2020-03-03

Tajemnicze jaskinie Ipoh

 

Ipoh nie jest (jeszcze) obleganą atrakcją turystyczną Malezji, ale już widać, że w najbliższych latach to się zmieni. Niepozorne, prowincjonalne miasto powstało w XIX wieku na fali boomu wydobycia cyny w regionie Perak. Do dzisiaj zamieszkane jest więc głównie przez potomków chińskich i hinduskich robotników sprowadzonych ponad sto lat temu przez Brytyjczyków do pracy w pobliskich kopalniach. W mieście panuje międzykulturowy klimat, dzięki mieszance malajskich, brytyjskich, indyjskich i chińskich wpływów - z czego te ostatnie widać najbardziej i to nie tylko na dwujęzycznych szyldach, ale też po głównych atrakcjach miasta - starówce i tajemniczych jaskiniowych świątyniach. Jednak Ipoh ma jeszcze jedną unikalną jaskinię, która nie ma nic wspólnego ani z Chinami ani z kolonialną przeszłością… I to ona najbardziej skusiła nas do odwiedzenia stolicy Peraku.

 

Kolorowe Stare Miasto

Jednak na początku miasto oczarowało nas swoją kolonialną architekturą. W porównaniu z Kuala Lumpur, tutaj zachowało się jej naprawdę dużo, więc pierwszy raz mieliśmy okazję oglądać stare miasto w pełniejszej krasie. Charakterystyczne dla Malezji domy z arkadami tworzą wąskie, zadaszone alejki, które w porze suchej chronią przed palącym słońcem, a podczas monsunu przed strugami ulewnego deszczu. Praktyczne rozwiązanie, a nadaje ulicom niesamowitego klimatu! Z uwagi na kapryśną pogodę sami zdążyliśmy docenić walor użytkowy zadaszonych chodników, choć pełnię swoich możliwości pokazały nam dopiero w George Town, ale o tym jeszcze zdążymy opowiedzieć. 

Z reguły na dole budynków, w cieniu arkad, znajdują się lokale usługowe. Ukryte często pod starymi, wyblakłymi już od słońca szyldami i roletami, spośród których niektóre wyglądały jakby nie były zmieniane od dziesięcioleci ;)  Turystyka w mieście dopiero raczkuje od paru lat, więc knajpki, warsztaty i sklepy zachowały jeszcze swoją autentyczność (czyt. lekką obskurność), a nasza obecność między nimi wzbudzała powszechne zainteresowanie. Lokale powstające na potrzeby odwiedzających koncentrują się raczej w okolicy trzech dawnych "Ulic Konkubin". 

Pod koniec XIX wieku trzy równoległe alejki w centrum Ipoh zostały podarowane żonom bogatego chińskiego przedsiębiorcy. Każda miała utrzymywać się z czynszów pobieranych od najemców (sklepów, restauracji… ale też palarni opium i burdeli - w końcu pieniądze nie śmierdzą, a lokalni robotnicy musieli mieć gdzie się zabawić ; ) ) Z czasem uliczki zubożały i okryły się złą sławą, a po chińskich żonach zostały tylko nazwy ulic - Alejka Żony (Lorong Hale), Alejka Pierwszej Konkubiny (Lorong Panglima) i Alejka Drugiej Konkubiny (Market Lane). Dziś po odrestaurowaniu stały się centrum gastronomiczno-rozrywkowym miasteczka (zwłaszcza Panglima), pełnym straganów i sklepów pod turystów oraz oczywiście… murali!  

Uliczki Konkubin były jedynym miejscem gdzie widzieliśmy większe grupki zwiedzających. Poza nimi stare miasto jest ciche i spokojne, a wieczorami wręcz wymarłe. Kilkukrotnie mieliśmy problem ze znalezieniem otwartej knajpy z hinduskim jedzeniem, gdyż nasz tryb zwiedzania nie bardzo zgrywał się z trybem życia mieszkańców. Ale to właśnie ten kameralny klimat tak nam się spodobał. Swobodnie eksplorowaliśmy zaułki szukając nie tylko murali, ale też artystycznych kafejek ukrytych między obdrapanymi arkadami kolonialnych domów czy w dawnych gmachach brytyjskiej administracji. Stare miasto samo w sobie pełne jest fotogenicznych zakamarków, a dzięki obecności murali można dodatkowo poćwiczyć swoją kreatywność ;) 

Murale zdobiące przestrzeń miejską powstały w ramach programu rewitalizacji i mają na celu przyciągnąć do Ipoh turystów (tak jak to zrobiły we wspomnianym już George Town.) Nie są to więc żadne bohomazy, a dzieła lokalnych i zagranicznych artystów, w tym słynnego Ernesta Zacharevicza - litewskiego twórcy streetartu na stałe mieszkającego w Malezji. Malunki przedstawiają głównie scenki z życia lokalnej społeczności i czerpią garściami z elementów chińskiej kultury. Od świąt przez operę, aż do zbiorów ryżu  - ciesząc oczy sztuką uliczną przez chwilę znów mieliśmy wrażenie, że jesteśmy w Chinach, a nie w Malezji!  

Nie zapominajmy jednak, że miasto ma międzykulturowy charakter, co znajduje swoje odzwierciedlenie także w sztuce ulicznej. Błądząc po zaułkach odnaleźliśmy też pełno murali o hinduskich motywach, podobnie jak knajp z indyjskim jedzeniem. Według naszego taksówkarza ponoć nadal w miejscowych fabrykach chętniej zatrudniani są pracownicy z Indii czy Bangladeszu niż rdzenni mieszkańcy miasta… 

 

Główny plac miasta i jego krwawa historia

Chociaż miasto zdominowane jest przez Chińczyków, to przecież wciąż Malezja ze swoim islamskim dziedzictwem. W centralnej części miasta stoi zatem okazały meczet Sułtana Idrisa Shaha II wybudowany specjalnie naprzeciwko zabytkowego ratusza i wieży zegarowej pozostawionych przez Brytyjczyków. Meczet jest największą świątynią w stanie Perak i chociaż nie ma turystycznego charakteru można wejść do środka aby go zwiedzić… na co się ostatecznie nie zdecydowaliśmy, bo jakoś się krępowaliśmy :P Zniechęcili nas też napotkani przed wejściem wierni - byli bardzo zdziwieni, że chcemy wejść do środka, bo przecież… "tam nic nie ma" i jeżeli nie jesteśmy muzułmanami, to nie mamy po co tam wchodzić. I to prawda, że meczety robią często większe wrażenie z zewnątrz niż w środku, więc zadowoliliśmy się tylko obchodem dookoła budynku. 

Zbudowanie meczetu w reprezentacyjnej lokalizacji nie było jedynym pstryczkiem w nos jaki Malajowie dali Brytyjczykom. Wieża zegarowa, która stoi w centralnej części głównego placu starego miasta została postawiona na początku XX wieku na cześć pierwszego brytyjskiego gubernatora stanu -  James'a Birch'a -  zamordowanego przez malajskich bojowników. Zamachowcy zostali oczywiście straceni, a opór Malajów przeciwko brytyjskim rządom złamany siłą... 

Co zrobił więc malajski rząd po odzyskaniu niepodległości? Nazwał dwie główne ulice przecinające plac obok wieży… imionami morderców dawnego gubernatora - Jalan Dato Maharaja Lela i Jalan Dato Sagor aby ich uhonorować! W postkolonialnej historii nic nie jest czarno-białe, a ocena kto jest bohaterem, a kto kanalią zależy od punktu widzenia…

Kontrowersje wokół pomnika i wszelkie polityczne zagrywki nie przeszkadzają jednak Malajom traktować spuścizny po znienawidzonych Brytyjczykach jako scenerii do sesji ślubnych. Kolonialna architektura to eleganckie tło do zdjęć, więc na placu zawsze jest przynajmniej kilka par! My też się na taką pamiątkę załapaliśmy - państwo młodzi bardzo chętnie zapozowali nam w swoich odświętnych strojach (pierwszy raz to my prosiliśmy kogoś o zdjęcie, a nie sami byliśmy zaczepiani o ,,photo-selfie together please!" ) 

W Malezji nie ma żadnych wytycznych dotyczących koloru ślubnej kreacji - młodzi sami wybierają strój pod swój gust. Ważniejsza jest obecność tradycyjnych elementów ubioru jak sarong i dżilbab niż jego barwa. Ci akurat byli granatowi, ale już np. inna para obok była brązowo-złota. Biel na ślubie jest europejskim zwyczajem ;)

 

Jaskiniowcy z Gua Tambun

Stare miasto i street art bardzo nam się podobały, ale tym co nas naprawdę przyciągnęło do Ipoh były jaskinie. To specjalna gratka zarówno dla miłośników natury i kultury, bo oprócz pięknych formacji skalnych można podziwiać w nich ukryte świątynie i… prehistoryczne malunki! W okolicach miasta znajduje się kilka chińskich świątyń wkomponowanych w jaskinie i najstarsze w Malezji ślady ludzkiej obecności - liczące ponad 3000 lat malowidła Gua Tambun… i to je przede wszystkim chcieliśmy zobaczyć! Okazało się to jednak nie takie proste… 

Po pierwsze, zaskoczeni byliśmy, że nawet taksówkarz nie wiedział gdzie jest Gua Tambun. Kręciliśmy się wokół wskazanego przez nawigację punktu, ale nic nie zdradzało, żeby między czyimś ogródkiem, skałami, a kanałkiem znajdowało się coś wyjątkowego. Wysiedliśmy gdy dostrzegaliśmy w zaroślach tablicę informacyjną, którą znaliśmy ze zdjęć w necie. Taksiarz odjechał z piskiem opon zostawiając nas na pustkowiu. Oprócz podniszczonej tablicy nie było żadnej ścieżki, drogowskazu ani śladów obecności innych odwiedzających… Posiłkując się maps.me i intuicją żeby iść pierwszą wydeptaną dróżką jaką zobaczyliśmy przy tablicy ruszyliśmy między skały i busz… Nie wiedzieliśmy czy dobrze idziemy, ani że jesteśmy obserwowani… 

Dopiero idąc wzdłuż kanałku zobaczyliśmy, że drzewa przed nami ruszają się zbyt gwałtownie jak na delikatny wiatr. Makaki. Pełno ich w Azji, więc ostrożniej się zbliżaliśmy, ale nieświadomi jeszcze z kim tak naprawdę mamy do czynienia. Nagle wśród gałęzi pokazał się ON - samiec alfa. Łypał na nas groźnie już z odległości, a gdy wkroczyliśmy na jego terytorium, musieliśmy ponieść tego konsekwencje... Zeskoczył na ziemię i utrzymując kontakt wzrokowy, kołyszącym się gangsterskim krokiem szedł prosto na nas z miną mówiącą "Idę Wam wpierdolić". Widzieliśmy wiele razy małpy, wiedzieliśmy, że potrafią być agresywne albo złośliwe, ale nigdy nie widzieliśmy czegoś takiego - on się w ogóle nas nie bał, a do walki zagrzewany był okrzykami reszty stada.

Mieliśmy przesrane. 

To nie jest tak, że makak może zrobić człowiekowi jakąś wielką krzywdę, ale perspektywa szukania na gwałt szpitala i przyjmowanie przez tygodnie dawek zastrzyków na wściekliznę, nie jest najprzyjemniejszą formą spędzania czasu. Radek szybko podniósł najbliższy kij, a Ania zacisnęła rękę na gazie pieprzowym, który nosi w kieszeni (do użycia w ostateczności - makaki to paskudy, ale mimo wszystko nie chcieliśmy go skrzywdzić, zresztą spróbujcie trafić w małpiszona skaczącego dookoła - powodzenia). Powoli, ale zdecydowanie szliśmy przed siebie, a gdy małpiszon zagrodził nam drogę został postraszony kijem. Nie zrobiło to na nim takiego wrażenia jakiego oczekiwaliśmy, ale przynajmniej wycofał się na tyle, że mogliśmy przejść odprowadzeni jego morderczym wzrokiem i wyszczerzonymi kłami… Kiedy nietknięci oddaliliśmy się od przywódcy chyba nie spodobało się to reszcie stada. Prawdopodobnie małpy krzyczały coś o miękkim wacku i matce o nogach luźniejszych niż zęby dresa, bo rozjuszony samiec alfa w pół sekundy znalazł się kilka metrów nad ziemią gdzie pięściami i zębami rozdawał razy ziomkom na prawo i lewo. Szalone kłębowisko rozbiegło się tak samo gwałtownie jak się zbiegło, a my dziękowaliśmy w duchu, że makak odpuścił przynajmniej nam. 

Opuściwszy królestwo małego King Konga nerwowo reagowaliśmy na każdy szmer i ruch w lesie spodziewając się w każdej chwili kolejnego ataku… Na szczęście szybko dotarliśmy do furtki myśląc, że to już koniec naszych kłopotów, ale wejście okazało się zamknięte... Byliśmy zażenowani, że takiej atrakcji i dziedzictwa ludzkości się nie promuje i nie pilnuje. Teren wyglądał na od lat opuszczony, ścieżka zatarta i zamieniona na padok dla koni z pobliskiego klubu polo, drogę wskazywały tylko dwie tablice, a na koniec jeszcze zamknięta furtka… Komuś chyba zależy aby nikt tu nie przychodził… Nas jednak nie zniechęcił małpi król, a tym bardziej przeszkody zastawione przez człowieka - weszliśmy przez dziurę w kratach, a po pokonaniu stromych, zarośniętych schodów ujrzeliśmy upragnioną nagrodę - prastarą sztukę. Czuliśmy się niemal jak jej odkrywcy! 

Idąc wzdłuż skał trzeba wysoko zadzierać głowę aby dostrzec pierwsze czerwone kształty. Nad nami stopniowo pojawiały się ludzkie i zwierzęce sylwetki, strzały oraz tajemnicze symbole. Ciarki nas przeszły na myśl jak cenna jest ściana przed nami i jak świat musiał inaczej wyglądać te 3000 lat temu!

W neolicie była tu jaskinia, w której mieszkały pierwotne plemiona, ale zawaliła się wieki temu, przez co malowidła są dziś na zewnątrz wystawione na działanie pogody… i debili. Ze zgrozą zobaczyliśmy, że niżej położone rysunki są zamalowane i poskrobane… a rząd w żaden sposób (poza lichą furtką) nie dba o zabezpieczenie ocalałych malowideł, chociaż są największe w całej Azji Południowo-Wschodniej i jedyne w Malezji.  

Nic więc dziwnego, że duża części sztuki naskalnej wyblakła i nie można już jej podziwiać gołym okiem. W 2009 r. zespół naukowców wykorzystując fotografię wysokiej rozdzielczości i cyfrową analizę obrazu, przeprowadził dokładne badanie malunków, by stwierdzić, że dawniej składały się z ponad 600 różnych elementów! Dziś widać tylko kilkadziesiąt z nich, a oprócz postaci ludzkich można rozpoznać jedynie diugonia, małpę, tapira, dzika, jelenia, kozę i żółwie. Przy takiej polityce konserwacyjnej ciekawe jak długo i one przetrwają…

Widok prehistorycznej sztuki naskalnej zrobił na nas mega wrażenie, zwłaszcza, że samo ich położenie wysoko na skałach wśród lasu ma iście przygodową scenerię (nawet bez małpiego króla!) Nigdy nie widzieliśmy niczego podobnego, a fakt, że tutejsze rysunki nie mają swoich odpowiedników nigdzie w kraju czyni z Gua Tambun unikalną atrakcję. Tym bardziej smuci, że są traktowane tak po macoszemu…

Jak dojechać do Gua Tambun?

Aby uniknąć spotkania z agresywnymi małpami i łatwiej znaleźć ścieżkę, radzimy dojechać taksówką do stacji benzynowej Cyltex przy Jalan Tambun (A13). Tam trzeba wejść na teren klubu polo, który znajduje się na tyłach stacji. Następnie przejść wzdłuż stajni i padoków aż do mostku nad kanałkiem gdzie znajduje się tablica informacyjna o malunkach. Od mostu do furtki trzeba przejść kilkadziesiąt metrów udeptanej przez konie drogi - wejście będzie na prawo od mostku. Tam nie ma małp, kręcą się tylko konie i psy… pytanie czy też nie są agresywne, my ich unikaliśmy ;)  

Teren klubu polo przez który trzeba przejść aż do ogrodzenia po drugiej stronie. Przy ogrodzeniu będzie już widoczny mostek.

Mostek i tablica przy których trzeba skręcić w prawo do malowideł.

 

Świątynie wieją grozą

Następnie udaliśmy się do kolejnych jaskiń, poobcować z nieco młodszą kulturą ;)  Najsłynniejsze świątynie znajdują się obok siebie wzdłuż wapiennych skał Gunung Rapat na południe od centrum Ipoh (dojazd Grabem za dyszkę.) Na pierwszy ogień odwiedziliśmy Kek Lok Tong - jedną z głównych atrakcji Ipoh. Świątynia już w 1920 roku służyła jako miejsce kultu, a dziś oprócz wiernych przyciąga turystów. Buddyjskie ołtarze i posągi zostały wkomponowane w naturalne wnęki jaskini. I może świątynia zrobiłaby na nas większe wrażenie, ale niestety betonowo-stalowe elementy psują cały efekt. Stuletnia świątynia wygląda jakby była zbudowana wczoraj, pseudo-marmurowa podłoga i surowe cokoły bardziej pasują do komunistycznej poczty niż sekretnej świątyni… Na szczęście same formacje skalne jaskini są piękne i z przyjemnością zajrzeliśmy w każdy kąt ogromnej komory, tym razem ciesząc oko bardziej naturą niż kulturą. 

Jak na ironię, najciekawsze miejsce Kek Lok znajduje są poza jaskinią. Przechodząc na przestrzał przez świątynię odkrywa się zejście do ukrytego ogrodu. Z góry roztacza się wspaniały widok na naturalną dolinkę, gdzie między skałami znajdują się egzotyczne rośliny i dziesiątki rzeźb bohaterów buddyjskiej mitologii. Spacer po alejkach (które są jednocześnie ścieżką zdrowia!) był najprzyjemniejszym momentem wizyty, a nawet dostarczył nam solidnej dawki śmiechu, bo niektóre z posągów były nieźle groteskowe.

Bez żalu jednak opuściliśmy KeK Lok i udaliśmy się do sąsiedniej (parę minut taksówką), jeszcze słynniejszej świątyni Sam Poh Tong. Która okazała się zamknięta… Na szczęście w okolicy jest mnóstwo innych świątyń jaskiniowych, więc po prostu wstąpiliśmy do następnej i to był strzał w dziesiątkę! 

Taoistyczna świątynia Nam Thin Tong (Jaskinia Południowego Nieba) od razu nam się spodobała. Kiczowate, kolorowe rzeźby na wejściu szybko ustępują miejsca tajemniczym ołtarzom w głębi jaskini. Wszystko skrywa półmrok i gęsty kłąb kadzideł. Jest to jedna ze starszych świątyń w Ipoh (założona została w II połowie XIX wieku) i to widać - mijane artefakty, ołtarze i posągi zdążyły pokryć się kurzem i patyną. Wąskie przejścia bywają zagracone, a część pomieszczeń zaadoptowana jest na bieżące potrzeby codziennego funkcjonowania świątyni (czyt. obsługa siedzi i siorbie w nich noodle), ale ten rozgardiasz raczej bawi i świadczy o autentyczności miejsca niż drażni. 

Jednak prawdziwe "wow!" czeka na odwiedzających wyżej. Świątynia zbudowana jest na naturalnych półkach jaskini, więc wchodząc po krętych schodach między skałami z podnieceniem odkrywaliśmy kolejne piętra z zapomnianymi już ołtarzami. Wszystko wyglądało na opuszczone od wieków, w powietrzu czuć było guano i urynę nietoperzy, każdy krok wznosił kurz, a zatarte, czerwone chińskie znaki na ścianach wyglądały jak zaschnięta krew. Klimat i sceneria jak z nawiedzonego domu, a groza potęgowała się z każdym kolejnym piętrem gdzie odkrywaliśmy kolejne okadzone ołtarze pod okiem obserwujących nas z mroku posążków.

Co za świetna odmiana po nowoczesnej, niemal sterylnej Kek Lok! Skrzypiące podłogi, wąskie i poukrywane przejścia… Kręciliśmy się po klatce schodowej w labiryncie pięter, drabin i półpięter licząc, że może spotkamy tam jakiegoś ducha… I co zabawne, po wyjściu ze świątyni dowiedzieliśmy się, że rzeczywiście uznawana jest za nawiedzoną… Powiemy tylko, że coś musi być na rzeczy! Nam Thin Tong, to gratka dla miłośników zwiedzania z dreszczykiem i jedno z naszych lepszych wspomnień z Ipoh! 

 

Podsumowanie

Cały czas nie możemy zrozumieć, dlaczego  tak mało osób wie o Ipoh, a miasto ma przecież tak wiele do zaoferowania! Wszyscy kursują między Kuala LumpurCameron Highlands, a Penang, tymczasem Ipoh leżący centralnie na tej trasie zatrzymuje nielicznych poszukiwaczy nietuzinkowych atrakcji. Miejsca, które zdążyliśmy odwiedzić podczas dwudniowego pobytu są tylko ułamkiem tych wartych obejrzenia - samych świątyń w jaskiniach jest o wiele więcej, nie mówiąc o zakamarkach starego miasta, zwariowanych muzeach czy położonych na przedmieściach ruinach zamku szkockiego arystokraty. Nas Ipoh urzekło kameralnym, artystycznym klimatem, choć największe wrażenie zrobiły na nas neolityczne malowidła - o ile starówek czy świątyń widzieliśmy w swoim życiu wiele, o tyle z prehistoryczną sztuką naskalną mieliśmy do czynienia po raz pierwszy. Jest to unikalne doświadczenie i choćby dla Gua Tambun i stoczonej bitwy z Królem Makaków warto było przyjechać do Ipoh! Drugim powodem może być gęsia skórka w nawiedzonej Nam Thin Tong. Naprawdę nie spodziewaliśmy się, że takie małe miasto dostarczy nam tylu intensywnych emocji!

 

Po takiej dawce bodźców trzeba było odpocząć, więc nasze kolejne kroki skierowaliśmy znów do mniej znanej malezyjskiej miejscówki - czekało nas plażowanie na wyspie Pangkor. A przynajmniej taki był nieśmiały plan z uwagi na niezachęcające prognozy pogody. Ale o tym czy warto tam jechać, dowiecie się już w następnym wpisie!

 

 
 
 
 
Gdzie obecnie jesteśmy?
Szukaj po tagu
Obserwuj nas na Instagramie
Polub nas na Facebooku