2019-08-01

Wąwóz skaczącego tygrysa

Szlak śladami tygrysa

O Wąwozie Skaczącego Tygrysa słyszeliśmy już na długo przed przyjazdem do Chin, więc nic dziwnego, że znalazł się na naszej fejkowej trasie podróży, którą musieliśmy przedstawić przy wyrabianiu wizy do Państwa Środka i w przeciwieństwie do części pozostałych pozycji, rzeczywiście mieliśmy zamiar go odwiedzić. Wąwóz zdobył sławę swoją imponującą głębokością, widokami na otaczające rzekę góry i relatywną ,,dzikością" ścieżki (w porównaniu do równo wybrukowanych szlaków, takich jak np. w Dali.) Cieszy się więc popularnością zdecydowanie bardziej wśród zagranicznych turystów, ponieważ Chińczycy unikają wysiłku jak ognia. Momentami mniej, a czasem bardziej wymagająca trasa, której towarzyszą odblaski słońca na ośnieżonych szczytach, wiedzie wśród lasów i samotnych schronisk, przycupniętych na graniach, które oferują pokoje z widokiem na majestatyczne góry o fantazyjnych nazwach takich jak np. Śnieżna Góra Nefrytowego Smoka… A przynajmniej tak słyszeliśmy.

Nic, tylko pakować plecak i ruszać w drogę! Jeżeli ten smakowity kąsek podlejemy jeszcze skwierczącą okrasą z legendy, od której wąwóz wziął swoją nazwę, to nasz mózg wsiada do ekspresu pod tytułem "Mistyczne Chiny", a ręka sama wyciąga fundusze na zakup biletu. Wspomniana legenda może nie jest jakaś oszałamiająca, niemniej jednak zasiądźcie wokół ognia i posłuchajcie:

Wiele lat temu samotny myśliwy bezwzględnie tropił od wielu dni uciekającego przed nim tygrysa. Myśliwy po zapędzeniu pasiastej bestii do wąwozu, przekonany już o swoim triumfie, rozpoczął pościg ze zdwojoną energią. Ku jego zdumieniu, w momencie kiedy kot dotarł do najwęższego miejsca wąwozu, rozpędzony dał susa i jednym skokiem przeciął szalejącą poniżej rzekę Jangcy. Po lądowaniu na drugim brzegu, tygrys zadrżał, warknął… i w oparach spalin i ryku silnika pomknął na gąsienicach, by w końcu dokonać szturmu na Stalingrad

Eeee… No dobra, prawdziwa legenda urywa się po zakończonym sukcesem skoku tygrysa i nie ma nic wspólnego z niemieckim czołgiem. Jak sami przyznacie, nie jest to jakaś wciągająca baśń... Dodajmy, że skała z której tygrys rzekomo dokonał skoku, oddalona jest od drugiego brzegu o kilkadziesiąt metrów, co poddaje w wątpliwość prawdziwość legendy. Ale podania ludowe (i turystyczny marketing) rządzą się własnymi prawami, więc skała stała się najbardziej znanym punktem widokowym wąwozu. Mniejsza więc o historię! Zachęceni wizją widoków i wysiłku na świeżym, górskim powietrzu postanowiliśmy przekonać się sami czy naprawdę jest to jedna z najpiękniejszych pieszych tras Chin. 

 

Informacje praktyczne

Dojazd

Do wąwozu dotrzeć można z dwóch położonych nieopodal miast: Lijiangu od południa lub Shangri-la od północy. Możliwe (choć bardziej problematyczne) jest również wykupienie biletu z Dali do Shangri-la i wysiadka w połowie drogi, w miasteczku Qiaotao, które jest równocześnie początkiem (lub końcem, zależnie od kierunku) szlaku.

Bagaż

Jeżeli po trekkingu planuje się powrót do Lijiang, to duże plecaki/walizki bez problemu można zostawić w jednym z wielu hoteli i guesthouseów w mieście.

W przypadku, gdy tak jak my, planujecie dalszą trasę do Shangri-la można wybrać dwie opcje:

- przekazać plecak kierowcy autobusu z informacją, że ma go zostawić na końcu drogi w Tina Guesthouse,

- samemu wysiąść w Qiaotao i za drobną opłatą (5 juanów od sztuki) przechować bagaże w Jane's Guesthouse.

Sam hostel Jane's może nie jest zbytnio urokliwy, ale przechowalnia bagażu jest tam zamykana na kłódkę i jest wyposażona w metalowe regały, do których przypięliśmy nasze plecaki kłódkami, dzięki czemu byliśmy o nie bardziej spokojni. W końcu wyruszając w trasę nie warto targać wszystkich ciężkich rzeczy, co oznacza zostawienie cennych przedmiotów (np. komputera) w dużym plecaku. Dla porównania, czytaliśmy komentarze, że w Tina bagaże leżą w otwartym pokoju ze swobodnym dostępem, co dla nas było dyskwalifikujące, mimo, że mamy zapinane na kłódki stalowe siatki na plecaki.

Zarówno autobusy do Shangri-la jak i do Lijiangu odjeżdżające codziennie z Tina Guesthouse zatrzymują się po drodze w Jane's żeby goście mogli odebrać bagaże po trekkingu, ale trzeba uprzedzić kierowcę już przy kupowaniu biletu - inaczej może się nie zatrzymać!

Bilety

W Qiaotao wszystkie autobusy zatrzymują się przy zjeździe do miasteczka - gdzie umieszczona jest kasa biletowa. A jakże, za przejście szlakiem należy uiścić opłatę w wysokości 45 juanów poza sezonem (65 w sezonie). Kilkaset metrów dalej znajduje się też symboliczna brama, przy której stróżuje wartownik sprawdzający zakupione bilety.

Trasa i noclegi

Szlak oznaczony jest jako średnio wymagający i taki jest w rzeczywistości, pomijając dwa trudniejsze momenty, trasa jest raczej płaska lub wiedzie w dół. Spotkać można na niej zarówno dzieci jak i osoby starsze, choć nie ukrywamy że dalej mamy do czynienia z 15 kilometrowym szlakiem przez góry, więc warto zadbać o przynajmniej minimum kondycji.

Droga podzielona jest na kilka sekcji takich jak Upper George, Walnut Groove czy Lower Trail. Większość przewodników i informacji praktycznych w Internecie dotyczy części najdłuższej czyli Upper trekking route. Dla zapalonych i hardkorowych piechurów pokonanie całej trasy jest możliwe w jeden dzień. Niemniej jednak zalecane są dwa lub trzy dni, żeby w pełni napawać się widokami i mieć okazję noclegu w jednym z kilku pensjonatów rozsianych w różnych odstępach na całej długości trasy.

Co ciekawe, ponieważ oznakowania szlaku są kiepskie, sprawy w swoje ręce wzięli właściciele okolicznych guesthouseów. Dlatego często obok mizernych drogowskazów są wymazane sprayem numery telefonów i nazwy hosteli, którym towarzyszą jaskrawe strzałki - w końcu reklama się na coś przydaje! Również sama długość trasy mierzona jest odległością między hotelami, więc jedyne mapki, które można napotkać po drodze, pokazują po prostu linię z nazwami hoteli i czasem potrzebnym do przejścia odcinka pomiędzy nimi.

Co ważne, wspomniana na początku skała, z której rzekomo skakał tygrys znajduje się w ostatniej, niskiej części trasy poza głównym szlakiem. Droga do Skały Tygrysa została zmodernizowana przez przedsiębiorczych lokalsów, więc za wstęp pobierają osobną opłatę ok. 30 juanów. Należy o tym pamiętać planując czas, bo jeśli zakończy się wędrówkę w jednym ze znanych guesthousów np. w Tina's Guesthouse, to skały się nie zobaczy!

Noclegi można planować i rezerwować z wyprzedzeniem, ale jeżeli nie idzie się w najbardziej turystycznych okresach (lato), to spokojnie można zdać się na los i wytrzymałość nóg i zatrzymać się tam, gdzie się dojdzie pod wieczór - my zatrzymaliśmy się na noc bez żadnej rezerwacji w Tea Horse Trade Guesthouse, mniej więcej w połowie drogi. 

 

Początek wędrówki

Nasze pierwsze kroki wąwozem nie były zbyt satysfakcjonujące. Tuż za bramą, za którą znudzona strażniczka sprawdziła nasze bilety, ukazał się nam mały i słabo widoczny znak pokazujący drogę na szlak. Spodziewaliśmy się, że już za chwilę rozpoczniemy malowniczą wędrówkę, ale kolejne zakręty asfaltowej drogi ciągnęły się w nieskończoność. Okazjonalny warkot ciężarówek, które przejeżdżając wznosiły tumany kurzu również nie zachęcał do dalszej drogi. Panorama też nie była szczególnie atrakcyjna i przez cały czas dochodziły do nas odgłosy budowy linii kolejowej. Zaczęliśmy się zastanawiać, czy przypadkiem nie zabłądziliśmy, tym bardziej, że w Internecie wyczytaliśmy, że pierwszy fragment trasy jest dosyć stromy i wymagający, tymczasem my leniwie wlekliśmy się poboczem drogi. 

Brakowało jakichkolwiek drogowskazów, co już zwiastowało słabe oznakowanie całej trasy. Są momenty kiedy uda się wypatrzyć w ostatniej chwili niebieską strzałkę pokazująca właściwy skręt, ale są i takie fragmenty drogi, gdzie w zasadzie nie do końca wiadomo czy idzie się dobrze. Ostatecznie dotarliśmy do rozwidlenia, gdzie (oczywiście bez żadnego znaku) trzeba wejść pomiędzy zabudowania (tak jakby do kogoś na podwórko) i dopiero tam rozpoczyna się właściwa trasa do wąwozu. Przy wydeptanej ścieżce rzeczywiście stromo pnącej się na wzgórze umiejscowiony jest stragan lokalnych sprzedawców gdzie zapominalscy mogą zaopatrzyć się w napoje i przekąski po nieco zawyżonych cenach. Podobne temu stoliki umiejscowione są w strategicznych miejscach na szlaku, za co jesteśmy wdzięczni, gdyż pomimo dobrego zaopatrzenia w wodę z jednego z takich stoliczków sami zmuszeni byliśmy skorzystać. Jako, że jak na warunki chińskie, szlak jest turbo dziki i niedostępny (czytaj nie ma schodów, chodnika, kolejki linowej itp.), sprzedawcy nastawieni są na turystów zza granicy. Nie zdziwcie się zatem, że grzecznie dziękując za colę, wodę i Snickersa zostaniecie obdarzeni szelmowskim uśmiechem i rzuconym teatralnym szeptem pytaniem - gandzia mister? Oczywiście na nieprzygotowanych na tego typu atrakcje czeka cały zestaw w postaci fajek, zapalniczek i całego (nie)zbędnego asortymentu, a paczuszki z zieloną zawartością leżą między batonikami. 

Przy okazji, mijając stragany na szlaku, zastanawialiśmy się co się dzieje z plastikowymi opakowaniami i butelkami. Widzieliśmy przy sklepikach sterty aluminiowych puszek, co znając nawyki Azjatów nieco wzbudziło nasz niepokój o stan lokalnego środowiska. Nasze obawy okazały się (częściowo) bezpodstawne. Oglądając na szlaku dziwne konstrukcje, ni to studnie ni to ołtarzyki, zdecydowaliśmy się zajrzeć do jednej z nich, żeby przekonać się że są to... spalarnie śmieci. Oczywiście palony plastik też uwalnia do środowiska różne toksyny, mimo wszystko chyba to lepsza opcja niż rozrzucanie hałd śmieci pod krzakiem? A przynajmniej tak się pocieszaliśmy…

 

A miało być tak pięknie

Na szlak wybraliśmy się poza sezonem, dlatego mogliśmy przez większość czasu rozkoszować się ciszą, spokojem i odgłosami natury. A w zasadzie moglibyśmy, gdyby tylko nie ta cholerna budowa. W wąwozie trwają obecnie prace przy stawianiu dwóch mostów, które niestety nieodwracalnie zniszczyły panoramę. Zorane tymczasowymi drogami góry, huk ciężkich maszyn, piski cofających ciężarówek czy też po prostu nieustanny warkot silników na stałe zdominowały krajobraz. Przez czytane wcześniej opisy, spodziewaliśmy się ścieżki przez góry, z rozsianymi samotnymi schroniskami i otaczającą dziką przyrodą. Tymczasem wszystkie hostele leżące na trasie znajdują się w mniej lub bardziej rozwiniętych miasteczkach, dlatego szlak nie raz i nie dwa prowadzi normalnie betonowymi drogami od wsi do wsi, co wcale nie prezentuje się ,,dziko". O obecności człowieka nie sposób zapomnieć nawet na kilka minut, gdyż dnem doliny wzdłuż rzeki cały czas ciągnie się droga, a wzdłuż samej ścieżki raz po raz pojawiają się i znikają słupy z instalacją elektryczną i rurociągi. W tym momencie budowa okazuje się tylko wisienką na torcie. 

Po tym jak nieco zasapani przeszliśmy pierwszy naprawdę cięższy odcinek i mogliśmy bardziej otworzyć się na doznania wędrówki, okazało się, że nie bardzo jest jak odpocząć od zgiełku miasta. Chociaż w końcu odeszliśmy na tyle daleko, żeby z oczu zniknął nam plac budowy, cały czas jednak czuliśmy się bardziej jak na spacerze w parku nieopodal ruchliwej drogi niż na szlaku przez góry. Szczerze mówiąc podczas pierwszego dnia w zasadzie aż do samego końca czuliśmy niedosyt. Postanowiliśmy się nie forsować i zakończyć wędrówkę już koło 17:00, chociaż teoretycznie moglibyśmy dojść do następnego schroniska. Skuszeni pozytywnymi recenzjami na naszą bazę noclegową wybraliśmy Tea HorseTrade Guesthouse.  

Zanim jednak dane nam było odpocząć musieliśmy zmierzyć się z najcięższym fragmentem trasy, znanym jako 28 Zakrętów. Jest to nieoficjalna nazwa odcinka, który slalomem pnie się dosyć stromo pod górę. Oczywiście dla leniwych istnieje opcja wjazdu na ośle, nie po to jednak się idzie w góry żeby zamęczać zwierzaki. Uzbrojeni w świeżo zakupioną wodę i motywację rozpoczęliśmy wędrówkę w górę. O ile Radkowi nie sprawiała ona większych trudności, tak uśmiech Ani stopniowo znikał, by ostatecznie przybrać kształt grymasu wysiłku. Coraz częstsze postoje, okraszone dobrą miną do złej gry zaczęły wydłużać naszą wspinaczkę. 

Ania zawsze w takich sytuacjach żartuje, że jej zadek na swoje prawa. Być może jest to prawda i jej tyłek może głosować czy też ma prawo zachować milczenie, ale wśród szerokiego asortymentu przywilejów z pewnością nie było wędrówki pod górę. Już od kilku godzin uskarżała się na ból pleców, który ostatecznie stał się tak nieznośny, że musiała się położyć i odpocząć.

Leżeliśmy zatem na skraju wąskiej i piaszczystej ścieżki, z pewną dozą zażenowania spoglądając na mijających nas innych piechurów, dzieci, emeryta na wózku, trójkę niewidomych i dwa goryle we mgle. No dobra, może tylko kilku innych turystów ale wstyd pozostał. Tłumaczyliśmy sobie, że dopiero co miesiąc przemieszczaliśmy się motorem po Wietnamie, co nie sprzyja dobrej kondycji. Dodatkowe kilogramy z pewnością nie mają z tym nic wspólnego! Ale prawda jest taka, że nasz nadbagaż sadła trzyma się nas mocno niczym plama z buraków przed wizytą Hajzera. Nie mając jednak innego wyboru trzeba było pozbierać się do kupy i ruszyć dalej. Ostanie kilkadziesiąt minut wędrówki było już głównie wypatrywaniem naszego miejsca noclegu. Ania przez łzy zaklinała się, że to jej ostatni trekking i że najzwyczajniej w świecie się do tego nie nadaje. Radek pamiętając jej metamorfozę na szlaku podczas nocnej eskapady na wulkan Bromo, postanowił się nie odzywać i zobaczyć co z tej wędrówki i kryzysu ostatecznie wyniknie. 

 

Tea Horse Trade Guesthouse

Guesthouse jak większość z obecnych na szlaku położony jest na skraju miasteczka, niemniej jednak z okien widać panoramę Snow Mountains. Standardowo można zarezerwować noc w dormie, lub jeden z licznych pokoi prywatnych. Im bliżej do zmierzchu tym hostel robił się coraz bardziej pełny, ale raczej dla spóźnionych podróżnych miejsca nie zabraknie. Z uwagi na ograniczoną konkurencję ceny są niestety dosyć wysokie. Za nocleg w prywatnym pokoju z łazienką zapłaciliśmy 130 juanów, przy czym początkowo właścicielka chciała od nas 150 juanów. Dlatego zawsze warto się pytać na miejscu o cenę i trochę się potargować. Ogólnie ceny za pokój prywatny na szlaku oscylują wokół 100-150 juanów. Jedzenie, całkiem smaczne (w tym lokalne smakołyki), sprzedawane jest dosyć drogo. Płaciliśmy średnio za każdy posiłek w okolicach 60-70 juanów za parę.

Najważniejsze, że nawet we współdzielonych łazienkach z prysznica leci gorąca woda, a łóżko wyposażone jest w elektryczny koc - jest to jedyne źródło ciepła na szlaku, a noce są chłodne niezależnie od pory roku. W ogóle na samą wędrówkę warto ubrać się na cebulkę, gdyż momentami w osłoniętych miejscach robi się mocno gorąco, by za chwilę przyjmujący lodowaty wiatr przejął kontrolę i szarpał ubrania - jak nam drugiego dnia wędrówki. 

 

Skały, wodospady i kozy - o to nam chodziło

Drugi dzień rozpoczął się zdecydowanie przyjemniej, w końcu nie słychać było zgiełku budowy, podziwialiśmy więc w spokoju panoramy ośnieżonych gór po drugiej stronie wąwozu. Przyznać trzeba, że widok jest spektakularny i choćby dla niego warto odbyć wędrówkę. Nigdy nie widzieliśmy tak wysokich gór! Tym bardziej, że wąwóz jest jednym z najgłębszych wąwozów na świecie, co widać po różnicy wysokości pomiędzy górami i huczącą w dolinie rzeką (maksymalna głębokość wąwozu to aż 3790m!).  

Mimo, że tradycyjnie wstaliśmy dosyć późno i na szlak wyruszyliśmy jako jedni z ostatnich, szybko zaczęliśmy doganiać chińskie wycieczki. Szczęśliwie mijane grupy bardziej były zajęte sapaniem z wysiłku, więc brakowało tutaj typowego dla lokalsów jazgotu jaki zazwyczaj wytwarzają turyści z Państwa Środka. Dzięki temu głównym odgłosem jaki nam towarzyszył były wreszcie wiatr, huk rzeki i okoliczne kozy. Te ostatnie zazwyczaj zblazowane zajmują się swoimi sprawami, czytaj przeżuwaniem trawy, ale niekiedy bardziej ciekawski osobnik zbliży się do ścieżki dostarczając dodatkowej atrakcji turystom.  

Podczas drugiego dnia przeżyliśmy w końcu też dreszczyk emocji, ponieważ momentami szlak prowadził wąską ścieżką na skraju niczym niezabezpieczonego urwiska. Za podjęte ryzyko wąwóz sowicie wynagradza okolicznymi wodospadami, których na trasie mija się kilka, niekiedy wręcz brodząc przez spływającą z gór wodę. Czasami można napotkać ukryte skarby w postaci schowanej w zaroślach kapliczki, czy też opuszczonego szałasu ze śladami po ogniskach, który służy lokalnym pasterzom za schronienie. 

Jako, że większość trasy pokonaliśmy pierwszego dnia, stosunkowo szybko naszym oczom ukazało się docelowe miasteczko na dnie doliny. Trasa do niego prowadzi jednak zakosami dlatego zajmuje więcej czasu niż mogło by się wydawać. Tym bardziej, że z powodu braku oznaczeń niekiedy trzeba samemu poudawać górską kozicę na stromych ścieżkach. Właśnie dlatego nie zalecane jest pokonywanie trasy w jeden dzień, gdyż pokonywanie ostatniego odcinka po ciemku można uznać za wyrafinowaną próbę samobójstwa. Zgodnie z przewidywaniami Radka, im bliżej końca wędrówki tym humor Ani stopniowo się poprawiał, a trudy i porażki trasy odchodziły w niepamięć. Moglibyśmy w tym miejscu napisać pseudo motywujący fragment rodem z Paulo Coelho, ale prawda jest taka, że niekiedy warto porwać się na coś, co wydaje się trudne tylko po to, żeby udowodnić samemu sobie, że można. 

 

Żegnaj tygrysku

Do Tina Guesthouse dotarliśmy wczesnym popołudniem, dlatego do codziennego autobusu do Shangri-la (15:30) mieliśmy jeszcze kilka godzin. Nie zdecydowaliśmy się jednak na eksplorację dolnego odcinka wąwozu, bo oznaczałoby to znowu długi, intensywny marsz, zakończony powrotem pod górę, o dodatkowych opłatach nie wspominając. Nie dane nam było zatem zobaczyć legendarnej skały z której tygrys oddał swój skok, ale szczerze mówiąc nie żałujemy. Możecie się z nas śmiać, że lamusy nie dały rady, czy też skąpstwo powstrzymało nas od eksploracji ostatniego, dodatkowo płatnego fragmentu doliny. Prawda jest jednak taka, że Wąwóz Skaczącego Tygrysa po prostu nas rozczarował. Opisywany jako jedna z najpiękniejszych tras pieszych całej Azji w rzeczywistości nawet na moment nie pozwala na odcięcie się od otaczającej cywilizacji i tylko potwierdza, że coraz mniej jest na świecie miejsc nie tkniętych mniej lub bardziej destrukcyjną ręką człowieka, a już zwłaszcza w Chinach. Oczywiście nie żałujemy odbytej wędrówki, ciężko nam jednak z czystym sercem polecić w pełni ten szlak ludziom, którzy chcieliby w górach odetchnąć od zgiełku miast.

Wolny czas spędziliśmy na dachu hostelu popijając piwo i odpoczywając przed kilkugodzinną trasą do miasteczka będącego bramą do innego świata. Od Shangri-la rozpoczyna się bowiem nasza tybetańska przygoda, podczas której dane nam będzie doświadczyć nie tylko niesamowitych przeżyć, ale też widoków dalece przewyższających wszystko co zobaczyliśmy podczas wędrówki wąwozem.

 
 
 
 
Gdzie obecnie jesteśmy?
Szukaj po tagu
Obserwuj nas na Instagramie
Polub nas na Facebooku