2021-01-08

Singapur przyszłości i przeszłości cz.1

 

Singapur to jedno z najsłynniejszych miast na świecie. Wszystkim kojarzy się z nowoczesnością i bogactwem, no bo jak tu nie ulec urokowi tej całej ociekającej dolarami i kreatywnością architektury, którą epatują wszystkie podróżnicze zdjęcia? Technologiczne nowinki, designerskie budynki i ogrody, czyste ulice - idealne "miasto przyszłości" kusi biznes i podróżnych ze wszystkich zakątków globu. 

Choć Singapur budzi zazwyczaj zachwyt, pojawiają się też zarzuty o zbytnim wymuskaniu i sterylności miasta. Blask wieżowców i wyśrubowane normy społeczne wydają się niektórym pozbawione duszy i klimatu, budząc skojarzenia ze złotą klatką. Spędziliśmy w Singapurze 6 tygodni i w pierwszej części relacji chcemy pokazać, że pod futurystyczną maską, kryje się całkiem ludzka twarz. Miasto ma swój niepowtarzalny klimat i wbrew pozorom nie potrzeba milionów monet żeby go odkryć. Ponadto wizyta w "Mieście Lwa" (sanskr. Simha- lew, Pura-miasto) miała dla nas osobiste znaczenie, bo Ania spędziła tu pierwsze lata swojego życia. O tropieniu śladów przeszłości i nowoczesnej stronie miasta opowiemy jednak szerzej w drugiej części relacji.  

Hotel Marina Bay i cała otaczająca dzielnica finansowa nad zatoką są obecnie wizytówką miasta i najbardziej obleganą atrakcją.

Ania w krainie dzieciństwa. W tle kolonialne kamieniczki Clarke Quey, za którymi wyrosło współczesne miasto. 

Każdy po Singapurze spodziewa się luksusów ze stali i betonu, więc już na początku uderzyło nas, że miasto jest takie… urokliwe, a wielu miejscach zupełnie zwyczajne. Poza dzielnicą finansową i osławioną Mariną Bay, które rzeczywiście mogą być planem dla filmów sci-fy, zaskoczeni byliśmy jak wiele jest zachowanej starej zabudowy w pozostałych częściach miasta. Kolorowe, często już podniszczone, dowody kolonialnej przeszłości Singapuru można napotkać wszędzie. Czasem tworzą całe dzielnice jak w China Town czy Little India, a innym razem są to rzędy kamieniczek wciśnięte między współczesne bloki i drapacze chmur jak na Clarke Quey czy Geylang. Namacalne ślady dawnych lat przypominają, że mimo całego współczesnego blichtru, Singapur miał skromne początki.  

 

Singapur może być tani

Charakterystyczne kamieniczki z okiennicami, można zobaczyć jak Malezja długa i szeroka, nie mogło ich więc zabraknąć również w Singapurze, który jest niezależnym miastem-państwem dopiero od 1965 roku. Wcześniej należał do malajskich sułtanów, po czym wpadł w ręce korony brytyjskiej. To właśnie Brytyjczycy w XIX wieku z małej osady rybackiej uczynili główną bazę wojskową w Azji, a następnie jeden z najważniejszych portów handlowych swojego imperium. Bogactwo zdobywane od prawie 200 lat widać na pierwszy rzut oka, bo biznesowe centrum zachwyca futurystycznym wyglądem, ale niestety odstrasza cenami. Nic więc dziwnego, że pełne zwykłych knajp i sklepików stare domy przyciągają stęsknionych za swojskością mieszkańców i turystów. W restauracjach wzdłuż Geylang Road można najeść się do syta za mniej niż 10 dolarów singapurskich, a nie za 40 jak w centrum miasta. Swoją przygodę z Singapurem rozpoczęliśmy właśnie w tej dzielnicy, gdzie w ramach house-sitting'u opiekowaliśmy się kotami w zamian za darmowe lokum. Nie tylko zaoszczędziliśmy pieniądze za noclegi (które w Singapurze faktycznie są koszmarnie drogie), ale poznaliśmy też fantastycznych ludzi. Diane i Tush, którzy na czas swojego wyjazdu użyczyli nam domu i towarzystwa dwóch rozbrykanych sierściuchów, po powrocie pokazywali nam miasto oczami mieszkańców. Dzięki nim poznaliśmy okolice Geylang od podszewki i możemy z całą mocą stwierdzić, że to najprzyjaźniejsza cenowo i lokalizacyjnie okolica do zamieszkania w "Mieście Lwa". Nawet gdy mieszkaliśmy w hostelach lub Airbnb zawsze starliśmy się szukać tych położonych w pobliżu Geylang, a jak wywiało nas w inne części miasta, wracaliśmy tam często na posiłki.  

Przy okazji wspomnimy, że do tej pory plujemy sobie w twarz, że tak późno zaczęliśmy korzystać z możliwości house-sittingu. Wystarczy zarejestrować się na jednej ze stron w rodzaju TrustedHousesitters.com i przebierać w ofertach z całego świata. W samym Singapurze prawie codziennie ktoś szuka opieki nad zwierzętami na czas własnej nieobecności, dzięki czemu można naprawdę tanio zwiedzać miasto. Nam udało się załapać najpierw na parę dni z kotami przy Geylang, a potem na aż trzy tygodnie w wypasionym apartamencie amerykańskiego ekspata, który wyjechał na święta do domu, zostawiając nam pod opieką psa. Bez house-sittingu nigdy nie byłoby nas stać na wielotygodniowy pobyt w tak drogim mieście, a już na pewno nie na luksusowym osiedlu z basenami! Często jadaliśmy na Geylang, bo osławione Hawkins Centers, które są jedną z atrakcji turystycznych miasta, wbrew powszechnej opinii wcale nie należą do najtańszych. Położone z reguły w turystycznych częściach miasta, skupiska stoisk street foodu (w tym najwięcej na świecie nagrodzonych gwiazdkami Michelin) bardzo cenią sobie swoją renomę. Owszem, dalej można w nich zjeść dobrze i relatywnie niedrogo, niemniej jednak ceny zazwyczaj rozpoczynają się od 7-11 dolarów za danie, a najbardziej znane i wykwintne potrawy potrafią kosztować ich dziesiątki. Nie mówiąc już o wielometrowych kolejkach do najsłynniejszych stoisk… My po paru wizytach pełnych rozczarowań, omijaliśmy hawkins centers szerokim łukiem.  

Nasłynniejsze Hawkins Center leży w China Town, gdzie próbowaliśmy lokalnych specjałów jak chai tow kwai czyli "carrot cake" - smażone ciasto z rzepy oraz singapurskich noodli z krewetkami.  Do wejścia zachęca Bruce Lee (z durianem na którego punkcie Chińczycy mają fioła!), więc cięzko było odmówić mistrzowi, ale więcej nie skorzystaliśmy z zaproszenia ;)

Tanie jedzenie i niepowtarzalny klimat można znaleźć za to w dzielnicach etnicznych. Singapur jest na wskroś międzynarodowym miastem, gdzie spotykają się cztery wielkie kultury: Chiny, Indie, Islam i Zachód. Z takiego tygla musiała powstać ciekawa mieszanka, co widać w przestrzeni miejskiej - wystarczy spojrzeć dalej niż Marina Bay. Pierwsze skrzypce w mieście grają oczywiście Chińczycy, którzy pojawiają się szybko i tłumie wszędzie tam, gdzie zwietrzą dobry biznes. Już na początku XIX wieku opanowali port, prześcigając liczebnie i ekonomicznie rodzimych Malajów. Do dziś większość obywateli Singapuru ma chińskie pochodzenie, a China Town jest najlepiej zachowaną i najbardziej obleganą "starówką" miasta. 

 

China Town i ząb

Chińska dzielnica leży w samym centrum i jest jedną z największych atrakcji turystycznych, więc skierowaliśmy do niej kroki na samym początku naszego pobytu. Tylko górujące nad dachówkami szklane wieżowce przypominały nam, że to nadal Singapur. Wąskie uliczki wypchane kolorami i towarami kuszą obietnicą egzotycznych wrażeń, ale niestety tylko tych z grubszym portfelem… W China Town nawet street food nie jest tani, a kramy z pamiątkami i kiczowate dekoracje do bólu udowadniają, że miejsce przeznaczone jest raczej dla turystów (i to właśnie z Chin) niżeli mieszkańców. Jednak nie sposób oprzeć się urokowi czerwonych lampionów, neonów i stylizowanych szyldów. Spacerowaliśmy między uliczkami urzeczeni pastelową zabudową, w której zaklęta jest historia miasta zbudowanego rękami chińskich imigrantów.

Zresztą ściany same dosłownie opowiadają o losach lokalnej społeczności i jej kultury, bo często zdobi je chiński street art. Tropienie murali i dziwacznego asortymentu sklepów z tradycyjną medycyną czy antykami stało się jedną z naszych ulubionych rozrywek, przybliżającą nam życie codzienne dawnych i współczesnych singapurskich Chińczyków. 

Chociaż China Town ma ponad 200 letnią historię, jego centralnym punktem i najbardziej fotogeniczną budowlą jest świątynia zbudowana zaledwie 13 lat temu. Budda Tooth Relic Temple (świątynia z relikwią zęba Buddy) chociaż jest współczesna, wygląda jak żywcem przeniesiona z wczesnośredniowiecznych czasów dynastii Tang. Idealnie podkreśla więc chiński klimat całej dzielnicy, a jej charakterystycznie podkręcone dachy widać z daleka, stanowią więc niezły punkt orientacyjny. Elegancka pagoda jest domem dla świętej relikwii - zęba Buddy, znalezionego w 1980 roku w zawalonej starożytnej stupie w Birmie.

To, że ząb ma ponad 7 cm długości więc na pewno nie należał do człowieka, bynajmniej nie zniechęciło singapurskich mnichów do wykupienia zęba. Nie powstrzymało ich też ani przed zbieraniem funduszy na budowę świątyni, ani przed czczeniem kontrowersyjnego znaleziska… Ząb przyciąga pielgrzymów i turystów (słyszycie ten dźwięk spadających monet i szelest banknotów?), nikogo nie powinno więc dziwić, że mnisi nie zgodzili się na badania DNA ;) Jak widać pazerność nie jest cechą wyłącznie polskiego kleru… 
Czy ząb jest autentyczny czy nie, pewnym jest, że Budda Tooth Relic Temple jest jedną z najładniejszych świątyń w jakich byliśmy. Zarówno od zewnątrz, gdzie zachwyca lekką i tradycyjną formą, jak i wewnątrz gdzie buddyjski przepych podziwia się w niezwykle estetycznym wydaniu. 

W świątyni można sobie nawet kupić własnego buddę. W chińskiej kulturze każdy znak zodiaku ma przypisanego swojego opiekuńczego bodhisathvę - czyli istotę, która osiągnęła oświecenie (a zatem stała się buddą), ale zdecydowała się pozostać w kole narodzin i śmierci aby pomóc innym osiągnąć nirwanę. Chodząc wzdłuż ścian świątyni szukaliśmy wśród tysięcy figurek swoich bodhisathów.

W świątyni znajduje się też muzeum, w któym można podziwać ząb Buddy, ale w trakcie naszego pobytu odbywały się przygotowania do jakiejś uroczystości więc nie wszystko było udostępnione zwiedzającym. 

Urodzoną w roku węża (1989) Anią opiekuje się siedzący na słoniu Samantabadhra, który reprezentuje współczucie i długowieczność. Za to Radek spod znaku woła (1985), może odwoływać się do Akasagarbhy, którego bezkresna mądrość zapewnia kreatywność i dobre zdrowie. Wszystkie znaki w świątyni są opisane, więc będąc w Singapurze przy okazji warto sprawdzić pod czyją jurysdykcją znajdujemy się w Azji ;) Duchowa adopcja boskich opiekunów kosztuje "jedynie" 88 dolarów… hmm… ciekawe jak to wycenili i co na to sami buddowie? 

Po lewej bodhistava Ani, po prawej Radka. 

Z góry najlepiej widać jak świątynia (ciemniejszy kwadracik blisko lewego dolnego rogu zdjęcia) wyróżnia się na tle China Town oraz jak stara tkanka miejska obrośnięta jest wieżowcami. Panoramę China Town i całego Singapuru można podziwiać z pobliskiego osiedla Pinnacle Sky za niewielką opłatą. Taras widokowy osiedla stanowi dobrą alternatywę dla drogiej Mariny Bay. 

 

Kolorowe Little India

Centralnym punktem China Town jest też inna świątynia, ale nie mająca nic wspólnego z Chinami, co chyba najlepiej obrazuje jak różnorodnym miejscem jest Singapur. Hinduistyczne bóstwa ze Sri Mariamman czujnie spoglądają na przechodniów w centrum niemal od początku istnienia miasta. Rozwój portu przyciągnął w XIX wieku nie tylko Chińczyków, ale i Tamilów z południa Indii, którzy postawili swoją pierwszą świątynię pośrodku powstających dopiero osiedli. Świątynia poświęcona jest Mari - bogini płodności i deszczu, a w jej kolorowych wnętrzach zwyczajowo zawierane są małżeństwa. Stanowi też centrum życia kulturalnego indyjskiej społeczności, choć znajduje się 3 km od hinduskiej dzielnicy etnicznej Little India. 

Zarówno China Town jak i Little India zwiedzaliśmy w towarzystwie przyjaciółki Ani z Polski. Karina była tak stęskniona, że wsiadła w pierwszy, możliwy samolot do Singapuru żeby nas wyściskać po ponad roku w podróży:)

Pierwsi imigranci z Indii handlowali bydłem i przyprawami, ale dziś Little India pełna jest tanich wegetariańskich knajp, sklepów z ceremonialną biżuterią i sari oraz rękodziełem. Ze stoisk z kwiatami unosi się zapach jaśminu tradycyjnie wykorzystywanego w ofiarach składanych bóstwom i do ozdabiania kobiecych włosów. Mieliśmy ochotę zatrzymywać się przy każdej witrynie i przy każdym stoisku!

Od kolorów i zapachów kadzideł może zakręcić się w głowie, ale prawdziwego oczopląsu dostaje się na widok willi Tan Teng Niah. Ostatni zabytkowy dom z 1900 roku stoi dumnie w centralnej części Little India i jest znany jako najbardziej kolorowy budynek miasta, jak nie całego regionu Azji Południowo-Wschodniej!

Pierwotnie należał do chińskiego biznesmena, który ponad sto lat temu produkował w tej okolicy gumę i słodycze. Jednak nie temu zawdzięcza swój dzisiejszy cukierkowy wygląd. Willa została pomalowana na wszystkie kolory tęczy przez lokalną społeczność, która w ten sposób chciała podkreślić indyjski charakter dzielnicy. Dom szybko stał się dzięki temu atrakcją turystyczną, choć wewnątrz (ku naszemu rozczarowaniu) nie znajduje się nic ciekawego. Za odjazdową elewacją kryją się zwykłe biura lokalnych firemek, więc willa sprawia radość tylko z zewnątrz. Z drugiej strony, świadczy to o autentyczności osiedla, w którym rytm życia nadal wyznaczają mieszkańcy, a nie rozrywka turystów. 

Potomkowie indyjskich przybyszów stanowią dziś trzecią najliczniejszą grupę etniczną Singapuru. Niestety, podobnie jak w Kuala Lumpur, grupę najbardziej dyskryminowaną. Mimo całego wysiłku władz wkładanego w zachowanie harmonii i kultywowanie różnorodności miasta, powszechnym problemem społecznym nadal jest rasizm. Osobom o ciemniejszym odcieniu skóry trudniej jest znaleźć pracę czy mieszkanie do wynajęcia, które z reguły są w rękach zamożniejszych i mocno uprzedzonych Chińczyków… 
O problemach hinduskiej społeczności wiemy z pierwszej ręki. Jak wspominaliśmy, już na początku pobytu zaprzyjaźniliśmy się z Diane i Tushem - parą tamilskiego pochodzenia, która powierzyła nam pod opiekę swój dom. Ich opowieści o trudach singapurskiego życia dodały skazę na (pozornie) kolorowym obrazku międzykulturowego miasta. Serce nam pękało, że tak wspaniałe osoby codziennie zmagają się z przejawami pogardy tylko dlatego, że nie mają "pięknej i prestiżowej" jasnej skóry. Jak widać dekorowanie ulic miasta iluminacjami z okazji hinduistycznych świąt jak przy okazji Divali, to trochę za mało, a nowoczesna zabudowa co prawda świadczy o postępie, ale nie na wszystkich polach…  

Diane i Tush to jedni z najfajniejszych ludzi jakich poznaliśmy w trakcie podróży, a może nawet i w życiu! W ramach podziękowania za opiekę nad kotami zabrali nas na kolację w hotelu Andaz, gdzie w każdą środę za 50 dolarów/os. jest otwarty bufet z winem za free :D 

Hotel Andaz może być też fajną i tańszą alternatywą dla Mariny Bay gdzie za wstęp płaci się 150 zł i ma się w tym tylko drinka, a tu całą wypas kolację z piciem do woli, a panorama na miasta podobna jak nie lepsza!  

 

Kampong Glam - kolebka miasta i melanżu

Idąc na jedno ze spotkań z Diane i Tushem pierwszy raz mijaliśmy Kampong Glam. Dzielnica muzułmańska jest najstarszą częścią miasta, kolebką rodzimej, malajskiej ludności. Zanim pod panowaniem Brytyjczyków powstał współczesny Singapur pełen nacji z całego świata, wcześniej był małą osadą należącą do sułtana pobliskiego Johoru. Dziś Malajowie stanowią mniejszość we własnym państwie, gdzie są dopiero drugą najliczniejszą grupą etniczną. Islamskie dziedzictwo miasta najwyraźniej widać właśnie tutaj, wśród sklepów z dywanami oraz tkaninami o wszelkich kolorach i wzorach. Witryny pełne są też hidżabów i wyrobów raczej kojarzących się z Bliskim Wschodem niż Azją. Może to być zaskoczeniem jeśli nie wie się, że Malajowe są od wieków muzułmanami, więc kultura arabska miała (i ma!) na nich bardzo silny wpływ. 

Wystarczy spojrzeć chociażby na złotą kopułę Sułtańskiego Meczetu, najstarszej i najważniejszej islamskiej świątyni w mieście. Mieście, które wszak ma półksiężyc na swojej fladze, a wiele budzących skrajne emocje restrykcji (jak kara śmierci za narkotyki czy chłosta za niszczenie publicznego mienia) wywodzi właśnie z tradycji szariatu. 

Tym bardziej zdziwiło nas, że z takim zapleczem kulturowym, okolica Arab Street jest też zapleczem… imprezowym! Najbardziej hipsterska uliczka miasta, pełna kafejek i barów znajduje się niemal tuż obok meczetu. Restauracyjki z malajskimi specjałami, bary pod arkadami i wszechobecny street-art cieszą oko i podniebienie za dnia, ale dopiero po zmroku zaczyna się prawdziwa magia. Haji Lane rozświetla neonowymi kolorami, w których okoliczne murale zdają się ożywać. Cała okolica tętni życiem do późnych godzin nocnych, co z przyjemnością odkryliśmy w towarzystwie przyjaciół z Polski, którzy wpadli do nas w trakcie swojego urlopu.

Zabawne, że to właśnie w muzułmańskiej dzielnicy czuliśmy się jak na piątkowym piwku w warszawskich Pawilonach, a nie jak na planowanym przez pół roku spotkaniu na egzotycznym końcu świata. Tygodnie mozolnych ustaleń jak i gdzie uda nam się zobaczyć po tylu miesiącach rozłąki, zostały sowicie opite mimo absurdalnych cen piwa i innych alkoholi (wieża piwa w barze ok. 60 dolarów singapurskich, butelka w sklepie/barze ok. 12-15 dolarów, prosecco w supermarkecie ok. 25 dolarów - dobrze, że przyjaciele przywieźli zapasy %% z Polski!) 

 

Nie tylko szkło

Klimat Singapuru tworzą nie tylko dzielnice etniczne, ale też osiedla mieszkańców. I nie mówimy tu o luksusowych kondominiach, gdzie architekci puścili wodze wyobraźni, bo miasto ma nie tylko fantazję, ale i PIENIĄDZE. Nowoczesne budynki też według nas tworzą niepowtarzalną aurę miasta, tylko nieco inną - futurystyczną i nią zajmiemy się nieco później. Tymczasem, złaknieni starszego ducha miasta udaliśmy się  w okolice Koon Seng Road i Emerald Hill, które polecamy wszystkim miłośnikom nieoczywistych atrakcji. 
W mieście gdzie pierwsze skrzypce grają Chińczycy i Malajowie nie mogło zabraknąć tzw. "Perankan Houses", czyli willi dawnych chińskich kupców, którzy pożenili się z Malajkami tworząc unikalny dla półwyspu malajskiego miks - kulturę Perankan, o której pisaliśmy więcej przy okazji wizyty w George Town.

Ukryte dziś wśród współczesnych blokowisk wille wyglądają jak domki dla lalek. Pomalowane na pudrowo-cukierkowe kolory i doskonale utrzymane, są żywym dowodem jak Singapur mógł wyglądać 100 lat temu. Urokliwe uliczki są idealnym miejscem na spacer-ucieczkę przed zgiełkiem miasta. Nie są jednak żadnym skansenem czy turystyczną pułapką, choć są niesamowicie fotogeniczne. W willach do dziś mieszkają Perankan i inni mieszkańcy miasta. Zagracone podwórka, małe sklepy i kawiarnie, przydomowe ogródki, obtłuczone tu i ówdzie kafelki… W cieniu wieżowców toczy się normalne życie, które udowadnia, że Singapur wcale nie jest taki nowoczesny i sztuczny jak go niektórzy malują.   

Miasto zaskoczyło nas, bo jak większość przyjezdnych mieliśmy głowy wypchane stereotypami. Chociaż my sami dużo czasu poświęciliśmy eksplorowaniu innych zakątków poza obszarem Marina Bay, nie potrzeba wiele wysiłku aby odkryć jak różne oblicza ma to z pozoru "idealne" miasto. Barwne dzielnice etniczne, swojskie knajpy, neonowe bary i kawał historii w ocalałych uliczkach z przełomu wieków - jeżeli to nie jest prawdziwy klimat tego miasta, to chyba nie wiemy czym on jest. Podobnie ludzie, którzy okazali się wcale nie tak zamożni i nowocześni jak kreuje napędzana szkłem i betonem wyobraźnia. Dzięki house-sittingowi mogliśmy z ulgą zanurzyć się w tutejsze życie codzienne, które od tego polskiego różni się może większym zestawem kolorów, spokojem i na pewno lepszą pogodą (no dobra i cenami…)  ;) W swoim klimacie Singapur przypomina trochę swoich biedniejszych, malezyjskich braci - Kuala Lumpur i George Town, gdzie też stare swobodnie miesza się z nowym, a różnorodność kulturowa nadaje miastu kolorów. Widocznie nawet najbardziej odjazdowa architektura nie zatrze oryginalnego ducha miasta.

 Różnorodność miasta na jednym zdjęciu - Tamilki, Chinka i Malajka w singapurskim metrze.

Mamy też świadomość, że każde miejsce zwiedzane z najbliższymi nabiera bardziej nasyconych barw, zwłaszcza po długiej podróży tylko we dwójkę. Towarzystwo przyjaciół z Polski wniosło nową jakość w naszą wyprawę i na pewno miało wpływ na nasz odbiór miasta, które stało się dzięki nim bardziej swojskie. Singapur nie jest jednak pozbawiony przywar i skrywanych konfliktów, o czym łatwo zapomnieć spacerując pod palmami. Na szczęście legendarne restrykcje ani etniczne napięcia w żaden sposób nie wpłynęły na nasze zwiedzenie i życie. Raz tylko z zaskoczeniem przyjęliśmy miejski komitet na naszym tarasie, gdy opiekowaliśmy się psem w ramach kolejnego house-sitt'u. Kilku osobowa delegacja sprawdzała od drzwi do drzwi czy mieszkańcy nie mają za dużo stojącej wody w doniczkach... Brzmi to na pozór absurdalnie, ale w takim środowisku lubią legnąć się komary, a że miasto wypowiedziało wojnę totalną dendze (śmiertelnej chorobie przenoszonej przez komary), wizytacja nabrała głębszego sensu. Poza tym będąc w Singapurze nie odczuwaliśmy żadnych restrykcji, jak każdy człowiek, który przestrzega podstawowych zasad społecznych… No dobrze, raz naraziliśmy się na porządny przypał, ale o tym opowiemy w kolejnej części relacji… 
 

 
 
 
 
Gdzie obecnie jesteśmy?
Szukaj po tagu
Obserwuj nas na Instagramie
Polub nas na Facebooku