2018-09-24

Jak być frajerem

Jeżeli kiedykolwiek zastanawiałeś/aś się czy podróżowanie jest dla Ciebie, w końcu nie masz w zasadzie żadnego doświadczenia, każdy będzie chciał Cię oskubać, a tak w ogóle, to nie do końca wiesz ,,z czym to się je", to mamy da Ciebie uspokajającą wiadomość - masz całkowitą rację, nic nie wiesz o podróżowaniu i każdy będzie traktował Cię jak chodzący bankomat bez limitu wypłat. Im bardziej turystyczne miejsce tym bardziej widoczne zjawisko dojenia turystów na wszelkie możliwe sposoby i nie oszukujmy się - będzie to dotyczyło również Ciebie - przekonaliśmy się o tym na własnej, bladej skórze.

Czy to oznacza jednak, że powinieneś/aś zrezygnować z podróżowania?

Nic bardziej mylnego! Jak każdy proces, nauka podróżowania zajmuje nieco czasu, ale wprost proporcjonalnie do jego upływu (taką mamy cichą nadzieję) i wraz z nabywanym doświadczeniem zaczynasz zauważać powtarzające się schematy, a w głowie mimochodem pojawia się lista rzeczy do odhaczenia.

Żeby dodać Wam otuchy postanowiliśmy zebrać listę 7 największych naszych wtop z jakże przebogatego doświadczenia naszej eskapady wynoszącej… 7 dni (a i to licząc dobę w samolocie!)

 

  1. Mamona

Ostatnia strona… jeszcze trzy linijki…koniec! Oto zakończyłeś czytać 24-ty przewodnik dotyczący miejsca, które chcesz odwiedzić, wiesz o nim już niemal wszystko: jakie są największe atrakcje, które rejony musisz odwiedzić, a których lepiej unikać, szczególnie po zmroku itp. Plecak stoi przy łóżku wypchany po brzegi, a w nim ekwipunek tak egzotyczny jak klin pod drzwi, czy korek do zlewu (więcej o sprzęcie jaki zabraliśmy możecie przeczytać TUTAJ). Szczepienia wszystkie odbębnione, nawet te najbardziej odjazdowe, więc nawet jak rzuci się na Ciebie dzika kaczka zarażona chorobą wściekłych krów, to co najwyżej z pogardą wyciągniesz w jej kierunku rożen (darmowe żarcie!). Bateria leków spowodowałaby niekontrolowane ślinienie się hipochondryka (więcej o medycynie podróży znajdziecie w naszym poprzednim wpisie), więc wszystko gotowe- możemy jechać!

Błąd!

W tym momencie mamy na swoje usprawiedliwienie tyle wymówek, że można by pewnie zapełnić nimi już kilka kajetów, ale prawda jest taka, że wyjechaliśmy na roczną podróż bez grosza obcej waluty. Funty - no, Euro- nein, Dolary - null. NIC. Mieliśmy wymienić tuż przed odlotem, ale jakoś nie wyszło (ups!). Na lotnisku wpatrywaliśmy się w bieżące kursy ze zniesmaczeniem, po czym w polskim stylu zadecydowaliśmy - ,,jakoś to będzie". Oczywiście nie jest tak, że nie zrobiliśmy nic - obydwoje mamy karty Revolut, więc możemy przy minimalnych prowizjach wymieniać między sobą ponad 120 walut, a nawet za darmo wypłacać równowartość 800 PLN w dowolnej walucie na całym świecie. Chyba, że w takiej tam Tajlandii do każdej wypłaty doliczana jest opłata w wysokości 220 THB (ok. 25 PLN) - kolejne ups! Za to mamy przy sobie jakieś 500 złotych, szkoda tylko, że nigdzie w kantorach w Azji nie słyszeli o takiej egzotycznej walucie. Warto nadmienić, że przy transakcjach bezgotówkowych nie ma problemu, szkopuł tkwi w tym, że płatność kartą tylko od 300 bathów, lub nie ma jej wcale.

 

  1. Orientacja w przestrzeni - jak żyć bez karty SIM?
  • Kochanie sprawdziłeś jak dojechać z lotniska do kwatery?
  • Phi! Pewnie, że sprawdziłem! A nawet jak nie, to pójdziemy na azymut.

Gorzej tylko jak azymut urywa się gdzieś przy rzece, a zbulwersowana nie wiadomo czym tajska baba wykrzykuje Ci prosto w twarz swoje żale, pytając czy możesz łaskawie wyjąć nogę z jej garnka i zdjąć wyprane gacie z głowy, po tym jak nieopatrznie zawisły ci na uchu w ewidentnie nie przystosowanej do białych łupince, którą zapewne nazywa domem. Zapewne, bo ni w ząb nie rozumiesz co mówi, równie dobrze mogłaby szczekać… woleliśmy tego uniknąć. Co wtedy robi wytrawny podróżnik XXI wieku? Idzie i kupuje lokalną kartę SIM - w końcu Internet wie lepiej gdzie i jak iść. Jednak jeszcze gorzej jest wtedy, kiedy po 20h w podróży masz ewidentnie dosyć i w sumie, to może od razu kupisz kartę tam gdzie stoisz. A tragedia jest wtedy, kiedy stoisz na lotnisku. Jakoś tak wyszło, że pracując do ostatniej chwili i przy tempie szalonych ostatnich kilku dni przed podróżą, kilku kluczowych rzeczy do końca nie udało nam się ogarnąć. Jedną z nich był dojazd do kwatery w Bangkoku, na domiar złego nie z tego lotniska, o którym myśleliśmy, że wylądujemy. Jako, że wszystkie sieci wifi na lotnisku wymagały rejestracji, w dodatku w lokalnym języku lub kalekim angielskim, więc nie do końca wiedzieliśmy czy wystarczy wysłać coś pod 0-800, czy też potrzebny jest: dzień urodzenia, rozmiar buta i odcisk nosa ukochanego psa z dzieciństwa. Poszliśmy więc na łatwiznę i kupiliśmy karty SIM w stoisku oznaczonym jako "Tourist SIM Sale - TRUE", przy którym notabene kręcił się tłum. Za drobne 299 THB (33 PLN) oferowali dziwny pakiet, który mógł mieć albo 3.5 GB Internetu i jakieś rozmowy, albo 8 GB Internetu i rozmów zdecydowanie mniej. Jako, że Radek odzywa się zazwyczaj tylko wtedy gdy wszystkie inne formy komunikacji zawiodą (nawet sugestywne robienie min połączone z nie do końca wyartykułowanymi dźwiękami), chcieliśmy nabyć opcję numer dwa - wincyj Internetu, a niby za tyle samo. Po zakupie radosny SMS od operatora poinformował nas, że oto łaskawie przyjmuje nas do grona swoich klientów (kosztem wykonanego na stoisku zdjęcia naszego paszportu) i daje nam we władanie… 3.5 GB Internetu.

Boli tym bardziej, że potem w jednym z miliona sklepów 7 Eleven widzieliśmy 7 GB Internetu za 70 THB (8 PLN).

 

  1. Orientacja w przestrzeni - część II: Droga do Ubud

Myślisz sobie, że przecież nie jesteś debilem. Wyciągasz wnioski. Po tym jak piąty raz przystawisz język do rozgrzanego piekarnika (bo może pierwsze cztery razy były przypadkiem!) więcej tego błędu już nie popełnisz. No może jeszcze tylko ten jeden raz w nieodległej przyszłości - coś przecież mogło w międzyczasie się zmienić!

Nauczeni doświadczeniem z Bangkoku, że darmowe Wifi na lotnisku, to niekoniecznie ogólnoświatowy trend, a karty SIM tuż po lądowaniu już więcej nie kupimy, choćby miał to być jedyny sposób komunikacji ze światem, musieliśmy wymyślić inny sposób dotarcia do miejsca swojego noclegu. Gorzej, że nocleg ten znajduje się na Bali pod Ubud, gdzie nie ma komunikacji miejskiej, samochodów w ogóle ponoć nie za wiele, a do pokoju masz 2h jazdy z lotniska…

Co zatem byś  zrobił/a?  - tak jak my pytasz hosta/właściciela pensjonatu, czy nie pomógłby Ci w organizacji transportu.

A ten oczywiście odpisuje, że problemu nie ma, tak się składa, że kuzyn szwagra siostry ojca jego matki akurat zajmuje się transportem i może na Ciebie czekać na lotnisku. Spoko, bierę! I sama jazda jest całkiem miła, kierowca nawet umie po angielsku, w dodatku spyta się czy zatrzymać się przy markecie, bo może chciałbyś coś kupić. I oczywiście ciężko porównywać jakość takiej usługi, gdy de facto masz prywatnego kierowcę, ale jak czuć się inaczej niż frajer, kiedy następnego dnia widzisz po okolicznych straganach, że za transport z lotniska przepłaciłeś co najmniej… ośmiokrotnie (a pewnie jeszcze coś da się utargować). Zamiast ok. 55 000 rupii indonezyjskich (ok.14 PLN) zapłaciliśmy 400 000 rupii (ok. 100 PLN). Auć.

  1. Przecież umiem w kantory

Właśnie zdaliśmy sobie sprawę, że w sumie niemal wszystkie nasze wtopy związane są z lotniskami. Chyba wszechświat próbuje nam powiedzieć, żebyśmy przestawili się na inny środek lokomocji (Anka! Siodłaj osiołka!) I ciężko oczekiwać innych rezultatów, powtarzając wciąż te same schematy, ale właśnie taką drogę sobie obraliśmy. Wszyscy już wiemy po doświadczeniach z Bangkoku, że warto mieć gotówkę. Szczególnie jak musisz zapłacić swojemu prywatnemu kierowcy, który jeszcze nie wszczepił sobie terminala w miejsce złotego zęba (wszystkie prawa zastrzeżone - to nasz pomysł na startup skierowany do Cyganów). A w bankomatach naliczą sobie prowizję, więc w sumie możemy wypłacić kasę od razu i wymienimy przy pierwszej okazji. Życie pokazuje jednak, że ta pierwsza okazja lubi przytrafiać się nam dopiero na lotnisku. Po informacji, że chcemy wymienić bathy na rupie indonezyjskie Pan w kantorze zrobił wielkie oczy i z miną łączącą politowanie z rozbawieniem wydukał tylko: airport no good, sir. Bad rate. Jak byśmy tego już nie wiedzieli! Okazało się, że kurs jest faktycznie zły (ale za granicą jest problem z wymianą bathów, więc po raz kolejny byliśmy postawieni pod ścianą). Na szczęście nie tak zły jak wtedy gdybyśmy chcieli indonezyjskie rupie sprzedać. Zakup każdych 100 000 IDR kosztował nas w końcu 300 THB, natomiast za taką samą kwotę w rupiach przy sprzedaży dostalibyśmy tylko 110 THB! I tylko zbieg okoliczności, że podróżujemy w dobrą stronę był w stanie nieco przerzedzić nasze łzy, gdy szybka kontrola w Revolucie pokazała, że na całej transakcji straciliśmy jakieś 60 PLN. Niestety argument pocieszenia o kant dupy otłuc - przeczytaliśmy później, że w bankomatach na Bali nie ma żadnej prowizji i w ogóle nie potrzebnie wypłacaliśmy pieniądze płacąc i za wypłatę i za wymianę, kiedy mogliśmy spokojnie wypłacić odpowiednią kwotę na miejscu.

 

  1. To wszystko wina braku telewizji

O ile piękniejsze były chwile dzieciństwa, gdzie smak chałki z masłem i dżemem zwiastował początek kolejnego dnia wakacji, a szczytem ekscytacji było oczekiwanie na emisję Brygady RR albo Smerfów. No właśnie, była telewizja. A w telewizji tej leciały wiadomości i właściwie mimochodem oglądało się prognozę pogody. To nic, że teraz masz Internet i prognozę pogody widziałeś dzień wcześniej. Coś tam było o spodziewanym deszczu, ale przecież jesteś na Bali. W środku, jak by nie było, pory suchej. Nie bierzesz zatem pod pachę swojej super turbo ekstra peleryny z Decathlonu (w której wygląda się jak cyber mnich dla ubogich), a która w dodatku specjalnie po to, żebyś nie musiał się zastanawiać czy ją brać, pakuje się do seksownego woreczka o wadze przeciętnego pisklęcia bażanta. Nie bierzesz także jednego z kilku parasoli, jakie udostępnił Ci właściciel pokoju. Przecież idziesz do miasta oddalonego o jakieś 15 minut, co złego może się stać raptem w kwadrans?

Ano może zacząć padać. Bardzo.

Z cukru przecież nie jestem, więc deszcz mi nie straszny - od razu pojawia się w Twojej głowie?

W naszych było dokładnie tak samo!

Jako, że za taksówkę nie ma co płacić, bo do naszego lokum i tak nie dało się dojechać, bo ostatnie 800 metrów trzeba przejść lub przejechać skuterem, szliśmy na piechotę. Jednak horyzont w barwie gdzieś między granatem, a czarną dziurą budził niepokój… Ale jako optymiści z urodzenia spod znaku - ,,może przejdzie po drodze" - poszliśmy.

Nie przeszło…

A nawet po 10 minutach, kiedy i tak bardziej opłacało się już iść dalej niż wracać, zaczęło lać tak, jak dawno nie widzieliśmy. Właściwie to nic nie widzieliśmy - ściana wody zalewała nam oczy. Wąskie kozie ścieżki, które miejscowi nazywają drogami szybko zamieniły się w strumienie, miejscami brodziliśmy w wodzie po kostki. Dodajmy tylko kilka przypomnień:

  • Ludzki organizm ma takie wysublimowane mechanizmy, że jak czuje, że woda spływa mu po tyłku, a nie pamięta tego żeby wychodził z basenu wysyła do mózgu delikatne ostrzegawcze sygnały (Run bitch! Run!)
  • Telefony dotykowe średnio działają w trakcie ulewy, kiedy woda zakłóca sygnały.
  • Jeżeli możesz wyżymać koszulkę, to prawdopodobnie ciężko będzie w nią wytrzeć ręce, żeby lepiej obsługiwało się telefon żeby sprawdzić mapę.
  • Jeżeli wychodzisz z nowego lokum i jest do niego kilka tras, lepiej wracaj tą samą, bo możesz się zgubić…
  • Jeżeli Ty nie masz na sobie ani jednego suchego miejsca do trzech warstw ubrań w głąb, to Twój plecak pewnie też.

Pocieszające jest tylko to, że wszyscy mijani przez nas lokalsi, bezpiecznie schronieni pod dachem, zanosili się takim śmiechem, że nie wątpimy iż za kilka miesięcy staniemy się miejscową legendą.

A pamiętasz tę dwójkę białych? Niesionych wiatrem smaganym zachodnią bryzą, mokrych od deszczu i łez?

Nooo… Nie wiedziałem czy woda cieknąca im po nogach pochodzi z nieba czy z szortów!

 

  1. Słodka prokrastynacja

Pamiętacie jak się nazywa przypadłość, kiedy robicie strasznie długą i skomplikowaną listę spraw do załatwienia, po czym odznaczacie rzeczy, które już udało Wam się załatwić, a na listę trafiły tylko po to, żeby coś było już odhaczone? Ja też nie, ale właśnie to nas spotkało. Co więcej list takich mieliśmy nawet kilka, które z biegiem czasu połączone zostały w jedną super-listę z setką pozycji. Przygotowania do wyjazdu w pełni. Na każdej z nich gdzieś na jednej z pierwszych pozycji znajdowało się wyrobienie międzynarodowego prawa jazdy. 35 złotych, dwie wizyty w urzędzie i oto stajesz się dumnym posiadaczem książeczki, która w kilkunastu językach mówi, że radzisz sobie za kierownicą nieco lepiej niż losowo oddelegowany szympans. Nic zatem dziwnego, że w opasłej wodoszczelnej torebce na dokumenty, których mamy więcej niż dwie, znajduje się dokładnie… zero międzynarodowych praw jazdy. Radek kilka lat temu skończył kurs na prawo jazdy na motor, ale jakoś tak wyszło, że do egzaminu nigdy nie podszedł. Wiadomo, że lepiej mieć kilka kategorii niż jedną (chyba, że sprawa dotyczy obowiązkowego poboru do wojska), więc poczekajmy - może skończy ten kurs i wtedy wyrobimy. Coś jest takiego we własnym wyobrażeniu na temat przyszłości, że wszyscy są w niej bogaci, dorodni i sowicie obsypywani losowymi podarkami od losu. Nikt nie zakłada z góry, że mu się nie uda. Bo po co wtedy się starać. Ale może być lepiej! Zamiast się nie udawać, możesz nigdy nawet nie podjąć próby, czego właśnie byliśmy najlepszym przykładem. I teraz kiedy na Bali rozważamy wypożyczenie skutera, niektórzy mówią, że jedyne co jest obowiązkowe to kask na głowie, nie musisz mieć nawet rąk. Inni mówią, że konieczna jest 3 miesięczna reedukacja w obozie dla skuterów, gdzie uczysz się wymieniać upaprane miski olejowe i karmić berbecia skuterka wysokooktanową mieszanką przez smoczek. Ci mniej radykalni wspominają natomiast o międzynarodowym prawie jazdy. Jaką decyzję finalnie podejmiemy odnośnie wypożyczenia jeszcze się okaże, więc śledźcie dalej nasze wpisy, żeby wiedzieć jak nasza skuterowa przygoda się zakończy i czy gdziekolwiek zajedziemy.

 

  1. Dobrze Ci z oczu patrzy Słonko

Rzadko, bo rzadko, ale trafiają się tacy ludzie, którzy stają na drodze Twojego życia i z miejsca budzą niczym nie uzasadnioną antypatię. Nic jeszcze nawet nie powiedzieli, ale jedyne o czym myślisz to egzystencjalna rozkmina o tym, czy dać im z kopa z lewej czy prawej nogi, po czym nadziać na widły i obnosić po mieście w charakterze przestrogi. Na drugim końcu skali są ludzie, którzy wytwarzają pozytywne wibracje sprawiające, że zdaje Ci się, jakbyś znał kogoś od urodzenia, bratnia dusza, ziom od pierwszego wejrzenia. Jest oczywiście całe spektrum pomiędzy, no i są chwile, kiedy w zasadzie nie wiesz gdzie na tej skali umiejscowić daną osobę, bo poznałeś ją kilka chwil wcześniej.

A osoba ta teraz prosi Cię o Twój paszport.

Nie o podpis, nie o rękę, ani nawet nie o nerkę, co jeszcze skłonny byłbyś rozważyć, ale o paszport - Twój najważniejszy dokument w podróży. Być może fakt, że jest późno i ciemno, a właśnie na skuterze przejechałeś przez labirynt ciasnych uliczek powinien wzbudzić nić sympatii do Twojego kierowcy - wybawcy. Gorzej jak jesteś introwertycznym minotaurem i dobrze wiesz jak kończą się wszystkie historie grubymi nićmi (Ariadny) szyte. Jeszcze gorzej jak średnio masz wybór, bo musisz zostać zarejestrowany na lokalnym posterunku policji, a nie masz przy sobie kopii paszportu. Tej samej kopii, której skan na wszelki wypadek trzymasz na dwunastu dyskach sieciowych i trzech adresach email, a tylko zdrowy rozsądek (i ceny!) powstrzymały Cię od wytatuowania sobie tegoż paszportu na własnych plecach i jednej pięcie. Oczywiście, wydruk kopii paszportu znajduje się na naszej liście rzeczy do zrobienia, ale jak wiele genialnych pomysłów tak i ten nie doczekał się realizacji. Ostatecznie paszporty daliśmy (do czego przyczyniło się dużo pozytywnych opinii o właścicielach, z jakimi mieliśmy się okazję zapoznać) i też je następnego dnia otrzymaliśmy z powrotem, niemniej lekkie uczucie niepokoju towarzyszyło nam aż do ostatniego momentu. Wszystko dobrze się skończyło, a my skłonieni zostaliśmy do poszukania lokalnego punktu wydruków.

 

Choć gdzieś z tyłu głowy dalej kołacze się myśl, czy za kilka tygodni zachwycony dowiem się, że jestem właścicielem kutra rybackiego gdzieś na małej wysepce nieopodal Bali? Zachwyt minie, kiedy doczytam, że jest on na kredyt w miliardach rupii i w sumie to nie jestem dumnym posiadaczem arystokratą, ale pospolitym dłużnikiem... Ale to pieśń przyszłości, liczę, że list z żądaniem zapłaty zaginie gdzieś po drodze.

 

Zdarzyło nam się jeszcze kilka innych wpadek, ale to już materiał na osobny wpis. Jak widać po naszym przykładzie, nawet przygotowanie nie gwarantuje pasma sukcesów, ale chcieć to móc i pozytywne nastawienie jest w stanie kompensować braki w doświadczeniu. Dlatego sami nie zrażajcie się do podróżowania i zbierajcie własny bagaż porażek - bolą tylko przez chwilę :)

 
 
 
 
Gdzie obecnie jesteśmy?
Szukaj po tagu
Obserwuj nas na Instagramie
Polub nas na Facebooku