2019-01-16

Sylwester w Rangunie

Ulice Rangunu

Rangun (inaczej Yangon/Jangon) to dawna stolica kraju, zanim szalona junta wojskowa nie przeniosła jej niespodziewanie w 2005 roku do Napidayew (to dosyć dziwaczna historia, bo nikt ani nic, łącznie z urzędnikami i samym miastem nie było przygotowane na taką zmianę - kazano się po prostu wszystkim spakować i zmieniono stolicę!) Rangun nadal jest jednak największym miastem w Mjanmie i ośrodkiem jej kultury. Niegdyś stanowił centrum dowodzenia dla Brytyjczyków, więc jego kolonialną przeszłość widać na każdym kroku: kamienice, stare wille, szerokie arterie, ogrody. Nie pochwalamy kolonializmu, ale trzeba przyznać infrastrukturę pozostawia niezłą… Ponad to, jak na miasto portowe przystało, mieszka tu też mnóstwo mniejszości - Banglijczycy, Chińczycy, Hindusi, Tajowie, Europejczycy… Dzięki tej spuściźnie nawet w powietrzu czuć międzykulturowy klimat, który chłonęliśmy spacerując ulicami miasta. Co prawda daleko mu do wielkiej metropolii, ale właśnie na tym polega cały urok. Od 2003 roku panuje tu zakaz poruszania się jednośladami (ponieważ, jak głosi miejska legenda, w wypadku na skuterze zginął syn jednego z generałów junty), więc na ulicach jakoś od razu ciszej i spokojniej w porównaniu z chociażby Bangkokiem (co nie oznacza, że mniej tłoczno.) 

Rangun to duże miasto, które lata świetności ma za sobą (albo przed sobą, zależy jak na to patrzeć) - wszędzie widać to np. po zniszczonych i okablowanych kamienicach, których widok przyjęliśmy z mieszaniną uczuć. Z jednej strony dziwną ulgą, bo dawno nie widzieliśmy kamienic w europejskim stylu, ale widok ich obdrapanych fasad był jednocześnie przygnębiający i fascynujący- trochę tak właśnie wyobrażaliśmy sobie Kubę albo Indie. Ale może to po prostu klimat wszystkich postkolonialnych miast, gdzie świadectwa dawnej epoki, teraz popadają w ruinę?

Nastroju dodawały kolorowe stragany z owocami i stoiska z jedzeniem gdzie mieszkańcy siedzą na maleńkich stołeczkach niczym w przedszkolu, a wokół bezustannie płynie wielokulturowy tłum. Trochę zaskakujące, a nawet trochę zabawne były dla nas znowu ulice tematyczne (albo nawet całe kwartały!) np. okolice budowlano-remontowa gdzie mieszkaliśmy. Na jednej ulicy były tylko farby, na następnej tylko narzędzia, gdzie indziej gwoździe, kolejno części maszyn, elektronika, kable, rury… Takie OBI tylko, że zamiast alejek w sklepie są uliczki miasta. Zaglądając w różne zakamarki oglądaliśmy życie codzienne toczące się na ulicy, gdzie oprócz ,,budujesz, remontujesz, urządzasz" jeszcze jest ,,sprzedajesz, gotujesz, pierzesz, śpisz"… I chociaż bieda i brud momentami kłują w oczy i serce, to właśnie ta autentyczność ulic Rangunu wzbudziła nasz pokorny szacunek i sympatię.

Ponadto nie mogliśmy narzekać, bo oprócz lokalnej wersji Leroy Merlin mieliśmy też w sąsiedztwie uliczkę barów! 19 ulica Rangunu to jedna wielka melanżownia, gdzie przychodzą zarówno miejscowi jak i turyści. Uliczkę położoną między kamienicami każdego wieczora ciasno wypełniają stoliki i grille, na których usłużna obsługa każdego baru (często nieletnia, nieraz piwo i przekąski podawały nam dzieci) usmaży na patyczkach wszystko co sobie wybierzesz: kiełbaski, kurczaki, wołowinę, wieprzowinę, krewetki, jajka, tofu, kalmary, sery, bułeczki, bakłażany… Warto wybrać się tu trochę wcześniej, bo około 22:00 może być problem z miejscem siedzącym! Między barami są kolorowe stoiska z owocami, chodzą też obwoźni sprzedawcy innych specjałów jak prażone świerszcze czy sorbety.

 

Skoro o świerszczach mowa, to siedząc raz na piwie poczuliśmy za sobą smakowity zapach smażonego imbiru, czosnku i chrupiącej skórki - niuchając w powietrzu cóż to za delicje i gdzie je znaleźć, okazało się, że zapach wydzielają właśnie one - robale. Wzięliśmy parę głębszych łyków piwa i w końcu się odważyliśmy - zamówiliśmy 10 szt. skwierczących świerszczy, prosto z patelni. Bez tego wypad do Azji nieudany! Radek niewiele się wahając schrupał jedną sztukę od razu i to ze smakiem! Ania widząc wpatrujące się w nią czarne oczka i sterczące odnóża dłużej się wahała… ale raz kozie śmierć i … chruuup!

Ej… okazało się, że nawet dobre to jest! Co prawda trzeba się trochę nagryźć żeby przeżuć pancerzyk, ale smak mają naprawdę niezły. Ale nie będziemy was oszukiwać, nie zjedliśmy wszystkich ;) Na 19 ulicy bywaliśmy codziennie, bo panuje tam swobodna, gwarna atmosfera - jak na festynie. Szkoda tylko, że o północy czar pryska i bary zwijają się jak Kopciuszek, a goście razem z nimi… koniec balu.

 

Świecisz jak miliony monet... czyli parę słów o pagodach

Największe wrażenie w Rangunie robi jednak co innego niż ulice - kultura i religia. Będąc tu nie sposób zapomnieć choćby na 5 minut, że jest się w kraju buddyjskim. Miasto może być zatłoczone i brudne, ale wszędzie widać jego najjaśniejsze punkty - złote pagody i nabożną cześć z jaką traktuje się wszechobecnych mnichów i mniszki. W Rangunie znajduje się najświętsze miejsce Birmańczyków - Shwedagon Pagoda - świątynia datowana na VI-X wiek, a której blask widać podobno z kilkudziesięciu kilometrów. Nic dziwnego -  stupa (wieża) pokryta jest szczerym złotem i… 90 201 diamentami i innymi kamieniami szlachetnymi. Wiecie, takie tam… dekoracje. Podobno gdyby spieniężyć wartość Shwedagon Pagody, na każdego mieszkańca Mjanmy przypadałby milion dolarów! Nie wiemy na ile wiarygodna jest to informacja, ale pokazuje, jak poważnie i hojnie Birmańczycy traktują swoje święte miejsca. W swojej pobożności i trosce skierowanej bardziej na przyszłe żywota niż na ten obecny, Birmańczycy posuwają się tak daleko, że w wielu regionach kraju panuje bieda. Mieszkańcy zamiast dbać o siebie i bliskich wolą oddawać wszystkie pieniądze jakie mają na stupy i klasztory w nadziei na przeskok o poziom wyżej przy kolejnej reinkarnacji. Widać to zwłaszcza w pagodach - wręcz uginających się od złota i ozdób - niczym Maybachy papcia Rydzyka. Podczas naszej wizyty główna stupa była stety/niestety w renowacji, ale na szczęście ktoś pomyślał i przykrył ją złotową płachtą żeby zapewnić choć troszeczkę efektu.

 

Wokół stupy znajduje się spory kompleks świątynny, gdzie można podziwiać mniejsze stupy, posągi i kapliczki poświęcone Buddzie, wszystko ociekające złotem i kolorami. Niestety chodzi się pośród wiernych i turystów, ale na szczęście teren jest na tyle duży, że jakoś tłum się rozkłada i bywały momenty gdzie można było samotnie kontemplować piękno buddyjskiej sztuki sakralnej. Z informacji praktycznych wstęp kosztuje 10 000 kyatów/os. i przy wejściu dostaje się w tej cenie mapkę ze szczegółowym planem zwiedzania i opisem zabytków. Co bardzo nam się podobało, bo dzięki temu zamiast obejść kompleks w pół godziny można tam spędzić nawet pół dnia świadomie oglądając każdy element.

  

Mniejsza, ale za to starsza siostra Shwedagonu to Sule Pagoda, której widok z wiaduktu dla pieszych towarzyszył nam każdego dnia. Jest dużo skromniejsza, ale jej złota stupa również robi wrażenie, a kameralniejszy charakter sprawia, że zwiedzenie jest dużo przyjemniejsze.

W Sule dowiedzieliśmy się o co chodzi z kapliczkami dni tygodnia, które napotkać można przy każdej świątyni i jaki mamy znak zodiaku w kalendarzu birmańskim. Otóż astrologia, horoskopy i wróżby odgrywają kluczową rolę w kulturze i historii Birmy. Wiele decyzji królów zostało podjętych albo wstrzymanych tylko ze względu na układ gwiazd, a wszelkie ważne sprawy zarówno na poziomie państwowym jak i osobistym konsultowane są najpierw z wróżbitami. Tak jest do dzisiaj np. wspomniane przeniesienie stolicy też dokonano w dniu, który wskazali astrologowie (przecież nie może być fuszery!) Wiara w przeznaczenie i interwencje sił nadprzyrodzonych jest więc powszechna i bardzo silna w społeczeństwie birmańskim. Dlatego kapliczki dni tygodnia, obecne są w każdej świątyni i w przestrzeni miejskiej aby każdy mógł w dowolnym momencie zapewnić sobie pomyślność poprzez pięciokrotne polanie wodą posążku Buddy i złożenie ofiary.

Buddę polewa się 5 razy, bo każdy chlust jest jak toast: za Buddę, za mnichów, za buddyzm, za rodziców i na końcu za nauczycieli oraz naszą pomyślność w przyszłości. Należy też zapamiętać jakie zwierzątko przynosi szczęście - dla Ani, która urodziła się w środę po południu znakiem jest słoń bez kłów, a dla piątkowego Radka… świnka morska (Birmańczycy mają 8 dni tygodnia - środa podzielona jest na dwa osobne dni). 

Pozostałe znaki to kolejno:

Poniedziałek - tygrys

Wtorek - lew

Środa - słoń z kłami i bez

Czwartek - szczur

Piątek - świnka morska

Sobota - Naga (mitologiczny wąż)

Niedziela - Garuda (pół ptak-pół człowiek)

Znaki zodiaku są popularnym motywem graficznym wszelkich pamiątek, więc ich wizerunki można zobaczyć i kupić wszędzie - od figurek i makatek po koszulki, kubki i breloczki…

 

Jedzie pociąg z daleka…

Będąc w mieście chcieliśmy skorzystać też z jednej z jego mniej oczywistych atrakcji - Circle Train, kolejki, która zatacza koło wokół całego miasta. Bilet kosztuje oszałamiające 50 groszy - takie rozrywki to my lubimy! Codzienny środek transportu dla mieszkańców, frajda dla turystów, którzy dzięki niemu mogą zobaczyć nie tylko spory kawał miasta, ale przede wszystkim podejrzeć życie lokalsów. Bo nie to, co za oknami jest główną atrakcją, ale to, co dzieje się w środku.

Niestety gdy kupowaliśmy bilety okazało się, że w soboty i niedziele pociąg pokonuje tylko połowę trasy, więc zamiast trasy w kształcie O mieliśmy krzywe C, ale nie żałujemy, a nawet uważamy, że pokonanie całej trasy by nas znużyło. Pociąg jedzie strasznie wolno, jest w nim dosyć duszno i gorąco, ludzie upychają wszędzie nie tylko siebie, ale i towary. Co chwilę wchodzą, krzyczą i wychodzą obnośni sprzedawcy owoców, przekąsek i betelu. W rezultacie wszyscy coś jedzą, żują i wypluwają na podłogę.

 

Pociąg się wlecze, a za oknem z reguły widać nasyp kolejowy, a nie miasto… Byliśmy jednak cierpliwi, bo na jednej ze stacji znajduje się legendarny bazar, który rozkłada się na torach i składa gdy przejeżdża pociąg - musieliśmy to zobaczyć! I nie zawiedliśmy się. Gdy tylko z daleka rozlega się przenikliwy gwizd wszyscy na targu uwijają się jak w ulu, panuje gwar, podnosi się jeszcze większy smród i kurz, stragany są zwijane, ludzie się rozstępują, ale towary zostają na torach! Pociąg po prostu przejeżdża nad warzywami i owocami (potrącając przy okazji parę z nich) … które później lądują na naszych talerzach…

      

 

Sylwester dla ubogich

Postanowiliśmy przedłużyć pobyt w Rangunie, żeby tutaj spędzić sylwestra. Nie mieliśmy jakiś wielkich oczekiwań, liczyliśmy po prostu, że w dużym, wielokulturowym mieście coś na pewno będzie się działo. Może jakiś pokaz sztucznych ogni, albo chociaż lokale na 19 ulicy otwarte dłużej niż zwykle? Ponoć jedno z największych zgromadzeń odbywa się w Kandawgyi Park, gdzie jest dawny Pałac na Wodzie (coś jak nasze warszawskie Łazienki) więc zawczasu poszliśmy sprawdzić za dnia jak królewski park wygląda, tym bardziej, że był od nas godzinę spacerem po niepoznanej jeszcze części miasta. To co zastaliśmy na miejscu niestety nie napawało optymizmem. Stan większości infrastruktury parku był opłakany. Widać, że kiedyś różne części połączone były drewnianymi pomostami, które teraz ledwo stoją albo w ogóle ich nie ma. Owszem w wielu miejscach trwały prace remontowe, ale wiedzieliśmy, że raczej do wieczora się nie zakończą. Miały być liczne stoiska, przyozdobione łodzie, którymi można pływać po jeziorze, nastrój i klimat. Byliśmy tam co prawda kilka godzin przed Nowym Rokiem, ale przygotowań zero, a i samo jeziorko było bardziej szlamiaste niż malownicze.

Trzeba jednak przyznać, że sam pałac robi wrażenie i nie bez powodu stał się jednym z symboli państwa (i naszego ulubionego, narodowego browaru Myanmar beer). Cały złoty, bogato rzeźbiony stylizowany jest na statek, który ciągną dwie gigantyczne złote kaczki - jednak kiedyś to mieli rozmach… Niestety dziś mieści się tam ekskluzywna restauracja i nie można nawet tam wejść zrobić zdjęcia, nie mówiąc już o zabawie sylwestrowej za miliony monet... 

Żeby oszczędzić sobie rozczarowań zadecydowaliśmy, że zostajemy u siebie i udamy się na naszą 19 ulicę, gdzie w normalny dzień jest wesoło, więc pewnie na taką specjalną okazję będzie tam jakaś impreza czy festiwal. Co prawda trochę żałowaliśmy, bo z parku jest dobry widok na pagodę Szwedagon i ponoć odbywa się tam jakiś pokaz sztucznych ogni, ale postanowiliśmy nie ryzykować.

Późnym wieczorem w Sylwestra ,,stawiliśmy się na 19 posterunku". Pierwsze wrażenie jak najbardziej pozytywne, tłum dużo większy niż zazwyczaj, w tym o dziwo sporo turystów. Było tak tłoczono, że nie było wolnego całego stolika, więc zostaliśmy usadzeni naprzeciw dwójki, już wesolutkich, Birmańczykow na jedynych wolnych miejscach w zasięgu wzroku i pomału sączyliśmy zamówione piwo. Spostrzegliśmy przy okazji, że tego dnia lokalni mieszkańcy srogo tankują alkohol, na jednym ze stolików naliczyliśmy 18 butelek po piwie... na dwie osoby. 

My byliśmy w dobrych nastrojach, ale ponieważ rano mieliśmy autobus do Mandalaj, planowaliśmy tylko 1-2 piwa, toast o północy z przygotowanej wcześniej turbo-coli i powrót do domu. Nasze plany zostały rozwiane przez loterię kapslową, w której wygraliśmy trzecie piwo (czyżby pozytywna wróżba na Nowy Rok?)… i przez kelnera, który o 23:30 nieproszony przyniósł nam rachunek i powiedział, że w zasadzie to zamykają. Po chwili w ruch poszły składane w stosy krzesła i stoły dookoła. Ulica opustoszała przed jakimkolwiek fajerwerkiem… Nie do końca tak sobie wyobrażaliśmy powitanie nowego roku… Zostało nam tylko wygrane piwko pocieszenia.

Po krótkiej drodze do domu nie widzieliśmy żadnych otwartych lokali, co tylko potwierdziło wcześniej czytane opinie (w które nie chcieliśmy wierzyć), że w Birmie jakoś szczególnie Nowego Roku się nie obchodzi. Pierwszy stycznia nie jest dniem wolnym od pracy, a ichni Nowy Rok obchodzony jest w cyklu księżycowym, podobnie jak to ma miejsce u Chińczyków. Ostatecznie wylądowaliśmy więc na niedużym balkonie naszego hostelu, gdzie północ przywitaliśmy toastem ze snickersów i resztek coli z whisky, z widokiem na obdrapane kamienice dookoła. Jedynie w szybie budynku naprzeciwko widzieliśmy przez chwilę odblaski sztucznych ogni, niczym odblask lepszego, bardziej kolorowego świata - taki tam szalony Sylwester w Rangunie…

Zagryzając batoniki i bezskutecznie wypatrując fajerwerków próbowaliśmy mimo wszystko podsumować mijający właśnie rok i to co nam się udało lub nie. 2018 rok na pewno stał się przełomowym w naszym życiu, bo w końcu udało nam się spełnić nasze marzenia - byliśmy w podróży, na którą oszczędzaliśmy kilka lat. Co nam przyniesie 2019 rok? Na razie wiemy tylko tyle, że wizytę w Mandalaj i w Królestwie Paganu…

 

 

 
 
 
 
Gdzie obecnie jesteśmy?
Szukaj po tagu
Obserwuj nas na Instagramie
Polub nas na Facebooku