2018-10-01

Ciemna strona Ubud

Jeśli porzygaliście się tęczą, to zdradzimy Wam, że Bali to nie tylko pocztówkowe widoki, sielska wieś i przyjaźni ludzie. Wielu to miejsce rozczarowuje (nas nie), a przynajmniej dostarcza kilku zawodów:

 

1. Przyjaciele Myszki Mickey

 

Kiedy zmoczeni po tropikalnej nawałnicy (więcej o deszczu tutaj ) wróciliśmy do domu ze zdziwieniem usłyszeliśmy, kawalkady odbywające się na naszym dachu. Tupot, chrobot, jakieś dziwne odgłosy. Ganiające się małpy, ptaki? Żeby zobaczyć własny dach trzeba było odejść kawałek od domku, ale nawet pomimo tego, że próbowaliśmy, nic nie udało nam się wypatrzeć. Zbiegiem okoliczności w tym samym czasie przestało nam działać Wi-Fi więc poprosiliśmy gospodynię o pomoc. Korzystając z okazji, że odwiedziła nasze progi postanowiliśmy zagaić.

 

Ania z zaciekawieniem: A co to tak biega po dachu, że słychać jak tupie? Małpy, ptaki?

Ratni beznamiętnie, nawet jej powieka nie dygła: Aaaaa, to szczury.

Ania: …

Radek: …

Ania przełamując niezręczną ciszę, jaka zapadła: He, he… Myśleliśmy, że to może koty?

Ratni wyraźnie chłodno (jakbyśmy zarzucili jej co najmniej trzaskanie niemowlaków tłuczkiem do mięsa)spoglądając przy tym na swojego sierściucha, który przyszedł za nią: Nieeee. Moje koty dostają jeść! Nie muszą jeść szczurów!

 

Potem wielokrotnie słyszeliśmy pod naszym dachem gonitwy szczurów. Tupot taki, że zdaje się jakby pod naszym skromnych dachem odbywały się co najmniej szczurze igrzyska olimpijskie. Zamiast spoglądać na sufit z przestrachem, oczami wyobraźni już widzisz następujący obraz: Piąte okrążenie wokół stadionu. Złakniony krwi tłum skanduje imiona faworytów. Wreszcie zawodnicy resztką sił przecinają linię końcową, a szczurzy Cezar próbuje pokazać okejkę w dół lub górę swoją pozbawioną kciuka łapką, co postronnym obserwatorom wydaje się parodią Makareny. Całość dosyć kuriozalna, ale raczej nieszkodliwa. Największą traumę mieliśmy jak na leżący na stoliczku notes nagle skapnęły dwie brudno rude krople, po czym kawalkada stepujących stópek oddaliła się znad stolika w towarzystwie głośnych popiskiwań. A my siedzieliśmy skonfudowani, nie wiedząc czy jakiś szczur właśnie zbełtał nam się na stolik, czy też szczurzy Cezar w końcu wymyślił jak ułożyć pazurki aby nakazać egzekucję jakiegoś nieszczęśnika.

 

Siedząc w lokalnych knajpkach nie raz byliśmy świadkami, jak gdzieś po belkach pod sufitem cichutko i niepostrzeżenie przemyka jakiś szczurek. O dziwo zawsze gdzieś w pobliżu sklepienia, nigdy po ziemi. Zastanawialiśmy się czy to jakieś lokalne plemię szczurów podniebnych, czy też na ziemi za długo by nie pożyły. Elementem wspólnym była zawsze cisza, jedynie kątem oka można było zaobserwować jakiś ruch pod powałą i ewentualny szelest liści po skoku (!) z dachu. Tylko u nas pod sufitem uskuteczniane były lokalne tańce irlandzkie, no cóż, widocznie traf chciał, że spaliśmy pod lokalną tanc-budą.

 

2. Śmieci i plastik

 

Są wszędzie. Na chodnikach, na poboczach, w kanałkach, przy domach, za domami, przed sklepami… a koszy brak (aż się prosi żeby z pustej plastikowej butelki zasadzić czopka lokalnemu planiście przestrzeni). Zdarzyło nam się nieść butelki i papierki wiele kilometrów zanim znaleźliśmy jakiekolwiek ,,cywilizowane" miejsce do ich wyrzucenia. Niestety potem pewnie i tak wylądowały w pobliskim kanałku :(  Indonezyjczycy słyną z tego, że niepotrzebne rzeczy i opakowania rzucają tam gdzie im się podoba np. tam gdzie akurat stali. Mają prawo mieć taki nawyk, bo kiedyś śmieci się rozkładały (żywność, przedmioty z bambusa i liści palmowych) ale wraz z nastaniem ery tworzyw sztucznych śmieci się nie rozkładają, a nawyk pozostał :( Przerażeni byliśmy również ilością opakowań jednorazowych i foliowanych - w sklepach można kupić na sztuki niemal wszystko, popakowane bez sensu w plastikowe pojemniczki i woreczki… które potem lądują w dżungli albo w oceanie. Serca pęka, a nóż w kieszeni otwiera. 

3. Mafia taksówkarska

 

W całej Azji toczy się cicha wojna między lokalnymi taksówkarzami, a globalnymi dostawcami jak Uber, czy jego azjatycka wersja Grab. Jej ofiarą padliśmy my, próbując wielokrotnie złapać Graba w miejscach turystycznych - powiemy od razu: nie udało się. A wolimy poruszać się Grabem z kilku prostych powodów:

A.) jest taniej (do tego wygodna płatność kartą bez prowizji w Revolucie)

B.) cena jest z góry znana i nie podlega targowaniu się

C.) masz kontrolę na tym jak taksówkarz jedzie i czy nie wystawia Cię przypadkiem osiłkom zza rogu - czujemy się po prostu bezpieczniej.

 

Niestety, jak się dowiedzieliśmy od jednego z taksówkarzy, rząd wspiera lokalne TAXI SERVICE, bo te odprowadzają podatki, a Grab nie (lokalsi rocznie opłacają samorządowi równowartość 5 tysięcy złotych). Stąd, całe areały najbardziej popularnych miejsc do których taksówki on-line nie mają wstępu (bo jak u nas czasem kierowcom grozi łomot, a czasem to kwaśny jak skarpety drwala kompromis próbujący pogodzić istnienie lokalnych i internetowych przewoźników, narzucający miejsca, z których Grab nie może odbierać pasażerów).  Dostaliśmy nawet kiedyś wiadomość, że kierowca nas nie odbierze, bo jego numery rejestracyjne znajdują się na czarnej liście i nie może nawet wjechać do Ubud. Miało to jednak swoją dobrą stronę - chcąc zaoszczędzić i nie wspierać lokalnej mafii (#polaczeknawakacjach) bardzo dużo chodziliśmy pieszo, co zaowocowało odkryciami i mini przygodami, o których będziecie mogli przeczytać w następnym wpisie.  

Oprócz tego lokalni taksówkarze są strasznie nachalni i ich naganianie irytuje po 10 minutach spędzonych w mieście - cały czas słychać: Taxi! Taxi , sir? Taxi! (chyba właśnie kierowcy są najbardziej upierdliwi, po minięciu kilku, którzy drą Ci się niemal do ucha masz ochotę odkrzyczeć w odpowiedzi swoją przebogatą ofertę: Rowerek! Gronostaj? Raciczka!) Nie można przejść spokojnie żeby się o nich niemal nie potykać… a oczywiście jak nam byli potrzebni to ich nie było…

4. Nie taki Grab uroczy

 

Żeby nie było tak pięknie, na Grabie też jeżdżą okoliczni Janusze biznesu i nie przebierając w słowach dyngające ośle zwisy w ketchupie. Kilkukrotnie dostawaliśmy telefon lub wiadomość od kierowcy, że owszem on może po nas podjechać, ale tylko wtedy, kiedy do podanej ceny 70k rupii w gotówce dopłacimy mu dalsze 200 tysięcy…

 

Szczytem bezczelności był kierowca, który za dojazd na lotnisko chciał od nas pokazywane w aplikacji 170k rupii, plus ekstra 300 tysięcy. I chyba tylko lekki szok dotyczący kwot spowodował, że Radek zamiast puścić mu srogą wiązankę o zębach jego matki, pracowicie przegryzających martwe zady zgniłych kóz po lokalnych torfowiskach, jedyne co zdołał wydusić to gniewnie "No, thank you!" przed rzuceniem słuchawką. Ostatecznie jak białasy marnotrawne musieliśmy cofnąć się do lokal taxi i zapłacić 280k za dojazd na lotnisko, bo lot zbliżał się nieubłaganie, a my musieliśmy jeszcze po drodze szukać bankomatu (#OszukaniPrzezUbud).

 

Inną podobną historię mieliśmy wracając z hinduistycznych świątyń na północ od Ubud. Na każde nasze wyszukiwanie zgłaszał się ten sam kierowca i radośnie mówił, że zawiezie nas za 250 tysięcy podczas gdy Grab pokazywał ok 70. Tłumaczył się wielkim niebezpieczeństwem odbioru, które zmusza go do wielkiej odwagi, niczym partyzant przemykający między drutami kolczastymi lokalnych taksówkarzy, oczywiście tylko dla nas. Postanowiliśmy nieco odejść od miejsca parkowania "przedsiębiorczego" kierowcy i poszukać ponownie, ale co odchodziliśmy jakiś kilometr, na nasze zapytanie w aplikacji ciągle odpowiadał ON. Ostatecznie odeszliśmy ponad 8km (!) od pierwszej próby, oczywiście cały czas idąc w stronę domu. Kiedy byliśmy już bliżej Ubud niż dalej, w końcu udało nam się złapać kogoś innego za jakieś 40k rupii.

 

Tego typu historie pokazują największą słabość Graba na Bali. Poza miastami kierowców właściwie nie ma. Oficjalnie w Ubud Grab ma zakaz działania, ale na bocznych uliczkach czy z dala od lokalnych taksówek da się ustawić odbiór. W połączeniu z kierowcami próbującymi wymuszać łapówki powoduje to, że na Wyspie Bogów Grabowi wystawić możemy co najwyżej 2 na 5 gwiazdek. Zazwyczaj da się wyjechać z miasta, ale z powrotami, jak się na naszych nogach przekonaliśmy, bywa ciężko. Ale też dzięki temu średnio podczas naszego pobytu na Bali robiliśmy codziennie na nogach ponad 12 km i to pomimo tego, że jeden cały dzień spędziliśmy na basenie. Mieliśmy też ciekawą przygodę próbując wrócić z wodospadu Tibumana, o czym będziecie mogli przeczytać w następnym wpisie.

 

5. Ceny

 

Niemile zaskoczeni byliśmy cenami jedzenia - nie, nie w knajpach - w sklepach! Paradoksalnie na Bali bardziej opłaca się jeść w restauracjach czy Warungach (Warung to mała rodzinna knajpka) niż gotować sobie samemu. Ceny jedzenia są takie jak w Polsce, albo nawet wyższe (np. puszkowane warzywa, chleb, woda), koszmarnie drogi jest także alkohol - np. za popularne piwo Bintang w sklepie zapłacimy tyle samo co w knajpie ok. 10 zł! Paradoksalnie lepsze ceny można uzyskać w malutkich chatynkach gdzieś na uboczu głównych dróg, niż w wielkich supermarketach. Zupełnie odwrotnie niż w Polsce. Nie mogliśmy do końca na to narzekać, bo zamiast 20 minutowej ekspedycji do supermarketu mieliśmy 3 minutowy spacer do najbliższego sklepiku, żal nas zbierał, że tą dysproporcję cen odkryliśmy tak późno, ale też jak to mawiają - lepiej późno niż później.

Dla turystów z Australii to i tak pewnie śmiech na sali, ale dla nas każdy paragon z supermarketu czy lokalnego sklepu parzył w ręce, a Radek łykając łzy, wstukiwał haniebne liczby do naszego wyjazdowego Excela (tak, tak, porządek musi być! Nie ma wyjazdu bez tabelki!)

 
 
 
 
Gdzie obecnie jesteśmy?
Szukaj po tagu
Obserwuj nas na Instagramie
Polub nas na Facebooku