2019-01-28

Oszukani przez Mandalaj

Droga do Mandalaj

Opuściliśmy Rangun 1 stycznia z samego rana, kiedy normalnie w Polsce jeszcze byśmy balowali albo już leżeli na zgonie po sylwestrowej zabawie. W Azji jednak czas i priorytety są inne, więc z niejaką satysfakcją wsiedliśmy w autobus, wiedząc, że właśnie w Polsce imprezy trwają w najlepsze, a my sobie jedziemy do tajemniczego Mandalaj.

Dotarliśmy tam po zaskakująco krótkiej podróży - dystans ponad pięciuset kilometrów pokonuje się w nieco ponad 8h, co na warunki azjatyckie oznacza niemal prędkość kosmiczną! Do tego na bogatości szarpnęliśmy się na autobus VIP (ok. 60 zł/os. - Mandalar Minn Express), w którym fotele rozkładały się niemal do poziomu, a w zagłówkach umiejscowione były monitorki zawierające pirackie kopie mniej lub bardziej znanych filmów z USA i krajów regionu. Tak można żyć! W porównaniu do komunikacji szynowej jaką mieliśmy okazję poznać w Rangunie, przeskok co najmniej o dwie epoki.

Mijane za oknem krajobrazy również nas zaskoczyły. Myśląc o Mjanmie-Birmie oczami wyobraźni widzieliśmy raczej góry pokryte ciemnozieloną dżunglą, a po drodze okazało się, że jedziemy przez sawannę! Ze zdziwieniem oglądaliśmy ciągnące się po horyzont stepy i pola pokryte drzewkami akacji i tylko w oddali czasem widoczne niewysokie wzgórza, kolory raczej złoto-beżowe, niż soczysto-zielone. Aż chciało się nucić ,,Naaaaa ciiii-weeee-niiaaaa…" w nadziei, że może zza najbliższego krzaka wyskoczy Simba z ekipą…

Po tym jak dotarliśmy na dworzec, który właściwie też mógłby znajdować się gdzieś w Afryce, już widzieliśmy, że postkolonialny klimat Rangunu, to raczej wyjątek niż ogólny charakter miast Birmy. Dworcem okazał się wielki plac ubitej ziemi otoczony obskurnymi baraczkami, z ruchem ulicznym tak chaotycznym, że ostatnie 500m autobus pokonywał dobre 20 minut. Wszechobecny pył wciskał się wszędzie, nawet w usta, a do tego ukrywał kolory markiz i szyldów okolicznych sklepów i biur podróży pod grubą, szarobrązową warstwą piachu.

Oddaliliśmy się czym prędzej od dworca, żeby w spokoju zamówić Graba (działa w Mjanmie tylko w Rangunie, Bagan i Mandalay) i dzięki intuicji Ani zatrzymaliśmy się niedaleko lokalnego sklepiku, czym wywołaliśmy małą sensację. Normalnie chyba wszyscy turyści wsiadają w taksowki na dworcu i okolice oglądają co najwyżej przez szyby samochodowe, a tu nagle dwójka Europejczyków wałęsa się (he, he, he…) po małych uliczkach. Zagadnięci przez mieszkańców skąd jesteśmy, na co czekamy, gdzie chcemy się dostać itp. szybko zostaliśmy nagrodzeni nie tylko uśmiechami, ale też chęcią pomocy i prowiantem na dalszą drogę - zimniutką wodą z lodówki i pomarańczami (które potem uratowały Radkowi życie, ale do tego jeszcze dojdziemy).

 

Mandalaj? Czy to w Indonezji?

Z perspektywy czasu możemy potwierdzić, że Birmańczycy są z natury raczej nieśmiali i nie znają angielskiego, więc jedyne osoby jakie z reguły zagadują do białych, to pracownicy przemysłu turystycznego, którzy po kurtuazyjnym wstępie, będą próbowali nam coś wcisnąć. Jednak szukając z dala od turystycznych szlaków możemy też spotkać sporo ludzi, których jedyną intencją jest albo zwykła ciekawość Obcego, albo chęć rozmowy z kimś po angielsku w celu podszkolenia umiejętności. Birmańczycy są naprawdę mili i uroczy! A nawet ci, którzy zaraz przedstawią swoją ofertę są na tyle nienachalni, że nie ma co się na nich jeżyć. Nie raz i nie dwa mieliśmy dzięki temu opowiedzianą krótką historię danego miejsca, a następującej po tym ofercie zakupu kiczowatych pamiątek zawsze można odmówić. Zupełnie inny poziom natręctwa niż w Indonezji, więc dla nas zupełnie nieszkodliwy.

Z resztą w drodze do naszego hotelu, cały czas skojarzenia mieliśmy właśnie z Indonezją. Chaotyczna zabudowa miasta, niskie domki, brak chodników i ruch uliczny pełen skuterów, sprawił, że z miejsca poczuliśmy się swojsko, choć samo miasto nie zachwyca. Na miejscu okazało się, że nasz hotel nie tylko sąsiaduje z pagodą (w Birmie pagody są jak meczety w krajach islamskich - nie dość, że są wszędzie, to jeszcze kilka razy dziennie, w tym z samego rana i późnym wieczorem odgrywają melodie i modlitwy co może doprowadzić do szału), ale też znajduje się w zasadzie na środku wielkiego lokalnego bazaru. Już pierwszego wieczoru, doświadczyliśmy też braku oświetlenia ulic (link), który w całej Birmie jest powszechny.

 

Kolacja z niespodzianką

Z uwagi na standard higieny wciąż zostający w tyle, w Mjanmie raczej staraliśmy się jeść w sprawdzonych knajpach (nie licząc świeżo smażonych hinduskich placków, pierożków samosa i innych ulicznych przekąsek), w czym pomagał nam Trip Advisor. Juhu, niech żyje spontaniczność... Tak też wybraliśmy naszą knajpę na kolację po długiej podróży, ale okazała się zamknięta przez kilka najbliższych dni-jak głosiła kartka na drzwiach. Zmęczeni i głodni poszliśmy zatem do chińskiej restauracji na przeciwko. Tej nie było ani na Trip Advisor ani w Google, co powinno może wzbudzić naszą czujność, ale wyglądała porządnie i w końcu kto nie ryzykuje ten nie wygrywa… albo przegrywa. Zamówiliśmy zaskakująco drogie danie i w oczekiwaniu sączyliśmy ulubione piwo Myanmar.

Tajemnica cen wyjaśniła się gdy otrzymaliśmy nasze zamówienie. Zupa z owocami morza zawitała na naszym stole w formie... wielkiej wazy! A do tego zamówiliśmy przecież kilka innych rzeczy. Jak to w polskiej mentalności ,,zapłacone nie może się zmarnować" obżarliśmy się pod korek, zwłaszcza, że jedzenie było naprawdę dobre! Wypchani jak po świętach w domu, zadowoleni, wyturlaliśmy się z knajpy i doczłapaliśmy do hotelu.

A rano rozpoczął się sajgon...

Do tej pory nie wiemy czy przesadziliśmy z ilością mega pikantnej zupy, czy też po prostu część jedzenie była nieświeża, ale po ponad 3 miesiącach w podróży, z opóźnionym zapłonem dopadła nas ona - klątwa podróżnych. Zamiast zwiedzania rozpoczęła się kuracja antybiotykiem i leżenie w łóżku, byle blisko do porcelanowego tronu. Radek nie był w stanie przyjąć żadnego jedzenia bez odruchu zwrotnego i przez większość dnia sytuacja wyglądała dosyć źle. Już zaczęliśmy planować pierwszą podczas podróży wyprawę do lekarza, ale pod wieczór stan Radka nieco się poprawił, a jedyne co był w stanie zjeść to wspomniane już wcześniej, dwie pomarańcze. Nektar bogów! Super słodkie i soczyste, choć z zewnątrz niepozorne, podziałały jak eliksir. Bez zbytniej przesady można powiedzieć, że uratowały Radka przed wizytą w klinice.  

Ta przygoda (i odruchy Radka na widok smażonego jedzenia) zmusiły nas do kilkudniowego przestawienia się na lokalną pizzę. Ania oczywiście była ,,zrozpaczona", że codziennie ,,musiała" jeść pizzę… ojojojo…XD W ruch poszedł też odwieczny sprawdzony sposób walki z bakteriami i bólem brzucha - whisky z colą. Pizza, sucharki, cola i whisky okazały się remedium na wszelkie nasze bolączki! Tak to można chorować! Cena whisky w Mjanmie jest tak niemoralnie niska (ok. 7 zł za 0,7l), że aż grzech jej nie pić, z czego skwapliwie korzystaliśmy przez cały pobyt. Dla zdrowia oczywiście…

 

Trochę kultury

Mandalaj, jak na historyczny ośrodek przystało, ma wiele zabytkowych atrakcji. Znane jest przede wszystkim z najdłuższego na świecie mostu tekowego oraz z pozostałości 4 starożytnych stolic dawnych królestw. Do tego dochodzą liczne świątynie, klasztory i pałac, więc naprawdę mieliśmy ambitne plany oraz apetyt na obcowanie z kulturą i historią Birmy.

I jak zwykle plany sobie, a życie sobie…

Zacznijmy od pasma porażek (to co tygryski lubią najbardziej). Ze względu na samopoczucie Radka nie odwiedziliśmy pałacu królewskiego, ale podobno nie mamy czego żałować. Nie widzieliśmy też kilku znanych świątyń, ani wzgórza Mandalaj, które jest jedną z głównych atrakcji miasta. Nie poszliśmy na przedstawienie marionetek - chluby tego regionu. Mało tego, nie zaliczyliśmy nawet wszystkich starożytnych stolic… Wszechświat sprzeniewierzył się przeciwko nam, do spółki z trefną kolacją i z babką w hotelu, ale o niej za chwilę. Żeby jednak nie było, że takie z nas nieobyte lamusy, trochę kultury żeśmy zobaczyli. Z bogatego repertuaru Mandalaj wyłuskaliśmy parę perełek dla siebie. Udało nam się na przykład zobaczyć Największą Księgę Świata…

 

Największa książka świata

Na świątyni Kuthodaw Pagoda najbardziej nam zależało, więc odwiedziliśmy ją w pierwszej kolejności. Wybudowany w XIX wieku kompleks buddyjski składa się z majestatycznej złotej stupy otoczonej 729 śnieżnobiałymi mniejszymi stupami, które niczym biała armia strzegą centralnej części świątyni. W białych stupach znajdują się kamiennie stele na których wyryte są strony Tipitaki - świętej księgi buddyzmu. Każda płyta to dwie strony księgi, co czyni całą świątynię jedną wielką książką, którą można przeczytać spacerując między stupami. Jak ktoś ma baaardzo dużo czasu, to może spróbować ;) 

Kompleks robi ogromne wrażenie, a biel bijąca od stup tak oślepia, że nie da się do końca otworzyć oczu. Oczywiście w kontemplacji przeszkadza tłum zwiedzających, bo dziś (oprócz funkcji czysto religijnej) świątynia jest popularną atrakcją turystyczną i miejscem spotkań Mandalajczyków! Wśród rzędów stup biesiadują całe rodziny, a dziewczyny cykają sobie zdjęcia na Instagram z wypożyczonymi do tego celu na miejscu rekwizytami np. chińskimi parasolami. Wystarczy jednak odejść w najdalsze rzędy stup aby być chwilę samemu, z czego skwapliwie korzystają birmańskie nastolatki - parę razy na paluszkach przemykaliśmy aby nie przeszkadzać całującym się w objęciach parom. Dopadły nas też tutaj lokalne wizażystki, które za drobną opłatą umalowały Anię thanaką aby mogła lepiej wmieszać się w tłum lokalsów ;)

Tuż obok Kuthodaw Pagody znajduje się siostrzana świątynia Sanda Muni Pagoda, która zbudowana jest według tego samego pomysłu. Centralną złotą stupę otaczają mniejsze białe stupy, w których znajdują się kamienne płyty, ale z komentarzami do Tipitaki. Stup jest ponad tysiąc! Niestety nie można wśród nich chodzić, wejście zagrodzone jest barierkami. Dzięki temu przychodzi tam mniej odwiedzających i Sanda Muni Pagoda ma o wiele kameralniejszy charakter niż Kuthodaw. Stupy robią niesamowite wrażenie gdy patrzy się na ich rzędy z góry, wydaje się jakby miał się ciągnąć w nieskończoność.

 

 

Tekowe klasztory

W Mandalaj są dwa buddyjskie klasztory tekowe, które są ozdobą miasta i sztandarowym punktem zwiedzania. Drewno tekowe jest jednym z najdroższych na świecie ze względu na swoją trwałość i odporność na wilgoć, ma więc też kluczową rolę w architekturze birmańskiej, bo właśnie z niego budowane są domy i klasztory. Z tymi ostatnimi wiąże się pewien zabawny paradoks. Jeden jest za darmo, a nikt tam nie przychodzi, za drugi trzeba płacić, a walą tam tłumy…


Klasztor Shwe In Bin leży troszkę na uboczu turystycznego szlaku i chwała za to, bo można go mieć całego dla siebie! Zbudowany w XIX wieku monastyr zachwyca kunsztownymi ornamentami i płaskorzeźbami. Jest prawie cały z drewna, świetnie zachowany, położony wśród cichych ogrodów. Zaskoczeni byliśmy, że tak piękny zabytek możemy zwiedzać spokojnie i bez pośpiechu, napawając się każdym detalem, jedynie w towarzystwie zamiatającego chodnik mnicha. Senna atmosfera klasztoru sprawiła, że niemal poczuliśmy się częścią mnisiej wspólnoty, a samo przebywanie tam było jak medytacja.

 

Dla porównania słynny klasztor Shwenandaw, o którym rozpisują się przewodniki, nie ma nic z mistycznej atmosfery małego Shwe In Bin, za to ma tłumy turystów i bramkę z biletami przed wejściem… Oczywiście jest piękny, sporo większy i ma bardziej zdobioną salę główną, ale nie zrobił na nas już takiego wrażenia. Zwiedzanie w tłumie, gdzie nawet nie da się zrobić zdjęcia bez nikogo w kadrze, psuje cały urok.  Shwenandaw ma jednak ciekawszą historię i jest większy, stąd pewnie jego popularność. Oba klasztory są niemal bliźniaczo podobne, kunsztowne, zbudowane według tradycyjnej sztuki sakralnej, ale to Shwenandaw był kiedyś częścią pałacu królewskiego, póki go nie rozebrano i przeniesiono na miejsce, w którym stoi do dzisiaj. Miał być podobno nawiedzany przez ducha zmarłego króla…hmm…chyba jedyne, co go dzisiaj nawiedza to chmara turystów. 

Tuż obok znajduje się inny ,,hit Mandalaj" - monastyr Atumashi, gdzie można wejść na tym samym bilecie. Niestety chociaż z zewnątrz wygląda dosyć imponująco, wewnątrz okazuje się pustawą biało-złotawą bryłą… Kiedyś też był zbudowany z drewna tekowego, pokryty sztukateriami i złotem, ale spłoną pod koniec XIX wieku (podobno podczas pożaru zaginął 19karatowy diament…przypadek?) więc dziś oglądamy tylko jego rekonstrukcję, co by tłumaczyło nasze lekkie rozczarowanie.

 

Starożytne stolice

Mjanma ma wpisaną w DNA zmianę nazwy i stolic, dawni królowie robili to nagminnie aby przebić poprzednika, więc dzisiejsze zachowanie generałów z junty nie powinno nikogo dziwić. W ciągu swojej ponad tysiącletniej historii kraj zmieniał stolicę ok. 35 razy! Wokół Mandalj są 4 dawne ośrodki królestw, a i samo miasto też było stolicą w XIX wieku, zanim Brytyjczycy nie przenieśli jej do  Rangunu.

Ze względu na ilość atrakcji w mieście, dużym ułatwieniem dla turystów było utworzenie Strefy Archeologicznej, którą całą można zwiedzić na jednym bilecie. W skład strefy wchodzą m.in. Pałac królewski, wspomniane wcześniej klasztory Shwenandaw i Atumashi oraz połowa z dawnych stolic: Inwa i Aramapura (Mingun i Sagaing leżą trochę dalej i mają osobny bilet). Zakup biletu do Strefy Archeologicznej wiąże się z koniecznością zapłaty 10 000 kyatów (ok. 25 zł) od osoby, co gwarantuje wstęp do głównych zabytków miasta. Niestety gros opłaty nie idzie wcale na konserwację zabytków, ale do rządu, co w świetle polityki junty budziło nasz dyskomfort. Jak się później okazało w stolicach i niektórych świątyniach nikt tego biletu nie sprawdza, więc jeśli komuś nie zależy na zwiedzaniu Shwenandaw (gdzie na pewno natknie się na bramkę), można odpuścić sobie jego kupowanie.

Ruiny i świątynie dawnych stolic można podobno zwiedzić w ciągu w jednego dnia, ale nam się to nie udało i na przyszłość też nie polecamy. Odległości między nimi są spore, stan dróg fatalny, a każda ma sporo fajnych zabytków, więc jeśli ktoś lubi dłużej obcować z odwiedzanymi miejscami, to lepiej rozłożyć sobie zwiedzanie na 2 dni.

 

Mingun (Min Kun)

My nasze zwiedzanie rozpoczęliśmy o wynajmu w naszym hotelu trefnego skuterka, ale wsiadając na niego nie wiedzieliśmy jeszcze, że przyczyni się do naszej zguby. Zadowoleni pomknęliśmy za miasto, do najdalej położonej dawnej stolicy - do Mingunu. Już sama trasa była atrakcją, bo mijane po drodze krajobrazy pełne stup na wzgórzach, stada krów na jezdni i sceny z życia codziennego mieszkańców dostarczały nowych bodźców. 

Mingun był chwilę stolicą w XVIII wieku, kiedy to szalony król kazał tam zbudować największą stupę na świecie - miała się wznosić na 150 metrów, nie ukończono jej jednak, bo władca przestraszył się przepowiedni, że jak dokończy świątynię to umrze. Co jest najlepsze, przepowiednia była fałszywa - urzędnicy w rządzie króla byli tak przerażeni kosztami budowli, że postanowili przekupić astrologa aby ten wybił kretyński pomysł z głowy władcy. Udało się i dziś pozostała tylko podstawa stupy, która i tak ma imponujące rozmiary jak na warunki w których była budowana. W środku znajduje się współczesna, płytka kaplica i nic więcej. Mimo to nam świątynia podobała się bardzo, oprócz tego, że zwiedza się ją boso - po piachu i kamieniach, co nie jest ani przyjemne ani bezpieczne.

W całym Mingun jest kilka zabytków, które odwiedza się na trasie w kształcie koła. Po słynnej nieukończonej świątyni, wybraliśmy się do drugiego najcenniejszego zabytku - pięknej jak lodowy tort bezowy świątyni Hsinbyume, której kształt i kompozycja ma odzwierciedlać mityczną, świętą górę Meru. Śnieżnobiała świątynia bije po oczach, a jej cylindryczny kształt sprawia, że można naprawdę zgubić się chodząc w kółko wśród tarasów i rzeźb. Do tego roztacza się z niej piękny widok na rzekę i całe Mingun. Podobno została wzniesiona na cześć tragicznie zmarłej księżniczki, która miała na imię Hsinbyume - Biały Słoń.

W okolicy znajduje się też kilka mniej imponujących świątyń i trochę ruin, po których chwilę się pokręciliśmy, a następnie ruszyliśmy dalej w trasę, bo apetyt na więcej mieliśmy duży, a czasu coraz mniej. Naszym kolejnym przystankiem miała być Sagaing, ale nasz skuter postanowił inaczej. Stwierdził, że nie będzie się przemęczać i nie będzie jechał pod górę : ,,Macie za ciężkie dupy! Nigdzie nie jadę!" dało się usłyszeć z warczenia silnika gdy próbowaliśmy pokonać jakiekolwiek, nawet niewielkie wzniesienie. W konsekwencji trzeba było go ręcznie prowadzić, co nie uśmiechało nam się przez kilka kilometrów pod górę gdzie znajduje się Sagaing. Czas uciekał i w końcu wkurzeniu musieliśmy zrezygnować z jednego punktu programu. Po drodze znaleźliśmy za to ukrytą świątynkę z ładną panoramą, w której zatrzymaliśmy się na krótki odpoczynek.

 

Inwa (Ava)

Klnąc na właścicielkę hotelu, z duszą na ramieniu ruszyliśmy w stronę kolejnej stolicy - Inwy. Na szczęście droga tam była dosyć płaska, więc nawet nasz pyskaty skuter musiał stulić dziób. Ale zmienił strategię…skoro nie mógł na nas warczeć, to wymyślił, że będzie się wyłączał. Na środku drogi, najlepiej podczas skrętu w prawo. I nie działał 1 bieg. Taka tam zemsta za to, żeśmy go katowali pod górę. Całą drogę obmyślaliśmy wiązankę, którą powiemy w hotelu za to, że dali nam takie niebezpieczne gówno! I nawet widok statków bez wody działał rozweselająco tylko na chwilę...

Humory poprawiła nam dopiero Inwa, która oczarowała nas swoim sielskim klimatem. Zalesiona okolica, pełna tradycyjnych drewnianych domów, dorożki, pola, zabytkowe ruiny i świątynie - wszystko skąpane w złotym, popołudniowym słońcu. Tam było naprawdę bajkowo, a i turystów jakoś znacznie mniej niż w Mingun.

Spacerując po klasztorze stwierdziliśmy nawet, że może zostaniemy jeden dzień dłużej w Mandalaj żeby na spokojnie tam jeszcze połazić. Niestety, nie doszło to do skutku, ale dzięki temu mamy kolejny powód by kiedyś wrócić. Zachód słońca zbliżał się nieubłaganie, a przed nami była w planach jeszcze jedna stolica - Amarapura i U Bein Bridge, więc niechętnie, ale opuściliśmy Inwę.

W drodze jednak już wiedzieliśmy, że na tym rzęchu daleko i szybko nie zajedziemy i musimy coś wybrać. Jako, że zaraz miało zajść słońce padło na... 

 

U Bein Bridge

Najbardziej znaną atrakcją turystyczną Mandalaj - najdłuższy most tekowy świata, U Bein Bridge. Obecny na wszystkich widokówkach i folderach turystycznych jako tło dla zachodzącego słońca. Jego historia jest znacznie dłuższa niż istnienie samego mostu - drewno, z którego jest zbudowany, pochodzi z dawnej świątyni, która została rozebrana nakazem władcy zaniepokojonego rosnącą pozycją tamtejszych mnichów. Oznacza to, że duża część drewna ma ponad 500 lat. Co niestety widać. Ogólnie rzecz biorąc most jest zaniedbany, nie przeszkadza to jednak tłumowi lokalnych mieszkańców i turystów w podziwianiu zachodu słońca podczas ponad kilometrowej przeprawy.

Nieco zbutwiałe deski, brak balustradek i liczne dziury wymuszają zwiększoną koncentrację, tym bardziej, że co chwila trzeba lawirować między idącymi z naprzeciwka ludźmi, a sam most jest raczej wąski. Gwar i tłum nie przeszkadza jednak w kontemplowaniu zachodu słońca, który pastelami maluje niebo i chmury.

Co kilkadziesiąt metrów na moście umieszczone są budki, w których swoje kramy rozkładają lokalni sprzedawcy, a na ławeczkach czają się miejscowi myśliwi. Nie polują oni jednak na zwierzynę, ale na mówiących po angielsku turystów. Mowa oczywiście o mnichach i studentach pragnących podszkolić się w sztuce konwersacji. Upolował nas wesoły mnich i zapytał czy nie chcielibyśmy zamienić kilku zdań z jego studentkami. Po chwili otoczeni wianuszkiem wyraźnie zawstydzonych dziewcząt, odpowiadaliśmy na pytania o Polsce i sami mieliśmy okazję zadań nieco pytań o Mjanmę. Składanie zdań w obcym języku, niestety, słabo szło dziewczynom i nasza rozmowa w pewnym momencie zaczęła się przeciągać. Podziękowaliśmy więc i oddaliliśmy się łapiąc ostatnie czerwone promienie zanim wygonił nas zapadający nad mostem zmrok. 

To był nasza ostatnia odwiedzona atrakcja z przebogatego repertuaru Mandalaj. Wizyta w tym mieście nauczyła nas pokory i zasady, żeby nie robić zbyt ambitnych planów. Winić możemy chińską restaurację, naburmuszony skuter i krótkie dni, ale chyba jednak najbardziej nasz brak lepszej organizacji czasu. Trochę żałujemy, że tyle nas ominęło, ale jest to tylko dobry powód by pewnego dnia wrócić do Mandalaj wyrównać rachunki;) 

 

Epilog

Naszym kolejnym punktem wycieczki miał być przejazd pociągiem z Mandalaj na północ, do miejscowości Lashio. Trasa ta słynie z niesamowitych widoków i przejazdu przez gigantyczny wiadukt nad dżunglą. Niestety był to kolejny plan, którego nie udało nam się zrealizować. Sytuacja polityczna na północy kraju nadal jest niestabilna (trwają tam walki etniczne) więc stwierdziliśmy, że lepiej nie ryzykować, zwłaszcza, że podróż w tamte rejony kategorycznie odradza zarówno polski jaki i brytyjski MSZ. 

Coś nie mieliśmy szczęścia w Mandalaj, ale jak to mówią co się odwlecze to nie uciecze…

Pomknęliśmy zatem szybciej na spotkanie naszego największego birmańskiego marzenia - Królestwa Paganu…

 

 

 
 
 
 
Gdzie obecnie jesteśmy?
Szukaj po tagu
Obserwuj nas na Instagramie
Polub nas na Facebooku