2018-10-01

Bali - raj na Ziemi?

 

Pierwsze wrażenie robi piorunujące i gotowi byliśmy powiedzieć tak, tak, tak! I podpisać się 8 kończynami (a nawet pośpiesznie wyhodować ze dwie dodatkowe). Już samo lądowanie dostarczyło niezapomnianego widoku, bo pas lądowania jest tuż przy linii brzegowej, więc samolot leci tuż nad falami rozbijającymi się o brzeg. Po wyjściu z lotniska kolejny raz mieliśmy wrażenie, że wchodzimy do nagrzanego piekarnika - cały czas przyzwyczajamy się do tropikalnego powietrza. A dalej już było tylko coraz bardziej egzotycznie i bardziej pięknie…

Drogę do kwatery przebyliśmy po zmroku, więc w porównaniu do Bangkoku, mieliśmy dysonans co do oświetlenia ulic, którego na Bali brak (co poza większymi miastami oznacza ciemność absolutną - jak w rzyci dziobaka). Od naszego kierowcy (za którego słono przepłaciliśmy o czym możecie przeczytać tutaj) usłyszeliśmy, że właśnie rozpoczęło się jakieś święto (niestety nie udało nam się ustalić jakie), w związku z czym ruch jest dużo większy niż zazwyczaj - przejazd 40 km do naszego lokum zajął nam ponad dwie godziny (Ania, u której podejrzewamy narkolepsję, jak zwykle w międzyczasie przybiła gwoździa, więc jedyne co była w stanie podziwiać to welurowy dywanik samochodu). Dotarliśmy do kwatery późnym wieczorem, zajechani jak koń po westernie, więc nie widzieliśmy naszych nowych włości w całej okazałości, ale i tak cieszyliśmy się jak dzieci - drewniany, tradycyjny domek w jawajskim stylu z ażurowymi ornamentami, wielką werandą, kuchnią, łazienką i kolorowym ogrodem z basenem - ziszczony sen na jawie (choć to Bali, a nie Jawa)! Ale rano to dopiero opadał nam szczęka jak wszystko zobaczyliśmy w pełnym słońcu i tak pozostało do końca wyjazdu. 

Śmieszne wrażenie kiedy śniadasz w otoczeniu krotonów, fikusów i objuczonych kolorowymi kokosami palm - roślin, które w Polsce uświadczyć możesz jedynie w doniczkach albo nawet ogrodach botanicznych. Porośnięte roślinami podwórko sprzyjało wielu romantycznym chwilom, takim jak np. ta: Pewnego poranka po zjedzeniu swojej porcji tostów Ani pozostał jeden, dodajmy niezbyt pyszny bez dodatków, pomidorek. Nie wiedząc co z nim zrobić Ania spojrzała Radkowi w oczy i pstrykając palcem przerzuciła pomidorka na jego talerz, przeciągle przy tym mrucząc: - Pomidooooreeeeek miłoooościiii. Radek jednak szybko zorientował się, że kukułcze jajo z pomidorka z miłością ma wspólnego tyle, co przednie hamulce od Stara - natychmiast więc odpowiedział z niewzruszoną miną: - No chyba Cię zaraz coś trafi… I nie będzie to strzała kupidyna, tylko laczek!

 

 

Mieszkaliśmy na uboczu Ubud - do centrum mieliśmy jakieś 10-15 minut na piechotę. Okoliczne uliczki są tam tak małe, że nie wjeżdżają tam nawet samochody - jedyny ruch to skutery, a i tych nie było zbyt wiele. Wokół tylko senne wille na wynajem, malutkie knajpki i sklepiki, poletka ryżu i kukurydzy, koguty, żaby, jaszczurki oraz bajeczne ogrody Balijczyków. Mogliśmy od razu poczuć się jak gdzieś na odludziu, bo głównym odgłosem dobiegającym z każdej strony było poskrzypywanie cykad (jak widać nie tylko na Cykladach) i przeróżne trele i odgłosy, które pierwotnie uważaliśmy za okoliczne ptaki, a które okazały się… jaszczurkami! Najbardziej niesamowitym odgłosem reprezentował się pewien gekon, którego próbkę głosu możecie usłyszeć tutaj.  Od naszego nowo poznanego sąsiada dowiedzieliśmy się, że lepiej przygotować przed spaniem zatyczki do uszu albo zostaniemy obudzeni przez okoliczne koguty, które swoje peany potrafią ogłaszać światu już od trzeciej rano (na cześć nie wiadomo czego, bo słońce wstaje około 6:00). Koguty to w ogóle nieodłączny element pejzażu Bali, wiele razy zostaliśmy przez nie opiani w jakieś malutkiej wiosce, a pies obszczekał nas tylko raz. Same koguty całymi dniami stoją zamknięte w koszach przy drodze, co początkowo stanowi ciekawy widok. Mina nieco rzednie, gdy dowiedzieliśmy się, że stoją one przy drodze, żaby przyzwyczaić się do hałasu, ponieważ hodowane są do walk! Proceder przyjmowania zakładów jest nielegalny, ale w dalszym ciągu powszechny na Bali.

Samo Ubud to znane miasteczko wśród nawiedzonych joginów, hippisów, artystów i… turystów (na ulicach więcej ich niż miejscowych - wypełzają spod każdego kamienia). Jest też ośrodkiem kultury i sztuki balijskiej, a nawet street artu - stąd obecność wielu galerii, warsztatów rękodzieła i muzeów. Położone w centralnej części wyspy, co prawda nie ma dostępu do morza i szerokich plaż, ale zachwyca zabytkami kultury balijskiej, obrośniętymi dżunglą stokami, wąwozami szemrzącymi strumieniami i soczyście zielonymi tarasami ryżowymi. Tak przynajmniej czytaliśmy i takie zdjęcia oglądaliśmy. Zdecydowaliśmy się więc zatrzymać właśnie tutaj, ponieważ mimo wszystko jest mniej komercyjne i festyniarskie niż południe Bali - z najpopularniejszymi kurortami i zaśmieconymi plażami gdzie grasują bandy nawalonych Australijczyków. Na plażę jeszcze zdążymy, spokojnie.

 

Spacerując pierwszego dnia po Ubud mieliśmy jednak mieszane uczucia. Główna ulica to nieprzerwany strumień turystów, z knajpkami i sklepikami gdzie można dostać pamiątki i etno-odzież (Ania oczywiście kupiłaby wszystko, tak jakby kilkunastokilowy garb nazywany plecakiem nie był wystarczająco wypchany.) Na ulicach panuje skuterowy harmider, a rządzi nim tajemniczy system sygnałów dźwiękowych, powszechnie zwanych trąbieniem. To co u nas w przeciągłym zawodzeniu znaczy ,,Jak jedziesz baranie!" albo ,,Rusz się szybciej!" tam przypomina bardziej Myk-Myk strusia pędziwiatra i znaczy ,,Uwaga- jadę, nie wykonuj gwałtownych ruchów" lub ,,Widzę Cię, ale Cię nie przepuszczę" albo ,,Halo! Halo! Czy ktoś jest za zakrętem?" (rozgryzienie zasad ruchu zajęło nam jakieś 2 dni, ale potem śmiało się poruszaliśmy nawet po podmiejskich szosach). Punktem centralnym i orientacyjnym Ubud jest Pałac Królewski, gdzie nadal przebywają potomkowie władców Bali.

Zmęczeni atmosferą głównych ulic, zboczyliśmy z utartego szlaku i sami zaskoczeni byliśmy jak szybko zrobiło się cicho. Wystarczy odejść w boczne uliczki by przekonać się, że:

 

  • Niesamowity styl architektoniczny pełen ornamentów i figur mają nie tylko świątynie i pałac, ale domy zwykłych Balijczyków też tak wyglądają (jak się później okazało nawet na prowincji)! Co ciekawe domy te budowane są w całości bez jakichkolwiek elektronarzędzi - króluje ręczne rozrabianie betonu, wiaderka, taczki i młotki. Nawet wymyślne zdobienia, które na plac budowy dojeżdżają z okolicznych warsztatów powstają ręcznie, co osobiście mogliśmy zaobserwować dzięki wolnemu podróżowaniu wzdłuż dróg Bali (i po postanowieniu, że dymać bez mydła się nie damy - lokalne taksówki to ściema - o czym możecie przeczytać tutaj)

  • Religia przenika tu każdy aspekt życia codziennego, na każdym kroku są posągi bogów, miejsca kultu od świątyń po małe kapliczki/ołtarzyki i ofiary leżące w różnych dziwnych miejscach - np. przed sklepem na środku chodnika, na krawężnikach i murkach albo na siodełku skutera. Balijki składają ofiary codziennie rano - i nie są to puste gesty ku uciesze turystów, zwyczaj ten panuje na całym Bali od centrum miast po najbardziej zapadłe dziury w dżungli. 

 

  • Właśnie oznaki czci, która jest wszechobecna w przestrzeni miasteczka najbardziej zwróciła początkowo naszą uwagę. W naszej głowie, na każdym kroku pojawiały się całe serie pytań: co to za kolorowe koszyczki na ulicach? A czemu figurki bóstw mają ubranka i parasolki? Hmm… niektóre drzewa też mają ubranka! A co do za dekoracyjne pałąki? To są świątynie czy przydomowe ołtarze?


Okazało się, że małe koszyczki - podarki, które walają się (dosłownie!) wszędzie na ulicach to ofiary dla duchów i bóstw - canang sari. Uplecione są z liści bananowca i zawierają kwiaty (dla bóstw - każdy kolor kwiatów dedykowany jest innemu bogu) i pozostałości ze śniadania (aby udobruchać złe duchy.) Koszyczki są kładzione nie tylko przed domami, sklepami, knajpami, skuterami, ale każdego ranka lądują też w małych wiszących kapliczkach, przy figurkach bóstw, na mostach i polach  oraz rzecz jasna w świątyniach. Towarzyszą im tam wonne kadzidełka, których zapach otula całe Ubud i okolice. Nam również towarzyszył zawsze przy śniadaniu - nasza gospodyni Ratni co rano składała ofiary pod naszymi drzwiami (uf! Byliśmy bezpieczni! A kysz złe duchy! Dostałyście krakersa!) Dbanie o sztamę z duchami spoczywa na barkach kobiet i to one opiekują się domowymi i okolicznymi miejscami kultu - zawsze ubrane w tradycyjny strój: sarong, przepaskę w talii i koronkową bluzkę. Skoro już o stroju mowa, to zaskoczeni byliśmy, że Balijczycy naprawdę chodzą na co dzień w swoich ludowych szatach, oczywiście mają też ,,zachodnie" ubrania, ale widuje się je na równi z tradycyjnym odzieniem.  Jeśli chodzi o ubranka/ przepaski dla rzeźb i drzew to jest to wyraz szacunku. Ubierając boga, pokazujesz, że dbasz o niego. Drzewa, które najczęściej są okryte szatą w kratę (biel i czerń jak się słusznie domyślacie symbolizują dobro i zło - zupełnie jak świeżo polizany lizak i czające się na niego kłaki spod szafki) to figowce bengalskie - czczone w hinduizmie jako święte, to właśnie w ich pobliżu często lokowano świątynie lub nawet samo drzewo może być świątynią!

Kolorowe pałąki, które ozdabiały ulice lub fronty domów to Penjor'y. Spełniają podobną funkcję jak u nas choinka - dekoruje się je suszonymi liśćmi i owocami, aby wyrazić wdzięczność za dary natury i zatrzymać pomyślność. Symbolizują też zwycięstwo dobra nad złem. W Ubud wszystkie chodniki miały specjalne dziury aby wtykać w nie penjor'y (i nie tylko takie, ale to oddzielna opowieść ;) )  Niektóre z Penjorów wyposażone są także w zawieszone małe kapliczki, stwarzając dodatkowe miejsce, w którym można złożyć ofiarę.

 

  • Mieszkańcy Bali uśmiechają się na sam Twój widok i każdy, ale to absolutnie każdy mijany człowiek powie Ci radosne ,,Heelloooł!",  a przynajmniej pośle promienny uśmiech. To było bardzo dziwne, a jednocześnie przyjemne doświadczenie. Wyobrażacie sobie, że nagle w Polsce wszyscy na ulicy uśmiechają się do siebie i mówią sobie ,,Dzień Dobry"? Czy nawet nawiązują kontakt wzrokowy? Dla nich to naturalne. I pokrzepiające jest, jak szybko stało się naturalne dla nas :)   

 

  • Ciekawą refleksję mieliśmy też odnośnie turystów (szczególnie z Azji) i miejscowych. Niczym niezwykłym nie jest widok wianuszka szczebioczących Azjatek dzierżących w dłoniach… parasole. Oczywiście nie osłaniają się od wyimaginowanego deszczu (z wyjątkiem wycieczek z okolicznego wariatkowa), tylko skrzętnie ukrywają każdy skrawek skóry przed słońcem. Mieliśmy taką refleksję, że wszyscy poza białymi chcą być jak najbardziej biali (kremy wybielające itd.), a tylko białasy z zachodniego świata eksponują się na słońce co by być bardziej brązowi. Czy to oznaka symptomu bardziej zielonego ogródka po drugiej stronie płotu, pchającego nas ciągle w kierunku tego czego akurat nie mamy? Czy też może jakieś głęboko skrywane echa kompleksów białych kolonizatorów, którzy przez wieki trzymali większość Azji pod swoim pręgierzem?

 

Co jeszcze nas zaskoczyło w Ubud? To, że raj ma też ciemną stronę…

 
 
 
 
Gdzie obecnie jesteśmy?
Szukaj po tagu
Obserwuj nas na Instagramie
Polub nas na Facebooku