Indonezja
Sulawesi
Kadidiri
2018-11-19
Kadidiri Paradise
Opuściliśmy homestay Mama Tia z bólem serca, ale też z obietnicą, że wrócimy tam w przyszłym roku w sierpniu na święto Ma'Nen. Naszym następnym celem były wyspy Togian, uznawane za jedne z najpiękniejszych na świecie. Już ostrzyliśmy sobie zęby na białe plaże i lazurowe wybrzeże, ale przedtem czekała nas 17 godzinna podróż do portu w Ampanie. Jechaliśmy prywatnym samochodem ze znajomym gospodarzy, który akurat wracał do rodzinnej Ampany więc zgodził się nas zabrać za 1 milion rupii, zamiast standardowej ceny za tę trasę 2 milionów rupii. Jest! W końcu jakaś satysfakcjonująca transakcja!
Droga była naprawdę długa i kręta, ale dzięki temu mogliśmy znów przekonać się, jak piękne jest Sulawesi. Cudne górskie krajobrazy, zbocza obrośnięte dżunglą, małe wioski ukryte w gęstwinie. Bajka! Nasz kierowca nie mówił słowa po angielsku, ale zdobył od razu nasza sympatię swoją aparycją i zachowaniem hobbita. Nasz ,,Bilbo" - jak go między sobą ochrzciliśmy - był niedużym, kędzierzawym gościem, któremu do dobrego humoru nie wiele trzeba było - jedzonko, muzyczka i fajka na popasie. Krztusiliśmy się ze śmiechu na tylnim siedzeniu kiedy Bilbo po każdym posiłku podkręcał muzykę (indodisco!) i podśpiewując bez skrępowania romantyczne piosenki zadowolony klepał się po brzuszku. Udzieliła nam się jego radość z prostych rzeczy, więc podróż do portu upłynęła nam znośnie, a nawet miło. Niedaleko Ampany mieliśmy w bonusie przeprawę przez rwącą rzekę - morze zalało drogę (gdzie jest Mojżesz jak go nie ma?!)
Z Ampany odpływają promy i speedboaty na Togiany, niestety za te ostatnie trzeba słono płacić. Z resztą jak za wszystko na archipelagu... Na dzień dobry okazało się, że nasz zarezerwowany hotel na wyspach miał błąd w systemie rezerwacji i podnieśli nam prawie dwukrotnie cenę. Potem było jeszcze lepiej gdy zapłaciliśmy więcej za łódź... Promy są tylko 3 razy w tygodniu, więc jak ktoś się nie załapie na poniedziałek/ środę/ sobotę to musi ratować się codziennym speedboatem Hercules za 150k/osoba. Radzimy jednak zarezerwować wcześniej bilety, bo załatwiając to na ostatnią chwilę (tak jak my) można się nie załapać albo zapłacić więcej kasy i nerwów (175k/os.i kilkadziesiąt minut niepewności czy w ogóle popłyniemy). Wisienką wkurwienia była opłata w porcie za wstęp do parku narodowego, bo cały archipelag jest terenem chronionym - kolejne 150k/osoba na 5 dni pobytu (co jak się później okazało jest nielegalnym procederem!), ale dostaje się razem z biletem breloczek pocieszenia...
Po załatwieniu wszystkich formalności i sczyszczeniu nas z hajsu, upchnęli nas na styk między brzydkie Holenderki, a miejscowe kobiety w hijabach i niczym sardynki w puszce, dopłynęliśmy do stolicy Togianów - Wakai. Stamtąd odebrała nas rozwalająca się łódź naszego rzekomo luksusowego kurortu Kadidiri Paradise - nazwa obiecująca, więc trochę zaniepokoiła nas łódka i fakt, że ledwo na nią wsiedliśmy lunęła tropikalna ulewa. Radek wściekły, że znowu wszystko drogo kosztuje i tabelka w ukochanym Excelu się nie spina cała podróż miał taką minę:
Jednak całe nerwy puściły gdy w końcu dopłynęliśmy na miejsce i naszym oczom ukazał się widok niczym z Piratów z Karaibów - turkusowa, ukryta za skałami zatoczka, mały port i ścieżka wśród kwiatów i drewnianych bungalowów do skarbu: chatka na plaży z widokiem na zachód słońca. Dla takich chwil i widoków warto przeżyć i wydać (prawie) wszystko ;)
Na wszystkich wyspach archipelagu nie ma internetu, co okazało się naszym błogosławieństwem - w końcu więcej poczytaliśmy i chłonęliśmy chwile bez nawykowego wgapiania się w ekran. Brak sieci jest też przyczyną komicznych sytuacji w hotelach, bo żeby zapłacić kartą trzeba za każdym razem wypływać łodzią na pełne morze i terminalem łapać sygnał xD Ponadto w jakiś tajemniczy sposób internet można złapać tylko w jednym miejscu na Kadidiri - na plaży Barakuda, do której trzeba dotrzeć... półgodzinnym trekkingiem przez dżunglę. Miejscowi przychodzą tam jak chcą sprawdzić Facebooka! Jednak kiedy my tam dotarliśmy nie było na szczęście nikogo, tylko dzika plaża, brak sygnału, kokosy i my. Czuliśmy się naprawdę jakbyśmy byli na krańcu świata i docenilismy jaką wolność daje brak internetu.
Spędziliśmy na Kadidiri tylko 3 dni, ale oprócz błogiego odpoczynku udało nam się nawet sporo zwiedzić. Przede wszystkim popłynęliśmy do wiosek ludu Bajo - było to jedno z ukrytych marzeń Ani i powód dla którego w ogóle przyjechaliśmy na Togiany. Lud Bajo to grupa etniczna zamieszkująca obszar Azji Południowo-Wschodniej od Indonezji, Malezji, przez Borneo aż po Filipiny na północy i południowo zachodnie wybrzeże Mjanmy. Bajo są nomadami (a przynajmniej byli do niedawna), którzy całe swoje życie i kulturę łączą z morzem. Mieszkają w chatkach na palach wbitych w dno morza, poruszają się wyłącznie łodziami lub wpław, a świat nie może się nadziwić ich nadludzkimi możliwościami nurkowania bez sprzętu. Naukowcy sprawdzili nawet, że mają ekstra gen, który umożliwia im spędzanie tak długiego czasu pod wodą. Przez swój tryb życia nazywani są ,,Morskimi Cyganami" więc sami rozumiecie, dlaczego Ania uparła się żeby ich odwiedzić ;) Nasza pierwsza wyprawa do tych dalekich krewnych była kajakiem - okazało się że najbliższe wioski morskich cyganów są za rogiem naszej wyspy!
Mknąc po krystalicznie czystej, obłędnie niebieskiej wodzie podziwialiśmy koralowce i nadmorską przyrodę. Na wyobraźnię Radka najbardziej działał las namorzynowy, gdzie wpłynęliśmy udając, że to prawdziwa wyprawa National Geographic. Niestety Ani średnio podobał się ten pomysł, bo dowiedzieliśmy się wcześniej, że na wyspach żyją krokodyle i taki las, rodem z filmu Anaconda, wydawał się idealnym dla nich siedliskiem. Krótko mówiąc, Ania była lekko obsrana, a Radkowi w to mi graj- tylko karmił jej wyobraźnię krokodylami i kręcił z niej bekę cały nasz mały, kajakowy rejs.
Mina mu jednak trochę zrzedła gdzieś w połowie drogi wokół wyspy (którą ambitnie postanowiliśmy opłynąć) kiedy ciężkie wiosła dawały się we znaki (jedno ważyło chyba ze 2-3kg!) , okazało się że Ania jest marnym partnerem w wiosłowaniu (wiecznie skręcała w prawo), do zachodu słońca zostało coraz mniej czasu, a fale robią się coraz większe. I chociaż widoki po drodze były iście filmowe, zaczął się stresujący wyścig z czasem aby zdążyć do portu przed zmrokiem. Co w tym momencie robi wytrawny kajakarz? Odpala na cały skromny regulator muzykę z telefonu i od razu płynie się raźniej. Na szczęście nasza morska przygoda skończyła się szczęśliwie i dobiliśmy do brzegu, przy triumfalnych dźwiękach Bohemian Rhapsody zespołu Queen, po prawie 4h wiosłowej katorgi wprost w ostatniej chwili, aby zdążyć na bajkowy zachód słońca.
Następnego dnia wybraliśmy się na wycieczkę na wyspy Malenge i Papan (tu przyznamy się do zdrady - poszliśmy do resortu obok żeby z nimi pojechać na tańszą (bo za 950k a nie za 1,2 miliona za łódkę - dzielone na ilość chętnych - max 6 os.) i fajniejszą wycieczkę niż oferował nasz resort - Polak zawsze zwęszy lepszą okazję!) gdzie znajdują się większe osiedla ludu Bajo, a największą atrakcją wysp jest kilometrowy most łączący wioskę Bajo z lądem aby dzieci nomadów mogły bezpiecznie chodzić do szkoły (chodzić jest słowem-kluczem - zanim zbudowano most, dzieci PRZEPYWAŁY wpław przez morze do szkoły.) Zanim jednak zwiedzaliśmy wioski i przeszliśmy się po moście, nurkowaliśmy w jeziorze z bezparzydełkowymi meduzami (ale są mięciutkie w dotyku!) i oglądaliśmy z bliska ogromna rafę kolarową podczas snorkelingu (Radek znów spalił plecy... Ania tym razem też... #spieczonerafaelloteam). Klasycznie mamy nieco podwodnych filmików ale również klasycznie nic jeszcze nie zmontowaliśmy - może kiedyś...
Na zakończenie dodatkową, nieprzewidzianą atrakcją były... delfiny! Pokazały się nagle tuż przy naszej łodzi i jak na życzenie zaczęły się popisywać wykonując różne akrobacje! Czy to Disneyland? Czy my śnimy? Ktoś ma od nich pilota?
Na Togianach nasze oczy cały czas nie mogły się nadziwić i nasycić kolorem wody i widokami jak z filmów. A świadomość spełnienia kolejnego marzenia była jeszcze dodatkową wisienką na torcie wieńcząca i tak sam w sobie zajebisty wypad. Wiemy, że używaliśmy już słowa ,,raj" w odniesieniu do Bali i do Karimunjawy, ale niestety wiemy teraz, że było to nadużycie - koronę przejmują Togiany jako miejsce aż nierealne w swym pięknie i egzotyczności. Długo nie będziemy używać słowa ,,raj" i ,,rajski" - bo co i czy w ogóle przebije Togiany i Kadidiri?