2018-12-10

Zwrakuj się w Coron!

Parostatkiem w piękny rejs...

Ponownie Manila. I ponownie nic nie zobaczyliśmy poza ścianami betonowego pokoju - przyjechaliśmy w środku nocy, a następnego dnia wieczorem mieliśmy prom na, Coron. Widok mijanych po drodze slumsów (takich prawdziwych slumsów, takich zbudowanych z gazet, blachy i kartonów po bananach, takich gdzie ludzie pokotem leżą na chodniku wśród gór śmieci ) skutecznie zniechęcił nas do eksplorowania miasta. Uznaliśmy, że spanie do południa i korzystanie w miarę z niezłego wifi jest najlepszą rozrywką w tej sytuacji, zwłaszcza, że po trekkingu w Sagadzie nogi i kręgosłupy domagały się odpoczynku. Popołudniu elegancko Grabem stawiliśmy się w porcie skąd odpływał nasz prom na Coron. Przyzwyczajeni do indonezyjskich warunków, na pokładzie statku 2Go Travel poczuliśmy się jak na pokładzie Titanica, w I klasie. Zabrakło tylko skrzypiec do kolacji. Przestronne przestrzenie, czysto, każdy ma swoją koję, elegancki foodcort, restauracja, sklep, duże łazienki z normalnym kiblem i prysznicem, czysto... szok. Jak to, to nie musimy walczyć o miejsce na podłodze? Nie będzie indodisco i bananów? A więc tak wyglądają promy... chodziliśmy z rozdziawionymi ustami. A jeszcze obsługa była miła, pomocna i obecna na każdym kroku, to już w ogóle zaczęło wzbudzać naszą podejrzliwości! ;) Już samo to, że była...

I wszystko byłoby pięknie gdyby nie to, że w naszej kajucie klima była tak rozkręcona, że czuliśmy jak zamarza nam krew w stopach, a łóżka mieliśmy tuż pod wywietrznikiem. Na szczęście w cenie biletu są prześcieradła (czyste!) które uratowały sytuację. Trochę. Pierwszy raz podczas wyjazdu spaliśmy tylko kilka godzin, bo było nam za zimno.

Sytuację uratował też nasz sąsiad z koi obok. Kolejny raz nie ogarnęliśmy noclegu i jechaliśmy w ciemno do Coron Town. Sympatyczny starszy jegomość chętnie nas zagadywał i od słowa do słowa zaproponował nam nocleg u siebie, skoro nie mamy się gdzie podziać. Okazało się, że jego rodzina od niedawna prowadzi guest house i mają wolny pokój - 300 metrów od portu. Zajebiście bierzemy! Dziadek podzielił się też z nami swoją niesamowitą historią o tym jak przetrwał tajfun.

Tajfuny na Filipinach to codzienność. Nikt tu za specjalnie się nad nimi nie rozwodzi, nikt się specjalnie nie przejmuje. Póki to nie jest super tajfun czyli taki około 300km/h, to w ogóle luzik. Rybacy normalnie wychodzą w morze jak jest "tylko zwykły" tajfun. I tak też było z naszym dziadkiem, który jako kapitan własnej łodzi, razem z 10 osobową załogą ruszyli łowić ośmiornice, mimo, że do Coron zbliżał się tajfun...

Miał przejść bokiem, ale wiatr zmienił kierunek i walnęło prosto w nas ... Roztrzaskało łódź, załogę rozrzuciło na kilka kilometrów. Ja obudziłem się w wodzie sam, trzymałem się bambusowej belki. Spędziłem dryfując w morzu 2 doby. Moja twarz i plecy były całe spalone słońcem, skora pokryła się bąblami i bruzdami. Wiedziałem  jak wyglądają ciała topielców - są nie do rozpoznania, wiec koszulką przywiązałem sobie saszetkę z dowodem do szyi i czekałem na śmierć. I wtedy wydarzył się cud. Usłyszałem muzykę. Słyszałem ją tak wyraźnie jak Was teraz i czułem, że mnie przyzywa. Resztkami sił zacząłem płynąć w jej kierunku aż zobaczyłem ląd i fale wyrzuciły mnie na brzeg. Byłem tak oślepiony słońcem, że widziałem na plaży tylko sylwetki ludzkie, a nie wiedziałem nawet czy to kobiety czy mężczyźni. Ludzie na początku nie wiedzieli z czym mają do czynienia - moje ciało było w tak strasznym stanie. Musiałem im powiedzieć, że jestem rozbitkiem i wtedy pomogli mi, byłem uratowany. Zapytałem ich o muzykę to, ze zdziwieniem powiedzieli, że na wyspie i na morzu panuje cisza... Zrozumiałem wtedy, że to był znak od Boga.

Dwie osoby z załogi niestety nie mały tyle szczęścia i nie wróciły. A on jako właściciel łodzi, zgodnie z filipińskim prawem poniósł za to odpowiedzialność . Odszkodowania dla rodzin go zrujnowały i już nie mógł być rybakiem. Zresztą powiedział, że i tak już nigdy nie wróciłby w tamto miejsce. Dziś ma budkę z grillem i guest house i cieszy się, że w ogóle żyje. Po tamtych wydarzeniach zostały mu tylko koszmarne blizny na plecach i nogach.

 

Bajodomek i Coron Town

Nasza kwatera okazała się chatą na morzu z bajecznym widokiem na port ! Tu poczuliśmy w końcu, że naprawdę jesteśmy na Filipinach - niebieskie morze, palmy, łodzie, doprowadzające do szału koguty, drewniane chatki - zupełnie jak z obrazka! 

Samo miasteczko przypomina wszystkie nadmorskie miejscowości na całym świecie : jedna główna ulica, przy której są knajpy, sklepy, sklepiki z pamiątkami i akcesoriami do plażowania/ sportów wodnych i to wszystko. Reszta to rachityczne domki mieszkańców, zaniedbane podwórka, wszechobecne sznury z praniem, tricycle (przerobione na taksówki trójkołowe motorki z dorobiona budka i siedzonkami dla pasażerów) skutery, mnóstwo dzieci i psów. Niestety jeśli w Coron nie zamierza się nurkować, to absolutnie nie ma tam co robić. Wszystkie atrakcje są drogie i nie da się z nich korzystać na własną rękę, a i tak są to po prostu głównie rejsy po okolicznych wysepkach. Wiele osób jest totalnie rozczarowana tym miejscem i my pewnie też byśmy byli gdyby nie ambicja Radka. 

 

Get wrecked!

Przyczyną dla którego w ogóle przyjechaliśmy do Coron jest II wojna światowa. Działania wojenne w tym regionie przyniosły mnóstwo ofiar i mnóstwo wraków japońskich okrętów - milczących pamiątek po bitwach morskich. Jeśli dodamy do tego krystalicznie czystą wodę i kolorowa rafę koralową (i rekiny - to nie żart) to już wiadomo dlaczego przyjeżdżają tu nurkowie z całego świata. Radka kusiły te wraki tak bardzo, że postanowił zrobić dodatkowa licencje aby móc je podwodnie zwiedzać. Z pierdyliarda centrów nurkowych w Coron, po pobieżnym zapoznaniu się z opiniami na Google, wybór padł na Fun&Sun Dive Center i chyba naprawdę głupi mają jakieś niewytłumaczalne szczęście, bo to był kolejny strzał w dziesiątkę!

Radek był już posiadaczem certyfikatu CMAS P1 uprawniającego do nurkowania do 20 m, który zrobił dwa lata temu w Polsce. Szkopuł w tym, że duża część wraków zatopionych w okolicach Coron położona jest głębiej. Naturalnym wyborem było zatem rozszerzenie swoich uprawnień. Nie do końca pewny czy lepiej zdecydować się na kurs organizacji PADI czy SSI ostatecznie zdecydował się na tę pierwszą z uwagi na rozpoznawalność marki i możliwość konwersji do odpowiedniego stopnia CMAS w późniejszym terminie.  Radek odbył w Polsce intensywny kurs na obozie, po czym nie miał nic wspólnego z nurkowaniem przez ponad dwa kolejne lata. Jak nietrudno się było domyślić większość rzeczy zdążył zapomnieć, co tylko potęgowało uczucie stresu przed zanurzeniem się pod wodą. W ten sposób poznaliśmy dwie wspaniałe instruktorki Bearthę (Bee) oraz Maxine pochodzące z Republiki Południowej Afryki, które wprowadziły na nowo Radka w podwodny świat. Pierwsza część pierwszego nurkowania to przypomnienie koniecznych umiejętności, w tym zdejmowanie pod wodą maski i jej ponowne zakładanie.

Pomimo tego, że Radek w pierwszej chwili zaciągnął trochę wody nosem, to pozostał spokojny, dzięki czemu już po chwili mógł doświadczać nurkowania na głębokości niemal 30 metrów. Było to niesamowite doświadczenie! Mając za porównanie tylko polskie jezioro, w którym za wiele nie widać i jest na prawdę zimna woda, nurkowanie w morzu to bajka. Na maksymalnej głębokości temperatura rzędu 28 stopni, widoczność od kilku do kilkunastu metrów no i te widoki! Z wcześniejszych doświadczeń ze snorkelowaniem wiadomo było czego można się po rafie spodziewać, niemniej jednak możliwość przyglądania się morskim żyjątkom naprawdę z bliska i bez stresu, że zaraz skończy się powietrze jest przeżyciem samym w sobie. Niczym granie w oglądanym w dzieciństwie podwodnym filmie przyrodniczym. Mnogość form życia i kolorów może przyprawić o zawrót głowy, a do tego jeszcze budzące grozę i fascynację wraki! Kiedy z otchłani pomału wydobywa się zarys, początkowo niewyraźny cień, który po chwili przeobraża się w majestatycznie osiadły na dnie okręt, człowiek odczuwa niesamowitą ekscytację. Tak chyba musieli się czuć pierwsi odkrywcy nieznanych lądów i nie ma znaczenia, że setki osób wcześniej już nurkowało w tym samym miejscu - każdy wrak jest taką terra incognita, którą trzeba samemu odkryć.

Dodajmy, że spora część wraków ma niebagatelne rozmiary, nawet do 130 metrów. Zarysy wystających elementów, leżące na dnie połamane maszty i dźwigi, dalej leżące na dnie buldożery, worki cementu czy zwoje siatki. Morze pomału i niechętnie odkrywa swoje tajemnice. Obrastająca stalowe kolosy flora, tworząca sztuczną rafę koralową teraz żyje już swoim życiem i to człowiek jest intruzem w miejscu, którym niegdyś władał. A podziurawione okręty wojenne spoczywające na dnie w różnych pozach tylko potęgują uczucie bycia maluczkim wobec potęgi przyrody, a oceanu w szczególności. Kiedy nad głową unoszą się tysiące ton wody, w środowisku skrajnie niesprzyjającym ludzkiemu życiu można poczuć się rzeczywiście kruchym, a jednocześnie wdzięcznym za zdobycze techniki, które pozwalają osobiście eksplorować ten najmniej poznany, a zajmujący najwięcej powierzchni na Ziemi habitat.

Początkowo Radek chciał tylko zrobić dwudniowy kurs AOW PADI, ale nurkowało mu się tak dobrze, że postanowił przedłużyć przygodę o dwa dni i zrobić dodatkowo dwie specjalizacje: głęboką (do 40 m) i wrakową. Nie bez znaczenia była też świetna instruktor Bee z 16sto letnim doświadczeniem w nurkowaniu, która była nie tylko niesamowicie kompetentna i umiejąca wszystko wytłumaczyć, ale też cierpliwie odpowiadająca na wszystkie pytania (nawet te najgłupsze i abstrakcyjne) i zmieniająca naukę nurkowania w dobrą zabawę. Łącznie przez cztery dni Radek oddał 12 nurów, a w ich czasie wykonywał ćwiczenia tak różne jak: nawigacja z kompasem, rysowanie mapy wraku, penetracja wraku z rozwijaniem linki, żeby móc odnaleźć wyjście (i miniatura!), czy też wykonywanie różnych ćwiczeń na czas na powierzchni i pod wodą oraz porównywanie wyników. 

Co w tym czasie robiła Ania? Na cztery dni zmieniała się w milionerkę ze swoim prywatnym jachtem. Wszyscy poza nią nurkowali, więc były momenty kiedy miała łódź całą dla siebie z tańczącą i śpiewającą załogą (Filipińczycy to urodzeni showmeni, tu wszyscy bez skrępowania śpiewają!), z czego skrupulatnie korzystała opalając się na dziobie. Żeby nie wyjść na leniwca od czasu do czasu wskakiwała do morza z maską żeby trochę posnorkelować, ale generalnie były to cztery dni błogiego lenistwa i grzania się na słońcu.

Na łodzi okazało się też, że jednym z divemasterów jest Klaudia - Polka, więc można było też z kimś pogadać we własnym języku. Co było bardzo dziwnym wrażeniem po tak długim czasie odezwać się do kogoś obcego ,,djangoznie" po polsku. Pierwsze parę minut mózg walczył w jakim języku ma mówić, a ciało odczuwało coś w rodzaju dziwnego skrępowania. To tak po polsku? I ona zrozumie? Jakie to śmieszne, że tak ławo się odzwyczaić od rzeczy oczywistych. 

Większość tych dni i wieczorów spędziliśmy też z dwójką bardzo sympatycznych Greków, Janną i Gregorym.  W ten sposób udało nam się na łodzi i poza nią stworzyć wspólnie niezwykle miłą i wesołą atmosferę, która tylko potęgowała zadowolenie z pobytu w Coron. Udało nam się też spotkać z naszymi nieodłącznymi już przypadkowymi towarzyszami podróży - Francuzami Anną i Flo! :) Karimunjawa razem, Surabaja razem, Kuala Lumpur razem i teraz Coron razem - następne spotkanie w Wietnamie, Laosie lub Kambodży na początku roku! Mieliśmy nawet taką nieśmiałą refleksję, a zaraz po niej żal, że świat pełen jest super ludzi, którzy są tylko na chwilę, a potem znikają. Dlatego tym bardziej trzeba wyciskać z każdej chwili co się da! Rozstania są ciężkie… drugiej nie możemy się doczekać aż poznamy kolejnych niesamowitych ludzi :)

 

Mieliśmy też mały problem jaki się przed nami jawił to: co dalej? Długo odpychaliśmy od siebie tę myśl i brzemię decyzji, aż w końcu ostatniego dnia w Coron podjęliśmy spontaniczną decyzję - jedziemy na Bohol.

Od wraków do wyraków <3

 

 

 
 
 
 
Gdzie obecnie jesteśmy?
Szukaj po tagu
Obserwuj nas na Instagramie
Polub nas na Facebooku