2019-03-07

Ale Sajgon!

 

Good morning Vietnam!

Przyznamy się szczerze, że wybierając się do Wietnamu byliśmy kompletnie nieprzygotowani. Przed wyruszeniem w naszą roczną podróż opracowaliśmy co prawda szkic planu zwiedzania z listą atrakcji, ale tylko dla kilku pierwszych krajów. Niestety Wietnam już się na nią nie załapał... Nie mieliśmy czasu, w ferworze przygotowań paru spraw nie dopięliśmy na ostatni guzik.

Mówi się trudno, pojechaliśmy więc na pałę! No dobra, na prawie pałę… Między Birmą, a Wietnamem mieliśmy posiadówkę u naszego starego kumpla Bangkok'a. Spędziliśmy z nim ponad tydzień właściwie nie wychodząc z pokoju. Wykorzystaliśmy ten czas aby choć trochę się zorientować co jest do zobaczenia w Wietnamie (i nadrobić zaległości na blogu - tak, nie ma za co ;) )

Z racji tańszych biletów do Ho Chi Minh niż do Hanoi zaczęliśmy zwiedzanie od południa i przez 2-3 miesiące będziemy pięli się ku północy przez ten długi, niczym brazylijska telenowela, kraj.

Brak przygotowania ma też swoje plusy, bo ma się mniej oczekiwań. Przyjechaliśmy więc do Ho Chi Minh (czyli dawnego Sajgonu - zmienili nazwę miasta na HCM od imienia komunistycznego przywódcy i bohatera narodowego, ale podobno mieszkańcy wolą starą nazwę, więc my też) bez uprzedzeń i z otwartymi głowami, ciekawi jakie wrażenie zrobi na nas południe Wietnamu ze swoją legendarną stolicą. 

 

Miasto nocą

Sajgon/Ho Chi Minh City od pierwszego wieczoru pokazał nam skąd się wzięło się powiedzenie ,,ale Sajgon"! Nieświadomi niebezpieczeństwa zamieszkaliśmy tuż przy jednej z najbardziej turystycznych ulic miasta - Bui Vien (odpowiedniczki Khao San Road w Bangkoku), która porwała nas - zbłąkanych wędrowców w swoje neonowe macki…

Wieczorem na ulicy panuje taki tłum, że nawet przechodnie… stoją w korku! Od nagromadzenia ludzi, skuterów, samochodów i knajpianych stoliczków nie da się swobodnie przejść. Zewsząd łupie muzyka, a nad całą ulicą, oprócz oparów alkoholu i dymu z ulicznych grilli, unosi się wielojęzyczny gwar. 

Na szczęście drinki sprzedawane są w sporych słoikach (ok. 70k dongów/szt.), więc przy odpowiednim znieczuleniu cała ta sceneria raczej bawi niż męczy. Co dwukrotnie przepłaciliśmy kacem...

 

Czy to Paryż?

Ale żeby nie było, Sajgon oczarował nas bardziej za dnia (i na trzeźwo). Zaskoczył nas klimat tego miasta, który jest zarówno europejski (za sprawą trawającej prawie sto lat okupacji francuskiej) jak i azjatycki, co tworzy unikalny mix, który od razu nam się spodobał. Zabudowa jest raczej niska, co sprawia, że miasto ma kameralniejszy charakter, ale wielkomiejski sznyt nadają mu za to szerokie ulice, skwery, parki i drzewa. Zdaliśmy sobie sprawę, że dawno nie widzieliśmy tyle zadbanej zieleni w azjatyckim mieście! Układ ulic jest ściągnięty prosto z Paryża - drogi rozchodzą się promieniście od licznych rond i placyków. Chociaż i tak ciężko poruszać się po mieście, gdzie jest chyba więcej skuterów niż ludzi!

Zresztą francuską, kolonialną przeszłość widać też w architekturze. Centrum miasta składa się z zabytkowych gmachów, kamieniczek i willi dawnych oficjeli, dziś pełniących funkcję urzędów, domów prywatnych, a przede wszystkim knajp!

  Jedną z atrakcji jest np. blok mieszkalny dawnych francuskich urzędników, gdzie mieszkania zostały przerobione na restauracje i kafejki. Śmiesznie było chodzić po obskurnej klatce schodowej (winda płatna!) i szukać właściwego lokalu po mieszkaniach, bo oczywiście żadnego spisu lokali się tutaj nie uświadczy. Z balkonów, które teraz robią za knajpiane ogródki rozciąga się widok na centrum z główną ulicą miasta Nguyen Hue

 

Nie sposób uniknąć porównań z Paryżem jeśli mamy tu nawet katedrę Notre Dame! Kopia słynnej świątyni jest tutaj jedną z głównych atrakcji, razem z sąsiadującym obok budynkiem poczty głównej. Brzmi może mało sexy (co ciekawego może być w poczcie?), ale gmach uważany jest za perełkę architektury i rzeczywiście może zachwycać swoją retro-elegancją. Nie powinno to dziwić, bo ojcem projektu jest nikt inny jak Eiffel (tak, ten sam od wieży w Paryżu). Podobały nam się zwłaszcza dawne, drewniane budki telefoniczne, ustawione po dwóch stronach holu niczym pełni elegancji strażnicy  - podróż w czasie gwarantowana! Przycupnęliśmy przy nich na chwilę oglądając tłum turystów, oczywiście wszystko pod okiem zawsze czujnego wujka Ho…

Chodząc w skwarze po ulicach natknęliśmy się też na nietypowy kościół rodem z teledysku zespołu Aqua… Nie sposób było nie zanucić: ,,I am a Barbie girl… in a Barbie church …It looks plastic… but it's fantasitc!" Co ciekawe wiele kościołów chrześcijańskich ma w Wietnamie różowy kolor. Hm… czyżby dlatego, bo mówi się, że chrześcijaństwo to religia miłości?

 

Kawa i buła

Francuzi oprócz budowli zostawili tu też kilka zwyczajów kulinarnych, które mają niewątpliwy wpływ na klimat miasta. Wszędzie są bagietki i kawiarnie! Bagietka wypchana dodatkami -  czyli Banh Mi, to popularny streetfood i ulubiona przekąska miejscowych oraz turystów. Kanapka z jajecznicą w środku stała się więc naszym ulubionym wietnamskim śniadankiem. Bułki sprzedawane są w małych przeszklonych budko-wózkach, często wyposażonych w mały ruszt na grillowane mięso i patelnię na jajka. Bagietkę wypycha się zieleniną (w różnych wersjach może to być kolendra, mięta, sałata, kiełki) i pokrojonymi w paski warzywami (świeży ogórek i /lub marchew z rzepą - te często ukiszone). Na wszystko kładzie się jajka lub mięso i zalewa sosem sojowym i chilli. Pycha! Ceny zależą od dodatków i lokalizacji więc wahają się od 10 do 30 tysięcy dongów za sztukę (1,60 - 4,80 zł.) Po krajach gdzie nie było normlanego pieczywa, Wietnam jest balsamem dla naszej glutenowej duszy… Viva la mąka!

Do świeżej bułki idealnie pasuje kawa, którą Wietnamczycy pokochali też dzięki Francuzom. Kawiarenki dominują w przestrzeni miejskiej - od skromnych straganów z paroma malutkimi stoliczkami, przez knajpki urządzone w garażach zajęte z reguły przez starszych mężczyzn, po wielkie lokale na kilkaset osób (w których sprzedaje się wyłącznie kawę i herbatę, ku naszemu zaskoczeniu nie są to restauracje ani bary!) Bez względu na standard lokali, łączą je trzy cechy: unoszący się w powietrzu zapach kawy, głównie męska klientela i siedzenia ustawione na sposób paryski, czyli przodem do ulicy.

Kawiarnie są dosłownie na każdym kroku, ściana w ścianę, lokal na lokalu - i co zaskakujące każda ma klientów! Kultura picia kawy w Wietnamie jest zupełnie inna niż w Polsce. Tu kawę na mieście pije się pary razy w ciągu dnia. W kawiarniach spędza się czas z przyjaciółmi, gra w warcaby, omawia się sprawy służbowe, odpoczywa, gawędzi… I tak robią wszyscy, a nie garstka zamożnych.

I my dołączyliśmy do kawoholików od pierwszego łyku tradycyjnie przyrządzonej kawy po wietnamsku. Od razu zaznaczymy, że ciężko taką dostać w centrum Sajgonu. Pierwszą naprawdę dobrą i mocną kawę z gęstym mlekiem kondensowanym na dnie, zaparzoną w specjalnym tygielku tuż przed podaniem, napiliśmy się daleko od centrum w lokalnym ,,pierdolniczku" (jak nazywamy małe szemrane knajpki i sklepiki, których fanami jesteśmy). I od tamtej pory nie chcieliśmy już pić żadnej innej… Kawy w centrum miasta są drogie, rozwodnione, sprzedawane w plastiku i nie mają nic wspólnego z tą pyszną wietnamską kawką, którą można kupić na straganach i w knajpkach dla lokalsów. Za 10 -15k (1,60 - 2,40 zł)  dongów, a nie za 30k (4,80 zł)…


Święto Tet

Dzięki francuskiej spuściźnie Sajgon nie jest więc tak duszny i przytłaczający jak Bangkok, ale nie martwcie się - mimo paryskich naleciałości, do wymuskanej europejskiej metropolii mu daleko. To w końcu Azja… z całym swoim bałaganem i kolorytem! A skoro mowa o kolorach, to trafiliśmy na ich prawdziwe zatrzęsienie, bo byliśmy w mieście w trakcie święta Tet.

Tet, czyli wietnamski Nowy Rok Księżycowy, to najważniejsze święto w kraju. Obchody trwają kilka dni i polegają na zabawie, wspólnych biesiadach, wręczeniu upominków oraz odwiedzinach bliskich. W tym czasie miasta i domy mieszkańców udekorowane są tradycyjnie kwiatami - żółtej moreli na południu kraju i różowej brzoskwini na północy. Motyw żółtych kwiatów był więc w całym mieście, a ich sadzonki w doniczkach zdobiły wszystkie parki, instytucje djangozne, knajpy i witryny sklepów.

Do tego wszędzie są też chryzantemy (momentami czuliśmy się jak na cmentarzu, co było śmieszną schizą, bo u nich to szczęśliwe kwiaty), które również należą do dekoracji typowo noworocznych razem z czerwonymi lampionami i wstążkami oraz złotymi monetami. Generalnie wszystko jest czerwono - złote, bo te kolory symbolizują szczęście i pomyślność. Według tradycji w dniu Nowego Roku wszyscy wystawiają też ołtarzyki z darami dla przodków przed domy, sklepy, hotele itp.

Jako, że rok 2019 jest rokiem świni, to pocieszne różowe stworzonko patrzyło na nas z każdej dekoracji, straganu, drzwi i okna.  W całym Sajgonie panował motyw świni, ale to główna ulica miasta, wspomniana już wcześniej Nguyen Hue, pobiła wszelkie rekordy azjatyckiego kiczu. Centrum miasta zamieniło się w noworoczny ogród pełen kwiatów, instalacji świetlnych i figurek radosnych świnek. Kolorowy, udekorowany deptak co roku przyciąga tysiące ludzi z całego miasta, stając się miejscem gdzie całe wietnamskie rodziny cykają sobie zdjęcia, a lokalni przedsiębiorcy rozstawiają swoje kramiki z przekąskami i wszelkiej maści badziewiem - festynie trwaj!

Oczywiście jak na Nowy Rok przystało, nie mogło zabraknąć fajerwerków! Śmialiśmy się, że mieliśmy ubogi Sylwester w Rangunie, to tutaj chociaż świętujemy na wypasie! Miasto nas nie zawiodło i w dniu Nowego Roku dało fenomenalny 15 minutowy pokaz fajerwerków, który oglądaliśmy w wielotysięcznym tłumie na wystrojonym deptaku Ngueyn Hue. 

A skoro o północy mowa, to w trakcie Tet ważne są też rodzinne odwiedziny i wiąże się z nimi pewien zabawny obyczaj. Wietnamczycy wierzą, że to kim będzie pierwsza osoba, która odwiedzi dom w Tet, ma ogromne znaczenie - może przynieść ze sobą szczęście lub pecha. Dlatego w Tet nikt nie przychodzi w odwiedziny niezaproszony, aby przypadkiem nie stać się tą pierwszą osobą. Ponadto nawet przez pierwsze 3 dni święta nie zaprasza się osób, którym niedawno ktoś zmarł, bo mogą przynieść ze sobą śmierć. Aby mieć więc pewność, że nikt nie sprowadzi nieszczęścia na domowników sprytni Wietnamczycy stosują fortel. Parę minut przed północą Nowego Roku głowa rodziny wychodzi przed dom, aby powrócić do niego chwilę później  - tym sposobem to on jest pierwszą osobą, która weszła do domu w Tet i niebezpieczeństwo zażegnane!

 

Trochę Japonii nie zaszkodzi

Podpowiadamy też, że jeśli chce się odpocząć od tłoku i kolorów głównych ulic miasta, można schronić się w Małym Tokio. Uliczki zamieszkane przez mniejszość japońską na chwilę przeniosły nas w zaciszny klimat małego miasteczka. Co prawda trzeba momentami odganiać się od dziewczyn proponujących masaż (nie chcieliśmy sprawdzać czy z happy endem), ale i tak warto tu się poszlajać za przewodnika mając jedynie światło lampionów.

Z łezką w oku wspominamy najlepszy ramen jaki jedliśmy w życiu. Trafiliśmy w Małym Tokio przypadkiem do niepozornej knajpki Masa Ramen, gdzie japoński kucharz uraczył nas niebiańską zupą - wciągając makaron słyszeliśmy anielskie pienia! Choćby dla tego ramenu chcemy kiedyś wrócić do Sajgonu…

 

Religia w Wietnamie

O tym, że jesteśmy w azjatyckim mieście przypominają również świątynie - głównie buddyjskie, konfucjańskie i taoistyczne, ponieważ Wietnam przez tysiąclecia pozostawał pod silnym wpływem Chin. W kulturze wietnamskiej wiele wierzeń przeplata się ze sobą, a praktykowanie jednej religii nie wyklucza zwyczajów drugiej. Najważniejszy i wspólny dla wszystkich mieszkańców kraju jest i tak kult przodków (o którym świadczą wszechobecne przydomowe ołtarzyki), więc popularne religie mają znaczenie drugorzędne. Wietnamczycy mają zatem swobodne podejście do wierzeń, czerpią z różnych tradycji i chodzą do różnych świątyń, których jest pełno w Sajgonie. My podczas naszych spacerów, zdecydowaliśmy się odwiedzić główne obiekty kultu w mieście czyli pagodę Nefrytowego Cesarza, pagodę Królowej Niebos i najstarszą świątynię w mieście pagodę Giac Lam. 

 

Jade Emperor Pagoda

Zbudowana na początku XX wieku, przez chińskich uchodźców, pagoda zachwyca przede wszystkim swoją kameralnością. Najsłynniejsza świątynia miasta, główna atrakcja turystyczna, a ludzi tak mało, że w spokoju mogliśmy cieszyć się jej niemal mroczną atmosferą.

Misternie rzeźbione i pozłacane ściany, przerażające posągi, ołtarze, dary… wszystko spowite dymem kadzideł, od którego wszystkie dzieła sztuki pokryte są czarną warstewką sadzy, a ciemny od dymu sufit niknie w ciemności. W centrum uwagi znajduje się On - Nefrytowy (Jadeitowy) Cesarz, postać z mitologii chińskiej, czczona w taoizmie jako jeden z twórców świata. Nie jest to jednak świątynia stricte taoistyczna, bo swoje ołtarze mają tam również Budda oraz bogini miłosierdzia i płodności Kim Hua. I to właśnie obrazuje pragmatyczny stosunek Wietnamczyków do kultu - każdy znajdzie coś dla siebie.

My byliśmy oczarowani klimatem świątyni, w której, mimo lokalizacji w centrum miasta, panuje sprzyjający kontemplacji spokój. Pachnące kadzidła, półmrok i niesamowite rzeźby pozwalają choć na chwilę zanurzyć się w mistycyzm Wschodu, a krótki odpoczynek na ławce pod świętym figowcem dał nam siłę na dalszą eksplorację miasta.

 

Giac Lam

Jest najstarszą świątynią buddyjską w mieście, więc jest dosyć rozczarowujące, że zbudowano ją dopiero w XVIII wieku… nie jest to więc jakoś dawno, zwłaszcza, że buddyzm jest obecny w Wietnamie od początku naszej ery!  Niemniej świątynia z rozległym ogrodem i wieżą robi wrażenie. Dla sajgońskich buddystów jest to główny ośrodek kultu, ponieważ w stupie przechowywane są relikwie Buddy, a figowiec, który rośnie w ogrodzie wyrósł z sadzonki od oryginalnego drzewa pod którym Budda doznał Oświecenia. 

 

My za to dostaliśmy innego oświecenia (oniemienia?) gdy na pięterku świątyni odkryliśmy… siłownię! Czyżby zasada w zdrowym ciele - zdrowy duch weszła za mocno? ;)

Kolejnym miłym odkryciem było, że można wejść na szczyt stupy. I to za darmo, co już było szokiem! Z siedmiopiętrowej wieży roztacza się widok na panoramę miasta i jak na tak duży ośrodek miejski, byliśmy zdziwieni, że Sajgon ma tak niską zabudowę. Wieżowców, czy nawet wyższych budynków, jest tu dosłownie kilka! 

Dzięki czemu widać jak na dłoni Landmark 81 (to ten na środku zdjęcia)  - niedawno ukończony 13 najwyższy budynek świata (461,2 m wysokości). Średnio nam imponują takie rzeczy, ale po zmianie hotelu mieliśmy go w bliskim sąsiedztwie i musimy przyznać, że podświetlony w nocy wyglądał naprawdę fajnie. Na wejście na taras widokowy wieżowca, gdzie można podziwiać panoramę miasta, nie zdecydowaliśmy się… szkoda hajsu :P Widok ze skromnej wieży pagody w zupełności nam wystarczył.

 

Cho Lon i Królowa Nieba

Jak każde miasto w Azji (a może i na świecie), Sajgon też ma mniejszość chińską, która zostawiła swój ślad na charakterze i wyglądzie metropolii. W ogóle mamy taką teorię, że Chińczycy to tacy Żydzi Azji. Z reguły to przedstawiciele Kraju Środka są właścicielami hoteli, knajp i sklepików. Przedsiębiorczość i solidarne wspieranie się w obrębie swojaków, niestety wzbudza niechęć i zazdrość innych nacji…

Odwiedziliśmy więc Cho Lon (czyli China Town po wietnamsku) spodziewając się klimatycznych uliczek, starej architektury, lampionów i straganów z chińskim mydłem i powidłem… Jakie było nasze rozczarowanie, gdy okazało się, że Cho Lon prawie niczym nie różni się od innych części miasta… Byliśmy nawet na autentycznym chińskim targu An Dong (który miał być fajniejszy niż oblegany turystycznie Binh Tay Market) i poza paroma dziwnostkami jak ususzone zgniłe ogórki (chyba), nie było tam w ogóle wciągającej atmosfery.

Zachwyceni byliśmy za to pagodą Królowej Nieba - Chua Ba Thien Hau, czyli świątynią chińskiej bogini morza Mazu. Świątynia ta, chociaż zbudowana w XVIII wieku dla morskiej bogini,  jest pagodą taoistyczno-buddyjską, co jest kolejnym przykładem na eklektyczne podejście do wiary.

Co ciekawe Mazu zanim została boginią była wioskową szamanką żyjącą w X wieku na jednej z chińskich wysp, ale dzięki swoim magicznym zdolnościom krótko po swojej śmierci awansowała w oczach miejscowych rybaków i żeglarzy na boginię. Jej kult przez tysiąc lat rozprzestrzenił się od kilku okolicznych wiosek na całe Chiny i wszędzie gdzie dzisiaj żyje chińska diaspora.

Bogini występuje pod różnymi imionami i oficjalnymi tytułami, w zależności od lokalnych tradycji. Wierni jednak, jeśli chcą aby bogini szybko spełniła ich prośby, zwracają się do niej po prostu ,,Mazu" (co oznacza Babcię), bo zawołana po królewskich tytułach (np. Królowo Nieba albo Święta Pani Jasnej Miłości, Czystej Wiary i Pomocnej Odpowiedzi) mogłaby poczuć się za bardzo zobligowana do wystrojenia się w szaty i ułożenia włosów (królewska stylówa musi być przecież bezbłędna!), co zabrałoby za dużo czasu, a nasza prośba czeka… xD

Pragmatyzm jak zwykle na pierwszym miejscu!

 

Cao Dai - kult wielkiego Oka

Jednak to co nas totalnie zaskoczyło w Cho Lon to odkrycie kaodaizmu! Nigdy nie słyszeliśmy o takiej religii, co zafrapowało zwłaszcza Anię. Odwiedziliśmy więc świątynię Cao Dai aby dowiedzieć się więcej o tym tajemniczym kulcie i spotkała nas tam miła przygoda! W świątyni od razu podeszła do nas starsza, uśmiechnięta pani zachęcając do wejścia i oglądania.

Budynek już od zewnątrz jest bardzo kolorowy i zdobny, ale to co się dzieje w środku przyprawia o oczopląs! Pastelowe ściany i ornamenty, krzykliwe rzeźby, dziwne malowidła, a nad ołtarzem wielki trójkąt z Okiem… Ale był też Jezus Chrystus, Budda, Konfucjusz… Oglądaliśmy wszystko sami nie wiedząc co mamy o tym myśleć i co to wszystko oznacza.

Ku radości Radka znaleźliśmy schody na wieże świątyni, gdzie wchodziło się najpierw po zdobionych, a potem coraz skromniejszych i chyboczących się drewnianych schodach. Nie wiedzieliśmy jednak czy wolno nam tam przebywać, więc czym prędzej wróciliśmy na dół i to w idealnym momencie, bo wtem przydreptała do nas znów sympatyczna kobiecinka i zaczęła opowiadać o swojej wierze.

Kaodaizm powstał w latach 20' XX wieku w trakcie seansów spirytystycznych - tak, już się nieźle zaczęło, a dalej było tylko lepiej! Założyciele religii (trzech zwykłych urzędników) ogłosili, że przemówił do nich Bóg (Cao Dai, czyli Najwyższa Władza), który objawił się pod postacią Oka i powiedział im, że ludzkość aby zostać odkupiona, musi zjednoczyć się w jednej uniwersalnej religii. Przez wszystkie wieki bóg przemawiał pod różnymi postaciami do ludzi, ale jego słowa były źle interpretowane lub ignorowane - dlatego na świecie jest tyle kultów. Czyli według kaodaizmu wszyscy wierzymy w to samo bóstwo, ale pod różnymi postaciami. Dlatego aby zjednoczyć wszystkich ludzi kaodanie łączą nurty i wizerunki bóstw ze wszystkich religii. Stąd elementy chrześcijańskie, buddyjskie, chińskie, hinduskie, a nawet islamskie i judaistyczne w wystroju świątyni. Najważniejszymi wartościami, które mają wymiar uniwersalny są Miłość i Sprawiedliwość i to do nich powinniśmy wszyscy dążyć. Kaodaizm jest bardzo popularny w Wietnamie, szacuje się, że wyznaje go ok. 4 - 6 milionów Wietnamczyków.

A do tego według kaodaizmu każda osoba, która wniosła jakiś pozytywny wkład w historię ludzkości, jest traktowana jako święta… Dlatego kaodanie czczą np. Victora Hugo (obecny na plakacie powyżej), Joannę d'Arc, Charliego Chaplina… Może to trochę szokujące, ale w sumie czemu nie?

Po mini wykładzie i oprowadzeniu nas po świątyni zostaliśmy zaproszeni na obiad z członkiniami wspólnoty. Poczuliśmy się naprawdę zaszczyceni! Usiedliśmy w świątynnej kuchni gdzie poczęstowano nas domowym, wegetariańskim obiadem (kaodanie nie jedzą mięsa- props!) a uśmiechnięte kaodanki, niczym troskliwe babcio-ciocie tylko wciskały nam coraz większe dokładki aż pękliśmy od nadmiaru jedzenia i życzliwości.

Niczego od nas nie chciały, były po prostu szczęśliwe, że ktoś się zainteresował ich wiarą i że mają gości z dalekiej krainy :) Niby nic wielkiego, a stało się to naszym najmilszym, iście podróżniczym, doświadczeniem w Sajgonie! Od tamtej pory zawsze jak widzimy gdzieś świątynię Cao Dai uśmiechamy się do siebie i cieplej się robi na sercu.

 

Podsumowanie

Spędziliśmy w Sajgonie ponad 2 tygodnie i zgodnie ustaliliśmy, że pokonał Bangkok w walce o nasze względy. Jako dziecko Francji i Azji łączy w sobie najlepsze cechy swoich międzykulturowych rodziców. Po Francji odziedziczył poczucie estetyki, słabość do kawiarni i brak alergii na gluten. Jednak to kultura chińska i wietnamska tchnęła w niego kolorystykę, smykałkę do handlu i ten azjatycki uliczny rozgardiasz, który tak uwielbiamy! Unikatową atmosferę miasta aż chce się chłonąć wszystkim zmysłami, na każdym kroku trafiając na ślady jego skomplikowanej historii. 

 

***

Na zakończenie mały teaser - będąc w Sajgonie (i w ogóle w Wietnamie) nie sposób zapomnieć, że jeszcze niedawno toczyła się tu krwawa wojna. W mieście znajduje się muzeum wojny wietnamskiej, a jedną z głównych okolicznych atrakcji są też tunele Cu Chi, gdzie ukrywali się partyzanci Wietkongu. Obydwa te obiekty również zwiedziliśmy podczas naszej wizyty w Sajgonie i były to bardzo emocjonujące wyprawy… Dlatego więcej o historii wojny i związanych z nią miejscach napiszemy w kolejnych wpisach.

Tymczasem szukujcie się na relację z delty Mekongu! 

 

 
 
 
 
Gdzie obecnie jesteśmy?
Szukaj po tagu
Obserwuj nas na Instagramie
Polub nas na Facebooku