2018-11-27

Wszystkie drogi prowadzą do Gorontalo

Bye, bye paradise!

Po 3 błogich dniach na Togianach popłynęliśmy promem z Wakai do Gorontalo. Podróż trwała ok. 10 godzin, ale tym razem zaszaleliśmy i kupiliśmy miejsca w biznes klasie (#burżuje) za całe 90k/os. Każde z nas miało swoją pryczę, wygodny i czysty materac oraz kilka spokojnych godzin na czytanie i różne przemyślenia. Mieliśmy tylko jeden problem - brak noclegu w Gorontalo i brak zasięgu żeby go zorganizować. Problem tym większy, że prom dociera do portu między 2:00, a 4:00 w nocy. Liczyliśmy więc na odwieczne prawo, że głupi ma zawsze szczęście i po raz kolejny okazało się, jak głęboka jest ta ludowa mądrość ;)

Tuż przed zacumowaniem złapaliśmy zasiąg neta i sprawdziliśmy czy jest coś wolnego na Booking.com i na Airbnb, coś co będzie czynne w środku nocy i przyjmie dwójkę zbłąkanych wędrowców. Średnio wierzyliśmy w powodzenie tej akcji, więc tym większe było nasze zdziwienie gdy nie tylko znaleźliśmy przyjemną ofertę Homestay Harry&Mimin , to jeszcze gospodarze odpisali natychmiast (o 2:00 w nocy) na naszą wiadomość z prośbą o rezerwację i nocny check-in:

Wszystkie pokoje zajęte, ale możecie spać na materacu w przedpokoju.

Perfekto. Bierzemy! 

 

There is a lot of magic in Gorontalo

Dotarliśmy tam z portu tuk tukiem (50k), w którym… robiliśmy za reflektor… trzymając przed sobą zwykłą latarkę i oświetlając nią drogę kierowcy, który słowa nie mówił po angielsku, ale na nazwę Harry & Mimin od razu wiedział gdzie nas zawieźć. Przywitała nas zaspana Mimin z przygotowanym na podłodze w salonie materacem gdzie w ubraniach, z plecakami pod dupą, odespaliśmy podróż nie przejmując się ludźmi chodzącymi nam rano nad głowami. Pomyśleliśmy, że jak pobyt zaczyna się na wariackich papierach, to ciekawe co będzie dalej. I słusznie, bo Homestay Harry&Mimin okazał się strzałem w dziesiątkę! 

Nie mieliśmy wobec Gorontalo żadnych oczekiwań. Nie wiedzieliśmy właściwie nic o tym miejscu, mieliśmy spędzić tam tylko 2-3 dni na odsapnięcie i popracowanie, a potem ruszyć do Manado gdzie znajduje się park narodowy z przepiękną rafą koralową...

Walić rafę.

Zostaliśmy w Gorontalo 8 dni i nie żałujemy ani minuty. Najlepsze jest to, że generalnie nie działo się tam nic spektakularnego: nie oglądaliśmy zapierających dech w piersiach widoków,  nie dotykaliśmy starożytnych świątyń, nie obserwowaliśmy egzotycznych zwierząt, nie uczestniczyliśmy w żadnych ekstremalnych aktywnościach czy obrzędach  - no, może oprócz uczestnictwa w zebraniu władzy samorządowej, gdzie Ania robiła za atrakcję, ale o tym za chwilę. 

Gorontalo to nie wyróżniające się niczym szczególnym indonezyjskie miasto, żadna wielka atrakcja turystyczna  (chociaż, żeby oddać sprawiedliwość, można tam ponurkować z rekinami wielorybimi i mają też piękne jezioro - w ciągu najbliższych lat pewnie się rozkręcą!)

To co nas jednak urzekło na zawsze w tym miejscu to ludzie.  

Ludzie nieprawdopodobnie otwarci, skromni, serdeczni i gościnni. Ludzie, którzy przywracają wiarę w ludzkość  (a już na pewno w Indonezyjczyków związanych z turystyką.)  Nie wiemy na czym to polegało, ale jest chyba jakaś magia w powietrzu ( There is a lot of magic in Gorontalo! - jak sam przyznał Harry), która nie chciała nas stamtąd wypuścić. Magia, która sprawiła, że poczuliśmy się tam jak w domu.

Harry i Mimin to małżeństwo, które prowadzi skromny, ale znany na całe miasto homestay gdzie goszczą ludzi z całego świata. Od 20 lat ich drzwi stoją otworem dla wszystkich podróżnych -  odkąd Harry jako nastolatek zaprosił  pierwszego turystę do domu, aby ten uczył go angielskiego w zamian za nocleg. Przez wiele kolejnych lat przyjmowali za darmo pod swój dach obcych, aby szkolić swój język i poszerzać wiedzę o świecie. Dziś zarówno Harry jak i Mimin mówią płynnie po angielsku, są lokalnymi przewodnikami, mają homestay w centrum miasta i bungalowy na wsi, ale serce na dłoni i ciekowość drugiego człowieka zostały takie same.

Mogliśmy bliżej poznać historię naszych gospodarzy i zżyć się z nimi, dzięki pracy Radka, która tym razem okazała się błogosławieństwem, bo po prostu cały czas siedzieliśmy z nimi :P Skromne wyrywki ich historii jakie dane było nam poznać, to niemal gotowy scenariusz na książkę lub film. Mamy tam biedę i rodzinne dramaty, miłość wbrew rodzinie i ucieczkę z domu, silne zasady moralne prowadzące do wielu konfliktów, ale też niezwykłą serdeczność, uczciwość, pokorę i zaufanie do nawet obcych ludzi. Nic dziwnego, że takie zawirowania losów ukształtowały naprawdę wyraziste charaktery, które chcą nie tyle iść przez świat swoją drogą, ale za swoją drogę obrały zmienianie świata. Wystarczy dodać, że oboje zostali wyrzuceni ze stowarzyszenia przewodników, gdyż konsekwentnie odmawiali pobierania od turystów zbójeckich opłat ustalonych przez organizację (miód na nasze uszy!), traktując to nawet nie jako politykę dająca utrzymać się jedynie w krótkim okresie, ale też po prostu przeczącą zwykłej ludzkiej przyzwoitości.

Musi być w nich coś wyjątkowego, bo często kto choć raz miał z nimi do czynienia odwołuje inne plany wakacyjne żeby zostać dłużej (jak np. my), albo wraca nawet latami do Indonezji tylko dla nich - jak pierwszy turysta, który uczył Harrego 21 lat temu, a który stał się przyjacielem na całe życie (i co roku odwiedza Harrego). Albo jak para z Francji, którą tam poznaliśmy (Friderick i Sarah:*!), którzy wracają do Gorontalo 1-2 razy w roku od kilku lat… Podejrzewamy, że i my dołączymy do tego zacnego grona psychofanów!

 

Cottage

Zwłaszcza, że po tym jak po kilku dniach pobytu przenieśliśmy się z domu w mieście do bungalowu na wsi prawie staliśmy się członkami rodziny. Żadne słowa nie oddadzą atmosfery błogości jaka tam panowała. Leniwe poranki z kawką wśród muczenia krów (które brzmiało jak wrzask belzebuba wzmocniony echem jaskini! A nie jakieś tam muu), wspólne posiłki z cudownymi ludźmi, spokojna praca z lapkiem na warendzie, sielski-wiejski krajobraz, niesamowite zachody słońca, żadnej presji, żadnego ciśnienia, żadnych obowiązków (oprócz pracy i bloga :P). Tylko tyle i aż tyle potrzebne jest do szczęścia!

 

Uwaga to my! V.I.P ! 

Mieliśmy też dwie małe przygody - i to dzięki Mimin, która wrobiła nas w rolę lokalnych maskotek ;) Pierwszą przygodą był debiut Ani w życiu politycznym (co prawda na razie w prowincji Sulawesi, ale od czegoś trzeba zacząć) - jako żywy dowód, że turyści w regionie SĄ i w region trzeba INWESTOWAĆ! Mimin któregoś wieczoru wzięła Anię na zebranie lokalnych władz z przedstawicielami rządu centralnego, którzy razem debatowali nad przyszłością turystyki w regionie. Konferencja odbywała się w kiczowatym od przepychu pałacu burmistrza gdzie przez 2 godziny, siedząc na honorowych miejscach, Ania słuchała wystąpień po indonezyjsku, z których rzecz jasna nie rozumiała ani słowa ku uciesze pozostałych uczestników. Na szczęście Mimin starała się jej tłumaczyć co nieco, żeby nie miała aż tak głupiej miny.  Na zakończenie spotkania stała się wdzięczną towarzyszką kilkuset selfie, bo każdy, łącznie z rządem, chciał sobie z nią zrobić zdjęcie (You must act like a movie star! - no Ani nie trzeba dwa razy tego powtarzać). Ostatnim punktem konferencji była kolacja z szefem turystyki regionu w na wpół opuszczonym resorcie nad jeziorem. W tym czasie Radek pozbawiony kluczyka do pokoju koczował pod drzwiami w homestay'u (miało ich nie być 1h - terefere!) 

Druga przygoda miała związek z życiem kulturalnym. Znów jako turyści od Mimin zostaliśmy zaproszeni jako goście honorowi przez lokalne władze, tym razem na… szkolne pokazy tańca - ale takie na propsie! Z profesjonalną sceną, oświetleniem, nagłośnieniem, konfenansjerką itp.  Posadzili nas w pierwszym rzędzie na skórzanych kanapach przed sceną, podali przekąski i picie, szef turystyki przez mikrofon dziękował Polsce za udział w ich evencie, a my zdezorientowani co się w ogóle dzieje i nagłą rolą attaché kultury, jaka nam przypadła, oglądaliśmy z wybałuszonymi oczami tańce tradycyjne w wykonaniu miejscowych nastolatków. Postanowiliśmy jednak odegrać naszą rolę z godnością, chociaż bardzo nas bawiło, że wystarczy być białym turystą, żeby traktowali Cię jak gwiazdę. Oczywiście na koniec nie obyło się bez pamiątkowych zdjęć…

 

Time to say... see you later! 

Pobyt w domu Harry'ego i Mimin stał się naszym najmilszym wspomnieniem z  Indonezji - nasze rozmowy, opowieści z ich niesamowitego życia, wspólne żarty i nieporozumienia językowe, które prowadziły czasem do komicznych sytuacji (Beware! She is from police…), pyszne domowe jedzenie ( #BakłażanSztos), mini-udział w życiu społecznym Gorontalo, spokój i cisza na wsi - to wszystko schowaliśmy głęboko w sercu i pamięci, gdzie zostanie na zawsze.

Oprócz Harrego i Mimin zapamiętamy też wyjątkową atmosferę Gorontalo, gdzie wszyscy witają Cię i zagadują nie oczekując niczego w zmian. Nikt na ulicy nie chciał wciskać nam taksówki, wycieczki, pamiątek, selfie. Płaciliśmy też normalne ceny w knajpach i sklepach. O niesłychanej życzliwości zwykłych Gorontalczyków świadczy chociażby sytuacja, która zdarzyła nam się gdy spacerowaliśmy po przedmieściach. Kiedy szliśmy przez okoliczne osiedla dogonił nas w pewnym momencie chłopak na skuterze mówiąc, że jako jedyny w okolicy mówi po angielsku, więc mieszkańcy, których mijaliśmy po drodze, wezwali go aby nam pomógł. Bo może się zgubiliśmy? Może nam czegoś potrzeba? Jedliście coś? Możemy się zaprzyjaźnić? To dziwne tak chodzić z buta, może nas gdzieś zawieźć? Fenomen chodzenia w Indonezji jest materiałem na osobny post, tu wyjaśnimy tylko, że Indonezyjczycy NIE CHODZĄ - dlatego nasz spacer wywołał takie poruszenie wśród lokalnej społeczności, że aż wymagał interwencji tłumacza! Ale poza tym mieszkańcy ujęli nas totalnie swoją troską o zupełnie obcych sobie ludzi. I to jest właśnie magia Gorontalo…
Przyrzekliśmy, że wrócimy za rok na zakończenie naszej podróży i słowa dotrzymamy! Już tęsknimy i nie możemy się doczekać :*

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 
 
 
 
Gdzie obecnie jesteśmy?
Szukaj po tagu
Obserwuj nas na Instagramie
Polub nas na Facebooku