie przewodnik i tabliczki w życiu byśmy nie odgadli, że pod stopami mamy ukrytą całą infrastrukturę potrzebną do walki i przetrwania. Studnie, kuchnie, sypialnie, komory strzelnicze, magazyny, a nawet sale konferencyjne poukrywane w istnym labiryncie korytarzy. Wejścia do tuneli były tak zamaskowane, że dopiero jak przewodnik otworzył jedno z nich ku naszemu zaskoczeniu znikąd pojawiła się murowana dziura w ziemi.

Tunele były tak ciasne, że typowy Amerykanin (nawet bez ekwipunku) nie mógł się do nich zmieścić. Szerokość i wysokość tuneli nie przekraczała 70-100 cm, a mimo to mali Wietnamczycy byli w stanie po nich biegać w kucki (co zaprezentował nasz przewodnik), a w razie konieczności mieszkać nawet parę dni! Radek jakoś się wcisnął na wciągniętym brzuchu, a nawet przeczołgał się po tunelach 50 (otwartych dla turystów) metrów. Udostępniony zwiedzającym jest niestety tylko stosunkowo nieduży fragment podziemnej sieci, a dzieje się tak z dwóch powodów. Po pierwsze, tunele naprawdę są niezwykle wąskie i ciasne, Radek po spacerze w (pamiętnej z zajęć WF-u) pozycji kaczuszki wyszedł cały zlany potem z bolącymi nogami. Jednocześnie podczas "spaceru" gęsiego (bez obaw - dla chętnych!) tylko jednym tunelem kilkukrotnie mijaliśmy rozgałęzienia - nietrudno sobie wyobrazić, że można się zgubić się w tej plątaninie korytarzy na długie godziny. 

Radek jako jeden z nielicznych odważył się wejść do tunelu - zwiedzanie pod ziemią jest dla chętnych. 

Druga przyczyna jest bardziej prozaiczna - duża część tuneli jest zamknięta dla zwiedzających, bo to dalej obiekt militarnym znaczeniu! To tym dobitniej pokazuje rolę, jaką tunele odegrały podczas konfliktu zbrojnego, że nadal uważane są niemal za skarb narodowy przez sztab wojskowych strategów. Co ciekawe, ciasne i kręte tunele, w dodatku usiane pułapkami i ślepymi zakończeniami wymusiły na Amerykanach stworzenie specjalnych oddziałów - tzw. Szczurów Tunelowych. Byli to specjalnie dobierani rekruci z terenów Australii, USA i krajów Azji Południowo Wschodniej, charakteryzujący się przede wszystkim niedużym wzrostem, dzięki czemu mogli sprawnie przemieszczać się po tunelach. Nie na wiele jednak się to zdało, gdyż misternie zaprojektowana i bohatersko broniona sieć tuneli nigdy nie została zdobyta. I choć wizja samotnego bohatera, uzbrojonego jedynie w pistolet, który wpełza do paszczy diabła to podniecający temat zdjęć i historii, to mija się trochę z rzeczywistością.  W wywiadach, z którymi mieliśmy okazje się zapoznać, sami żołnierze z oddziałów Szczurów Tunelowych przyznają, że obowiązki dużo bardziej niebezpieczne (i śmiertelne) niż eksploracja sieci tuneli dotyczył rozbrajania ładunków wybuchowych. Niewiele osób bowiem wie, że w istocie większość szczurów tunelowych było po prostu saperami. 

Model tuneli pokazujący różne poziomy i przykładowy schemat pomieszczeń. Wszystko ukryte pod polem bitwy.

Byliśmy zdumieni przebiegłością partyzantów i warunkami w jakich walczyli. Niewinnie wyglądające jamki w ziemi (widoczne dopiero po wskazaniu przez przewodnika) okazały się otworami wentylacyjnymi. Zaprojektowanymi tak sprytnie, żeby np. dym z kuchni wydobywał się w odległości nawet kilkunastu - kilkudziesięciu metrów dalej od miejsca, w którym ta kuchnia naprawdę się znajdowała. Wszystko, aby przeciwnik nigdy nie domyślił się gdzie znajdują się kwatery mieszkalne. Pożywienie bojowników nie było zbyt skomplikowane - mieliśmy okazję się o tym przekonać na koniec wycieczki, bo w ramach biletu uwzględniony jest też ,,partyzancki poczęstunek". Skosztowaliśmy typowego wietkongowego posiłku czyli ugotowanej tapioki z solą i orzeszkami. Smakuje jak niedogotowany ziemniak, ale da się zjeść…raz.

Podczas zwiedzania tuneli po raz pierwszy poczuliśmy prawdziwy respekt dla dokonań żołnierzy Wietkongu, którzy potrafili wygrać wojnę przeciw wyposażonej w zaawansowane uzbrojenie Ameryce, samemu mając jedynie podstawowe, żeby nie powiedzieć prymitywne narzędzia. Wojna w Wietnamie była pierwszą w historii wojną, w której jedna ze stron prowadziła wyłącznie działania partyzanckie. Przedstawiciele Stanów Zjednoczonych, w tym zasłużeni generałowie utyskiwali, że nie ma z kim walczyć, gdyż wróg przychodzi niepostrzeżenie i po zadaniu ciosu znika pod osłoną dżungli. Poza uderzeniami z zaskoczenia Wietkong stosował też cały szereg pułapek, aby wykończyć przeciwnika zarówno fizycznie jak i psychicznie. Strategia ta okazała się spektakularnym sukcesem, na zawsze zmieniając oblicze wojny konwencjonalnej. Działania tego typu z powodzeniem naśladowane były następnie w Afganistanie czy Iraku, ale to pierwsza przegrana przez Amerykanów wojna - Wojna w Wietnamie była kanwą tego typu rozwiązań. 

Prezentacja ,,wilczych dołów" - głębokich na 3 metry dołów z naostrzonymi bambusami na dnie (często pokrytych fekaliami żeby dodatkowo zakazić rany.)

Wychodząc z tuneli można obejrzeć przekrój najpopularniejszych (jakkolwiek to brzmi) rodzajów zasadzek i pułapek - jedna bardziej okrutna od drugiej mimo, że skonstruowane z podstawowych materiałów jak bambus i drewno. Zdarzały się też materiały wybuchowe, które udało się wykraść Amerykanom albo pochodzące z niewybuchów. Wilcze doły, zapadnie, obrotowe kolce. Różnorodność projektów i pomysłowość konstruktorów zasługuje na najwyższe uznanie. Dopiero oglądając tą rażącą dysproporcję środków, możemy w pełni "docenić" terror jaki byli w stanie wywołać Wietnamczycy w szeregach uzbrojonych po zęby Amerykanów. Nasz przewodnik dodał, że z punktu widzenia żołnierzy wietnamskich, dużo lepiej było przeciwników ranić, niż zabijać. Zabijając jednego przeciwnika, z pola bitwy znika tylko jeden żołnierz, natomiast jeżeli się go rani, co najmniej jeden z jego kompanów będzie musiał mu pomóc, więc liczebność walczących spada szybciej. Ktoś musi się potem rannym zająć, więc dodatkowy efekt to spirala kosztów i efekt psychologiczny coraz większej liczby rannych w szeregach wroga. Wietnamczycy sprytnie wykorzystali główną dewizę armii amerykańskiej - Leave no one behind. Dewizę, zgodnie z którą organizowane są "misje ratunkowe" tylko po to aby odzyskać ciała poległych żołnierzy i pochować ich na amerykańskiej ziemi. Zaczęli stosować pułapki, które były zaprojektowane tak aby zranić pierwszą osobę, która w nią wpadła, ale za to zabić lub poważnie ranić wszystkie osoby, które próbowały ją z niej wyciągnąć. Szacuje się, że 11% zabitych w trakcie wojny Amerykanów poniosło śmierć właśnie za sprawą tego typu leśnych pułapek. Miało to miażdżący efekt psychologiczny, albowiem oddziały amerykańskie zaczęły bać się pomagać swoim towarzyszom w potrzebie, co mocniej zachwiało i tak już nadszarpnięte morale żołnierzy. Nami na pewno wizyta zachwiała emocjonalnie. Wychodząc mieliśmy gęsią skórkę i zaciśnięte szczęki.

Wizyta w Cu Chi była cenną lekcją. Groza tuneli i wizja życia codziennego żołnierzy w takich warunkach ścina z nóg, nie mówiąc o okrucieństwie, którego dopuszczały się obie strony. I chociaż podczas zwiedzania tuneli nie sposób nie zauważyć propagandy i tak byliśmy pod wrażeniem do czego zdolni są prości ludzie w obliczu zagrożenia. Bez pomocy profesjonalnego sprzętu, broni czy narzędzi. Wietnamczycy w Cu Chi do dyspozycji mieli tylko własną wolę przetrwania i walki z wrogiem o kolosalnej przewadze technologicznej, która w ostatecznym rozrachunku i tak przegrała z ludzką pomysłowością i zawziętością. Niezależnie od sympatii politycznych, za to gigantyczne przedsięwzięcie należy im się szacunek.

 

Strefa DMZ w Vĩnh Mốc (Dong Ha)

Miejscem o podobnym charakterze, ale o nieco mniejszej skali są tunele na terenie dawnej Strefy Zdemilitaryzowanej. Jak już przypomnieliśmy, Wietnam od lat 50' podzielony był na dwie części - komunistyczną północ i demokratyczne południe. Wokół linii granicznej utworzono więc specjalną strefę zdemilitaryzowaną o szerokości ok.10 km oddzielającą dodatkowo zwaśnione strony - taki ,,pas ziemi niczyjej". Tyle, że w strefie tej mieszkali zwykli wieśniacy i nie za bardzo wiedziano co z nimi zrobić. Zgodnie ze swoją żelazną logiką Amerykanie dla bezpieczeństwa uznali ich za wrogów. Zaczęto bombardować przygraniczne wioski aby zmusić wieśniaków do opuszczenia strefy i utrudnić im potencjalną pomoc Wietkongowi. Wietnamczycy jednak, podobnie jak w Cu Chi, pokazali na co ich stać. Lokalna ludność wydrążyła sieć tuneli, tworząc ponad dwukilometrowy system podziemnych komór gdzie przeczekiwała bombardowania.  

Pozostałości bomb zrzuconych na DMZ. Szacuje się, że USA zrzuciło na cywilów w tym regionie ponad 9 tys. ton bomb.

Z informacji praktycznych:  Vĩnh Mốc leży tuż nad morzem i można łatwo dojechać tam z Hue lub z Dong Ha, z czego ta druga miejscowość jest tuż obok, więc na pewno jest to wygodniejsza opcja. Minusem może być tylko fakt, że w Dong Ha absolutnie nic nie ma, nawet dobrej knajpy żeby coś zjeść. W drodze do tuneli byliśmy w szoku, że wybrzeże nadal wygląda jakby trwała wojna - puste (nieładne) plaże, rozwalona droga, sprawiające wrażenie opuszczonych nadmorskie osiedla, betonowe kikuty nigdy niedokończonych hoteli… Jeśli myślicie, że przy okazji wizyty w DMZ sobie poplażujecie, to krajobraz i infrastruktura trochę was rozczarują… Same tunele są za to malowniczo położone wśród pól pieprzu, ukryte dodatkowo porastającą klify dżunglą. Wstęp kosztuje 50k dongów/os., a zwiedzanie jest samodzielne. Oczywiście można wynająć przewodnika, ale my tradycyjnie (cebula team!) nie skorzystaliśmy. 

Widok wybrzeża w drodze do Vinh Moc.

Jedno z wejść do tuneli.

Tunele nie są tak rozległe jak te w Cu Chi, ani nie mają militarnego charakteru są więc łatwiejsze w zwiedzaniu. Mieszkańcy zbudowali je aby móc w nich w miarę ,,wygodnie" żyć, są zatem wysokie i szerokie, ale są też ciemne i mokre więc latarka obowiązkowa. Podziemne korytarze sprawiają wrażenie labiryntu, ale tak naprawdę nie sposób się w nich na długo zgubić - jest kilkanaście wejść/wyjść i prędzej czy później do któregoś się trafi. Mimo wszystko radzimy zwiedzać z planem, szczególnie jeżeli tak jak my chcecie odwiedzić wszystkie zakamarki. Polecamy ściągnąć sobie mapkę tuneli na telefon z neta (jest ich pełno) i/lub zrobić zdjęcie tablicy z planem przed wejściem do tuneli. Nam to bardzo pomogło! 

Ku naszemu zdziwieniu i uldze byliśmy jednymi z niewielu odwiedzających, a w podziemiach nie spotkaliśmy nikogo przez całą wizytę. Radek był bardzo podekscytowany wizją eksploracji tuneli i to jeszcze bez przewodnika i grupy turystów nad głową. Ania była bardziej sceptycznie nastawiona do chodzenia godziny czy dwóch 10-20 metrów pod ziemią w ciemnościach, szybko jednak usłyszała zew przygody! Zwłaszcza, że jak weszliśmy do pierwszej ziemianki okazało się, że cywilne tunele nie są takie klaustrofobiczne jak te w Cu Chi. Nie oznacza to jednak, że brakuje im klimatu… z każdym stopniem w dół zanurzaliśmy się coraz bardziej w ciemność, gdzie towarzyszyły nam tylko odgłosy naszych kroków i kapiące z wapiennych ścian krople wody. 

Entuzjazm Radka.

Entuzjazm Ani...

Aby móc przetrwać często wielodniowe bombardowania (Amerykanie zrzucili na ten rejon 9000 ton bomb!) wieśniacy wyposażyli tunele we wszystko co jest potrzebne do życia codziennego dla 60 chroniących się tam rodzin. Chodząc po korytarzach co i rusz natrafialiśmy na małe boczne komory, które pełniły rolę sypialni dla poszczególnych familii, a za dnia pokoików zabaw dla dzieci. Pomieszczenia te były oryginalnie wyłożone matami bambusowymi i liśćmi, dając namiastkę przytulności domowej chaty. 

Wyposażenie tuneli. Od lewej: toaleta, po prawej na górze: studnia, po prawej na dole: łazienka.

W tunelach były też oczywiście kuchnie i toalety z całym system wentylacyjnym, którego podstawą był wiatr od morza, zapewniający stale świeże powietrze. Zresztą sami czuliśmy co jakiś czas podmuchy słonej bryzy, co pozwalało nam lokalizować wyjścia z tuneli od strony plaż. Wyjścia na plażę stanowiły drogę ewakuacyjną i zaopatrzeniową, a były tak naturalnie zakamuflowane, że nikt nigdy nie dał rady ich wypatrzeć, chociaż Amerykanie bardzo próbowali… 

Przerwa na zaczerpnięcie światła słonecznego. Miejscami przez leśną gęstwinę ledwo było widać morze.

To co zrobiło na nas wstrząsające wrażenie, to komory, które służyły jako szpital i… porodówka. Nie wyobrażamy sobie operacji ani porodu w tak trudnych warunkach. A jednak w trakcie wojny na świat przyszło tu 17 dzieci, a setki osób było leczonych na wszelkie przypadłości! Grozę i trud życia codziennego  w takich warunkach można sobie trochę łatwiej wyobrazić dzięki manekinom porozstawianym wewnątrz komór i tuneli. Raz czy dwa niemal przyprawiły nas o zawał serca, gdy światło latarki padało nagle na twarz, której się nie spodziewaliśmy… Mózg potrzebował kilku nano-sekund żeby ogarnąć, że to tylko ekspozycja, a nie człowiek, który siedzi sobie w ciemności. Zresztą i tak było coś upiornego w widoku tych kukieł siedzących z pustym spojrzeniem w ciemnych korytarzach…

Po ponad godzinie zwiedzania wyszliśmy stamtąd z uczuciem dziwnej ulgi. Tym bardziej, że ostatnia część tuneli (czyli ta najbliżej bramy, gdyż zalecany kierunek zwiedzania prowadzi od plaży) jest nieco zaniedbana. Zarwane drewniane szalunki, gwoździe, pająki i brud potrafiły nieco ostudzić nasz zapał, tym bardziej, że to najdłuższa część całego kompleksu, podczas której w ogóle nie wychodzi się na powierzchnię. 

Na terenie tuneli znajduje się kilka stoisk z przekąskami i piciem gdzie można wypożyczyć też latarki. My nasze dodatkowe dostaliśmy od pani co prowadzi parking. 

Po raz drugi nie mogliśmy się nadziwić sprytowi i pracowitości Wietnamczyków. Wykopali sobie podziemne wioski z całym wyposażeniem w zaledwie dwa lata, mając do dyspozycji tylko siłę własnych rąk, podobnie jak pobratymcy na południu. Miejsce to przypomina też, że największą cenę za wojnę często ponoszą właśnie cywile, a żeby stać się bohaterem nie trzeba karabinu - czasem wystarczy łopata.

 

Szlak Ho Chi Minh'a (Phong Nha) 

Aby najmocniej wczuć się w rolę amerykańskiego żołnierza albo partyzanta Wietkongu polecamy trekking po dżungli w Parku Narodowym Phong Nha. Gwarantujemy, że jak tylko wilgoć oblepi skórę, a koszulka przylgnie do pleców, zrozumie się, dlaczego wszyscy aktorzy w filmach o wojnie wietnamskiej tak się błyszczą. Zanim jednak zawiążecie opaskę na czole aby wbiec do lasu z okrzykiem Rambo! parę słów co w ogóle w tej dżungli można znaleźć.

Przez teren dzisiejszego parku narodowego przebiegał legendarny szlak Ho Chi Minh'a. Wbrew nazwie nie była to jedna droga, a raczej sieć tajnych dróg i ścieżek łączących północ z południem kraju oraz z granicami Laosu i Kambodży. To tędy szli żołnierze z północy aby partyzancko walczyć na południu np. w tunelach Cu Chi. Trudno to sobie wyobrazić, ale zamaskowane drogi rozrosły się z czasem do szerokości kilkunastu metrów, aby umożliwić przerzucanie przez dżunglę ciężkiego sprzętu jak ciężarówki, broń i amunicję. Na swoich plecach albo na prowadzonych rowerach Wietnamczycy przemycali też zaopatrzenie dla Wietkongu - m.in. żywność i lekarstwa. Wszystko ukryte przed okiem Nieprzyjaciela gęstą ścianą dżungli ciągnącej się przez setki kilometrów wzdłuż zachodniej granicy Wietnamu. 

Koryta strumieni często pełniły funkcje szlaku transportowego w czasie pory suchej. 

Amerykanie wiedzieli o istnieniu szlaku, ale nie mogli go znaleźć. Dlatego systematycznie bombardowano lasy i granicę z Laosem, gdzie podejrzewano, że chowają się komuniści. Do dziś można natknąć się na leje po zrzuconych bombach, dopiero teraz ponownie przejmowane przez otaczającą roślinność. Stosowano również bardziej wymyślne próby zniszczenia sieci jak zrzucanie chemikaliów, które miały zamienić drogi w rozmiękłe bagna, niemożliwe do przebycia. Podobnie jednak, jak w przypadku tuneli, tak i tutaj trudem ludzkich rąk sieć dróg była regularnie naprawiana i powiększana, a wszystkie wysiłki Stanów Zjednoczonych okazały się daremne. Jako ciekawostka możemy dopowiedzieć, że również współczesna główna droga przez park była kiedyś zamaskowaną trasą po której jeździły wojskowe ciężarówki. Czuliśmy się dziwnie jeżdżąc swobodnie motorem po drodze, która kiedyś była najpilniej strzeżoną tajemnicą.

Podobnie jak chodząc po lesie szlakami wytyczonymi 50 lat temu przez Wietkong. Nadal na niektórych drzewach wiszą druty po dawnej, tajnej linii telegraficznej sięgającej aż do Hanoi! Tym bardziej, że wbrew oficjalnej wersji historii w wytyczaniu Szlaku Ho Chi Minha udział brali nie tylko ochotnicy. Komuniści z północy siłą włączali wieśniaków do armii - albo w charakterze żołnierza albo służby zaopatrzenia, w tym również kobiety. Dezerterów karano zamordowaniem całej rodziny. Znane są historie o wyrzynaniu całych wiosek, w których partyzanci Wietkongu zastali jedynie kobiety i dzieci, gdyż niechętni komunistom mężczyźni ukryli się w dżungli. Niestety podobne metody, historie i ludzkie tragedie są również na koncie Amerykanów... Najsmutniejsze jest to, że jak zwykle największą cenę za decyzję zapadające w klimatyzowanych gabinetach ponoszą prości, niewinni ludzie. 

Liczne, rozsiane po parku jaskinie stanowiły doskonałą kryjówkę nawet dla największego sprzętu. To co dziś zwiedza się jako atrakcję turystyczną, kiedyś było kwaterami dowodzenia, magazynami, koszarami i szpitalami. Szlak, który Wietnamczycy stworzyli z błota, drewnianych bali, żwiru i naturalnego kamuflażu, do dzisiaj uważany jest za największe dzieło inżynierii wojskowej w warunkach bojowych w historii!  Natura wciągnięta w machinę wojenną poniosła za to straszne konsekwencje - wiele hektarów lasów zostało spalonych, a jaskiń zbombardowanych… Nadal jednak Phong Nha zachwyca swoim pierwotnym pięknem wobec którego człowiek czuje się mały jak mrówka.

 

Szpital na wyspie Cat Ba

Jaskinie były wykorzystywane do celów wojennych w wielu innych miejscach m.in. na wyspie Cat Ba w zatoce Ha Long. Ponieważ wyspa z paroma osadami rybackimi uważana była tradycyjnie za ,,wyspę kobiet", Amerykanie nie domyślali się, że funkcjonuje tam tajny szpital wojskowy z lokalną kwaterą dowodzenia Wietkongu. Wietnamczycy przystosowali jedną z jaskiń tworząc w jej wnętrzu w pełni wyposażony 3 piętrowy szpital z 17 salami operacyjnym, a nawet z salą kinową i małym basenem! Naturalnie zakamuflowany dżunglą i skałami był nie do rozpoznania, ani z powietrza ani z lądu. Szpital działał w latach 1963 -1975, czyli aż do czasu zakończenia wojny. Dzisiaj jest jedną z głównych atrakcji turystycznych wyspy. Wstęp kosztuje 40k dongów/os.  - całkiem sporo jak za 15-20 minut zwiedzania, ale warte swojej ceny! W cenie biletu można trafić na przewodnika, którzy czasami czekają przy wejściu. My trafiliśmy na młodego chłopaka, który całkiem nieźle radził sobie po angielsku i oprowadził nas po szpitalu. Para, która weszła za nami już nie miała przewodnika więc nie wiemy na czym polega system. Chyba na czystym farcie :P 

Wejście do szpitala ukryte w grocie.

Szpital budzi skrajne emocje. Z jednej strony byliśmy zadziwieni starannością wykonania pomieszczeń, bo wybudowano gładkie ściany działowe tworzące duże sale, działała elektryczność, woda itp. Z drugiej strony surowe, betonowe pomieszczenia, nad którymi góruje jaskinia, trochę nas przerażały… Nie mówiąc o warunkach jakie musiały tu panować podczas trwania wojny. Mimo wszystko dzięki zwiedzaniu wojennych miejscówek fascynuje nas pracowitość i pomysłowość Wietnamczyków! Oglądając szpital w głowę zachodziliśmy jak oni to ogarnęli logistycznie… przecież tony cementu i sprzęt trzeba było jakoś przemycić na wyspę, a potem jeszcze wnieść do jaskini ukrytej wysoko w zboczu góry! 

Pierwsze ,,piętro" szpitala - korytarz, jedna z sal pacjentów, zbiornik na wodę. 

Drugie ,,piętro" szpitala.

Wyobraźnię dodatkowo nakręcał fakt, że jak dowiedzieliśmy się od naszego przewodnika, jedna z sal została zamurowana tuż po zakończeniu wojny i do dzisiaj rząd nie pozwala jej otworzyć. Pomieszczenie mieści się na ostatnim piętrze, gdzie znajdowały się biura szpitala i centrum dowodzenia lokalnej jednostki Wietkongu. Czyżby skrywało jakąś mroczną tajemnicę? Tajne dokumenty? Ciała ofiar czystek partii? Bursztynowa Komnata? Yeti? Stojąc przed zabetonowanym wejściem wyobrażaliśmy sobie różne scenariusze, ale może po prostu za ścianą nadal obradują jacyś komuniści nieświadomi, że wojna skończyła się  50 lat temu…  ? 

Hej! Wojna się skończyła! 

Przedstawione przez nas miejsca, to oczywiście nie jedyne, gdzie można odnaleźć ślady wojny, przedstawiliśmy jedynie te, które udało nam się zobaczyć na własne oczy i które bezpośrednio związane były z działaniami wojennymi. Odebraliśmy dzięki nim cenną lekcję historii i lepiej poznaliśmy hart ducha Wietnamczyków, dzięki czemu staliśmy się ich wielkimi fanami (ludzi, nie ustroju!)

Należy jednak pamiętać, że poza dawną linią frontu w całym kraju są miejsca, które stały się ofiarami wojny tym samym nosząc też jej trwałe ślady. Za przykład niech posłużą chociażby zbombardowana cytadela w Hue czy niemal zrównane z ziemią starożytne My Son gdzie zaciskaliśmy pięści w bezsilnej złości, nad zniszczonym dziedzictwem kultury. Ślady wojny nie muszą więc mieć charakteru militarnego, a otwarty i wrażliwy podróżnik zobaczy je w każdym odwiedzonym mieście. To co boli najmocniej to fakt, że niektóre pozostałości po konflikcie, jak w przypadku Agenta Orange czy niewybuchów, sieją śmierć do dzisiaj… 

 
 
 
 
Gdzie obecnie jesteśmy?
Szukaj po tagu
Obserwuj nas na Instagramie
Polub nas na Facebooku