2019-07-07

Pożegnanie w Hanoi

 

O ile o Sajgonie mieliśmy jakiekolwiek wyobrażenia, chociażby dzięki powiedzonku ,,ale Sajgon", o tyle jadąc do stolicy kraju, nie mieliśmy żadnych. Wiedzieliśmy, że na pewno będzie zatłoczona i kolorowa, ale poza tym żadna klapka nie otwierała się w naszych mózgach na dźwięk słowa ,,Hanoi" (no, chyba, że puszka lokalnego browaru o tej samej nazwie.) Co prawda słyszeliśmy i czytaliśmy o mieście skrajne komentarze od zachwytów po klątwy, ale żadna z opinii nie przeważała szali. Nie wiedzieliśmy więc do końca czego się spodziewać, a lubimy mieć takie pozbawione uprzedzeń i oczekiwań głowy. Wtedy dopiero poznaje się miejsce takim jakim ono jest.

 

Żegnaj motorku!

Pobyt w stolicy zaczęliśmy od załatwienia pewnej przykrej sprawy… oddaliśmy naszą Czerwoną Strzałę! Dzielny motocykl, który wiózł nas ponad 2000 kilometrów, pojechał do domu w Da Nang na zasłużony odpoczynek. Cała operacja przebiegła sprawnie, bo Wietnamczycy masowo przesyłają sobie motory i skutery jak kraj długi i szeroki, po prostu wsadzając je do luków bagażowych autobusów międzymiastowych. Zgodnie z wytycznymi właściciela motoru, dostarczyliśmy więc motor na stację FUTA Bus, gdzie obsługa troskliwie się nim zajęła - my musieliśmy tylko podać adres dostawy i na tym nasza rola się skończyła. Zaadresowaniem, zapakowaniem i zabezpieczeniem motoru zajęła się obsługa w 15 minut (wymieniając przy tym wesoło nazwiska wszystkich polskich piłkarzy jakich znają), a płatność była po stronie właściciela (oczywiście suto doliczona do ceny wynajmu). Byliśmy mile zaskoczeni, bo wyobrażaliśmy sobie, że spędzimy tam ze 3-4 h tłumacząc co my w ogóle chcemy zrobić, a tu wszystko poszło jak z płatka i to jeszcze w przyjaznej atmosferze!

Oczywiście oddając Strzałę było nam przykro - kończył się szczególny etap naszej podróży. Etap, który na zawsze zapisał się w naszej pamięci i który zmienił nasze postrzeganie podróżowania. Nic nie zastąpi niezależności jaką daje motor i już wiemy, że chociaż było to pierwsza taka wyprawa, na pewno nie będzie ostatnią! Szykujemy w głowie plan na objechanie Laosu, Kambodży i Tajlandii na własnym jednośladzie… Tymczasem pożegnaliśmy naszą pierwszą maszynę z łezką w oku i na własnych nogach rozpoczęliśmy eksplorację Hanoi - naszego ostatniego przystanku w Wietnamie. 

 

U nas na dzielni

Hanoi musiało dostać od nas duży kredyt zaufania, bo to co zobaczyliśmy na dzień dobry nie należało do najprzyjemniejszych widoków. Po powrocie z Ha Giang zamieszkaliśmy w bardzo fajnym, nowiutkim AirBnB, ale… w slumsie. Nasz budynek był wyspą pośród baraków zbieraczy złomu, gdzie na podwórkach były chałupnicze fabryczki wkładów grzewczych, na chodnikach piętrzyło się żelastwo i inne rupiecie, a to co braliśmy za magazyny albo sortownie śmieci okazało się mieszkaniami sąsiadów. Nasza uliczka prawie codziennie wyłożona była setkami aluminiowych puszek, aby przejeżdżające samochody je rozgniatały (w sumie po co robić to ręcznie!) 

Przygnębiającego obrazu dopełniały wałęsające się wśród śmieci psy i klatka z kocią rodziną stojąca przed jedną z chałupek… Do tej pory nie wiemy w jakim celu i boimy się myśleć, chociaż nasze obserwacje potwierdziły, że codziennie miały jedzenie i wodę oraz miękkie posłanko, a klatka była różnie osłaniana od słońca w zależności od pory dnia - więc ktoś o nie ,,dbał", tylko dlaczego trzymane były w klatce? 

Mimo rozdzierających serce widoków, szybko przyzwyczailiśmy się do nowych warunków (w końcu po 7 miesiąc w Azji nie takie rzeczy już się widziało), a nawet dostrzegliśmy, że życie uliczki ma też swoje uroki. Mieszkańcy wieczorami wspólnie oglądali telewizję pod daszkiem z brezentu u właściciela sklepiku, kobiety bawiły się z dziećmi między sznurami kolorowego prania i przygotowywały jedzenie na chodniku, a grupka mężczyzn siedząca (na fotelach biurowych!) całymi dniami przed jednym z domków, jak tylko ogarnęła, że tam mieszkamy zaczęła nas pozdrawiać za każdym razem jak przechodziliśmy. Poczuliśmy się niemal częścią sąsiedzkiej wspólnoty! 

Na szczęście kiepskie pierwsze wrażenie wynagrodziła nam reszta miasta - zwłaszcza śródmiejska dzielnica Old Quater i liczne zabytkowe świątynie, które zwiedzaliśmy sami w trakcie kilkudniowego pierwszego pobytu, a po powrocie z wyspy Cat Ba razem z naszymi przyjaciółmi Lucyną i Marcinem. Poznaliśmy zarówno historyczną jak i współczesną stronę Hanoi, a każda pozostawiła po sobie uczucie niedosytu, bo tak bogatego w doświadczenia miasta nie da się poznać w tydzień czy nawet dwa. Każda atrakcja jest nie tylko cegiełką budującą szerszy obraz dziejów stolicy, ale i kolejnym doznaniem, które chcieliśmy chłonąć wszystkimi zmysłami (zwłaszcza smakiem!)

Stara, ale jara

Odkrywanie miasta zaczęliśmy od jego historycznej strony - w końcu liczy sobie ponad 2000 lat, więc trochę się zabytków nazbierało! Świadkiem starożytnych dziejów jest pagoda Trấn Quốc, która jest najstarszą świątynią buddyjską w mieście. Powstała w VI wieku naszej ery kiedy buddyzm dotarł do północnego Wietnamu zdobywając coraz więcej zwolenników, również wśród cesarzy. Świątynia przetrwała zatem ponad 1450 lat powstawania i upadków dynastii, chińskiej okupacji, najazdów Mongołów, a nawet zmianę własnej lokalizacji (pierwotnie świątynia znajdowała się nad Rzeką Czerwoną) czy tymczasowe przeniesienie stolicy kraju do Hue. Nad pagodą od stuleci unoszą się dymy kadzidełek, które buddyści zapalają aby zapewnić sobie szczęście, a jej ściany i kapliczki do dziś służą nie tylko jak dom dla mnichów, ale i - ze względu na bogate dekoracje -  jako podręcznik nauk i symboli Buddy. 

Z tego też powodu, jest jedną z chętniej odwiedzanych atrakcji turystycznych. Pojechaliśmy tam więc z samego rana, aby uniknąć nalotu odwiedzających i wiernych. Niestety nasze poranne poświęcenie nie zostało nagrodzone, bo pod bramami czekał na nas nie tylko spory tłumek, rzędy straganów z pamiątkami i jedzeniem, ale i… remont. W niemiłosiernym skwarze próbowaliśmy meandrować między turystami i modlącymi się Wietnamczykami, aby zrobić chociaż jedno dobre zdjęcie. Świątynia leży na wyspie pośrodku jeziora West Lake otoczona ogrodem i starymi drzewami, jest więc jednym z najbardziej fotogenicznych i malowniczych zabytków. Szkoda, że nie do końca udało nam się to uchwycić i poczuć na miejscu. Huk prac remontowych i masa ludzi skutecznie zniechęciły nas do długiego kontemplowania historii i uroku świątyni. 

 

Żółw i miecz

Nie zniechęciło nas to jednak do dalszego eksplorowania starodawnych świątyń. Zwłaszcza, że nie sposób poznać Hanoi bez odwiedzenia Ngoc Son - najsłynniejszej świątyni miasta, której czerwony most stanowi wdzięczne tło wielu pocztówek (i lokalnych sesji ślubnych.) Z miejscem świątyni wiąże się też popularna miejska legenda, w której kluczową rolę odgrywa… żółw!

Dawno temu pewien wietnamski rybak z Hanoi otrzymał od złotego żółwia magiczny miecz. Miecz ten był tak potężny, że dzięki niemu rybak poprowadził zwycięską wojnę przeciwko chińskiej okupacji. Wyzwoleni Wietnamczycy ogłosili rybaka królem i od tamtej pory rządziła zapoczątkowana przez niego dynastia Lê. Świeżo upieczony król wrócił nad jezioro aby podziękować żółwiowi za pomoc. Kiedy jednak zbliżył się do brzegu, magiczny miecz pofrunął z powrotem do żółwia, który wynurzył się z wody na spotkanie z królem. Miecz nie był już potrzebny - Wietnam stał się niepodległym krajem, zapanował pokój.  

Od tamtej pory żółwie są narodowym symbolem pokoju, a jezioro nazwano Hoan Kiem -  ,,Jeziorem Zwróconego Miecza". Król wybudował nad nim swój pałac, ale stopniowo popadł on w ruinę, więc w XIX wieku wybudowano w jego miejscu taoistyczną świątynię, która do dziś nie tylko jest miejscem kultu, ale i schronieniem dla świętych żółwi… Niestety schronieniem pośmiertnym, bo ostatnie okazy gigantycznych, boskich żółwi, dzisiaj są zalasamowane i spoczywają w szklanych gablotach (zgryźliwi się śmieją, że niczym Lenin i Ho Chi Minh.)

 
Mieliśmy strasznie badziewne zdjęcia tych żółwi, więc to zdjęcie wzięliśmy ze strony lokalnej gazety VN Express

Śmierć ostatniego świętego żółwia w 2016 roku wstrząsnęła Wietnamczykami, bo tradycyjnie uważali go za strażnika pokoju i szczęścia. Mieszkańcy tak zaniepokoili się, że to zły omen, aż lokalna władza bała się nawet o wyniki wyborów! Nakazano więc szybkie zabalsamowanie stworzenia i szukanie pozostałych żywych okazów aby uspokoić mieszkańców, że w Hanoi nie zabraknie boskiego opiekuna. Na pewno nie zabraknie za to turystów, którzy przychodzą do świątyni obejrzeć nie tylko jej piękną szaro-czerwoną architekturę i malowniczą okolicę jeziora, ale i ciała tych najrzadszych na świecie gadów (zabalsamowany jest też jeden starszy żółw, który zmarł w latach 60', a w chwili śmierci miał podobno 900 lat!) 

Samo jezioro Hoan Kiem jest dziś popularnym miejscem spacerów i wieczornych spotkań hanojskiej młodzieży. Zbiornik otacza mały park, gdzie można schronić się przed upałem podziwiając stojącą na jeziorze malowniczą Wieżę Żółwi. Żółw i miecz stały się symbolem Hanoi, a ich motyw można zobaczyć w różnych częściach miastach np. na ulicy Âu Co, na której ciągnie się 4 kilometrowy mur w całości pokryty mozaiką przedstawiającą lokalny folklor i historię.   

 

Literatka

Jeśli ma się tylko jeden dzień i zwiedzanie Hanoi, to koniecznie trzeba zajrzeć do konfucjańskiej Świątyni Literatury - to atrakcja numer jeden w mieście, najpiękniejszy i najlepiej zachowany XI-wieczny zabytek. Pierwotnie pełniła funkcję uniwersytetu i szkoły dla cesarskich urzędników - wzorowanej na podobnych instytucjach w Chinach. Wietnam przez tysiące lat pozostawał pod silnym wpływem kultury chińskiej, a nawet przez kilka stuleci był jedną z prowincji Kraju Środka. Świątynia jest przykładem chińskiej sztuki architektonicznej, co widać chociażby w układzie i wyglądzie pawilonów, a żeby było jeszcze piękniej otoczona jest rozległym ogrodem. Do dzisiaj przychodzą tu studenci i uczniowie aby zapewnić sobie pomyślność na egzaminach, a po zdanej sesji świętują razem sukces albo zakończenie roku szkolnego. Sami byliśmy świadkami jak całe klasy robiły sobie w różnych zakątkach świątyni pamiątkowe zdjęcia.

Myśleliśmy, że schronimy się tam przed upałem, ale nic bardziej mylnego - rozgrzane dziedzińce przypominały patelnię, a w komnatach panował zaduch. Przez to (aż wstyd się przyznać) największą atrakcją były dla nas świątynne wiatraki, przy których spędziliśmy więcej czasu niż przy jakimkolwiek ołtarzu czy pawilonie… 

Wytchnienia dały nam trochę pawilony ogrodowe i cień starożytnych drzew, które nadają kameralnego klimatu świątyni, mimo sporych rozmiarów całego kompleksu. Odwiedzających było dużo, ale dzięki temu, że teren jest tak rozległy i pełen różnych zakamarków, nie czuliśmy się przytłoczeni tłumem. Świątynia rzeczywiście ma miły dla oka, elegancki charakter. Mieliśmy wrażenie, że energia tysięcy namyślających się tu od wieku głów, nadal unosi się w powietrzu… Od samego spaceru wśród kolumn i stel czuliśmy się mądrzejsi.

 

Mokry sen Cesarza

W samym centrum miasta można znaleźć też drugą, cenną perełkę średniowiecznej architektury. W centralnym parku niedaleko mauzoleum Ho Chi Minh'a znajduje się Pagoda na Jednej Kolumnie. Ta maleńka świątynia stoi na słupie, niczym chatka czarownicy na kurzej nóżce! Świątynkę zbudował w XI wieku cesarz, który długo nie mógł mieć syna. Według legendy pewnej nocy przyśnił mu się Bodhisattva Awalokiteśwara (czczony w buddyzmie jako personifikacja miłosierdzia Buddy) z dzieckiem w objęciach, unoszący się nad kwiatami lotosu. Niedługo po tym zdarzeniu, cesarz poznał nową żonę i to ona urodziła mu upragnionego dziedzica. Na pamiątkę snu, cesarz zbudował kapliczkę dla Awalokiteśwary unoszącą się nad nad stawem z kwiatami zupełnie jak bóstwo we śnie.

Pagoda na Jednej Kolumnie totalnie nas rozczuliła! Tak pomysłowej, a przy tym ślicznej świątynki chyba nigdy nie widzieliśmy. Mimo tłumów (i niemożliwego upału!) z przyjemnością napawaliśmy się jej widokiem i misternym wykonaniem, zwłaszcza, że można wokół niej usiąść na licznych ławkach w cieniu drzew. Niestety całość odbioru trochę psują otaczające stawik kawiarnie i stragany - chociaż musimy też się przyznać, że sami nie mogliśmy odmówić mrożonej kawie w takiej scenerii!

 

Kolebka Hanoi

Żeby jednak nie było tak kolorowo, to ta historyczna strona miasta ma też swój zakalec… jest nim Cytadela. Zachwyceni Cesarską Cytadelą w Hue, spodziewaliśmy się, że ta w stolicy kraju będzie jeszcze bardziej okazała. Zwłaszcza, że jest przecież o ponad tysiąc lat starsza, a jej budowa zapoczątkowała niepodległą państwowość Wietnamu. To właśnie z tej fortecy cesarz Lý Thái Tổ uczynił swoją stolicą po wygnaniu Chińczyków i zapoczątkował tym samym rozwój Hanoi.Potraktowaliśmy więc jej zwiedzenie jako obowiązkowe ,,must see", z resztą zgodnie z przeczytanymi przewodnikami.

A tu barak.

Dosłownie potężny mur z baraczkiem na szczycie i tyle. To jest ten najbardziej historyczny obiekt w mieście?! Naprawdę…? Jeszcze z nadzieją przeszliśmy za mury wierząc, że na pewno po drugiej stronie fortecy coś będzie. I było: więcej baraków. Z tym, że trochę ładniejszych, takich post-kolonialnych. I trawniki. 

I to wszystko. 

Cytadela okazała się totalnym, niewartym wydanych pieniędzy na bilet, rozczarowaniem. Chyba największym jakie nas spotkało do tej pory w podróży. Ale cóż począć skoro, jak się okazało po czasie, cytadela została kompletnie zniszczona i rozgrabiona na przestrzeni dziejów? W XIX wieku stolicą stało się Hue, więc Cytadela w Hanoi, która przez 1000 lat była siedzibą cesarzy, straciła na znaczeniu i niszczała. Kiedy Francuzi zajęli miasto, większość fortecy i pałacu rozebrano pod budowę domów dla urzędników lub przerobiono na budynki administracyjne i magazyny. Gwoździem do trumny była II wojna światowa i okupacja japońska - Japończycy urządzili w resztkach cytadeli więzienia, a na jej dziedzińcach (przerobionych na plac manewrowy) odbywały się ćwiczenia wojskowe. Zwyczaj ten kontynuowali potem komuniści - cytadela na wiele lat stała się koszarami. Wietnamskie dziedzictwo kulturowe i historyczne zostało potraktowane jak garaż… I chociaż dzisiaj trwają prace wykopaliskowe i renowacyjne, nie ma za bardzo czego ratować. 

 

Z wizytą u Wujka Ho

Skoro już o kwasach współczesnej historii mowa, to będąc w Hanoi nie sposób pominąć mauzoleum Wujka Ho, czyli komunistycznego przywódcy Wietnamu - Ho Chi Minh'a. Wietnamczycy otaczają go niemal boską czcią, bo to jego starania doprowadziły do uzyskania niepodległości kraju i zakończenia ery kolonializmu francuskiego. Mauzoleum jest zatem chętnie odwiedzane przez lokalnych turystów, ale dla nas nie stanowiło właściwie żadnej atrakcji, leży jednak w centralnym punkcie miasta, nie sposób więc go nie zobaczyć chociaż raz.

W parku przy mauzoleum leży też dzisiejszy pałac prezydencki - siedziba partii, a dalej rezydencja, w której mieszkał Ho Chi Minh pod koniec życia. Jako zagorzały komunista nie godził się podobno na życie w luksusie, więc wiele lat mieszkał w drewnianym domku nad stawem, który jest dziś atrakcją turystyczną, podobnie jak otaczające domek pofrancuskie wille, gdzie dziś można oglądać pamiątki z jego życia codziennego. 

Szczerze powiedziawszy zwiedziliśmy to miejsce przypadkiem w drodze do Pagody na Jednej Kolumnie… I jeśli mamy być jeszcze bardziej szczerzy, to znów trochę szkoda było nam wydanych pieniędzy na bilet wstępu (a żeby już się całkowicie pogrążyć, to potem okazało się, że to pagody wchodzi się od innej strony i w ogóle nie musieliśmy przechodzić przez dom wujka Ho i jeszcze za to płacić…)

Drewniany domek gdzie mieszkał Ho Chi Minh jest dziś traktowany jak święta relikwia - jego zwiedzanie jest ściśle ograniczne i kontrolowane.

Mówi się trudno, pocieszaliśmy się (łykając łzy goryczy podczas wpisywania zmarnowanych pieniędzy do tabelki w Excel'u), że było urokliwie - w końcu jesteśmy fanami architektury kolonialnej, więc przepłacona i mało interesująca rezydencja chociaż wizualnie nam się podobała, no i bądź co bądź jest ważnym elementem historii miasta.

 

Serce miasta - Old Quater

Architekturę francuską podziwialiśmy głównie w Old Quater - dzielnicy, która najbardziej wpływa na klimat miasta i gdzie koncentruje ruch turystyczny stolicy. Podobnie jak w Sajgonie, Francuzi zostawili po sobie trwały ślad w wyglądzie ulic - nie tylko pod postacią wszechobecnych i tu kawiarni. W całym centrum co i rusz napotykaliśmy na starodawne wille i kamienice o charakterystycznych żółtych ścianach i zielonych okiennicach. Zakochaliśmy się w tym połączeniu kolorystycznym! I chociaż dzisiaj ich stan bywa różny, wiele budynków jest strasznie zaniedbanych i tonie pod tonami kabli i dobudówek, nadal nadają miastu eleganckiego stylu.  

Oczywiście, to miasto azjatyckie, więc z tą elegancją i stylem nie przesadzajmy ;) Tak jak w całej Azji, życie codzienne toczy się na ulicach, które aż wibrują od kolorów, ludzi, zapachów jedzenia i niestety śmieci… czego próbkę mieliśmy już pod naszym domem. Mimo, że od ilości bodźców może się czasem zakręcić w głowie, a niektóre zakamarki budzą wstręt, uwielbiamy ten rozgardiasz! Jak nudne wydają się nam teraz europejskie ulice z tą swoją schludnością i przepisami… To mieszkańcy w pełni korzystający z przestrzeni djangoznej (jak ze swojej!) czynią miasto tętniące życiem, gdzie nic co ludzkie nie jest obce. Zdajemy sobie jednak sprawę, że osoby bardziej wrażliwe estetycznie i higienicznie mogą nie podzielać naszego entuzjazmu ;) 

Uliczką gdzie jak na dłoni widać, że żadne okoliczności nie powstrzymają Hanojczyków przed spędzaniem czasu na ulicy jest słynna Train Street. Przyciąga codziennie tłumy turystów, a nie jest ani zabytkowa, ani piękna, nie stoi też za nią żadna legenda. Jak sama nazwa wskazuje, tym co tak wszystkich elektryzuje, jest pociąg - przejeżdżający przez sam środek podwórek. A może raczej to podwórka powstały na środku torowiska?

Kilkadziesiąt ton rozpędzonej stali nie przeszkadza okolicznym mieszkańcom w wieszaniu prania, czytania gazet i jedzenia na torach. Dzieci się bawią, a starsi gotują albo zmywają naczynia wśród szyn. Po prostu dwa razy dziennie zbierają cały majdan aby pociąg mógł w spokoju przejechać, żeby jak tylko zniknie ostatni wagon, opanować tory z powrotem.Parę lat temu musiało robić to jeszcze większe wrażenie, zanim uliczka zrobiła furorę w social mediach i zaczęli tu ściągać turyści zrobić sobie obowiązkową fotę na torach. Dziś mimo niewątpliwego ciasnego uroku, mieliśmy wrażenie, że więcej można spotkać na niej turystów niż mieszkańców - zwłaszcza na odcinku znajdującego się najbliżej Old Quater. 

Dawne kanciapy i kuchnie Wietnamczyków są teraz kawiarenkami dla turystów, bo wypicie piwa lub kawy przy nadjeżdżającym pociągu zrobiło się szalenie modne. Ciężko jest zrobić zdjęcie bez nikogo w tle, bo po torach chodzi taki tłum, że momentami przypomina kolejkę… Trochę nas to bawiło, trochę drażniło, ale i tak sami dwukrotny spacer po Train Street i sesję zdjęciową zaliczyliśmy! 

Kręcenie się po zaułkach i lokalnych knajpkach Old Quater sprawiło nam najwięcej przyjemności w Hanoi. Mimo rzucających się w oczy turystów dzielnica nie straciła wiele na autentyczności. Tym bardziej, że każda z uliczek ma swój własny motyw przewodni (tak jak w przedwojennej Europie, a dziś w Tajlandii czy w Birmie) - na przykład ciąg sklepików z pasmanterią, albo tylko z ramami do obrazów czy też wyrobów z bambusa. Trafiliśmy też przypadkiem na ulice przyprawowo-ziołową, porcelanową czy z chińskimi dekoracjami. Każdy znajdzie coś dla siebie, a im dłuższy spacer, tym więcej specjalizacji i dziwnostek można znaleźć!  

 

Jedz, pij i tyj

Pomiędzy warsztaciki, sklepiki i stragany upchnięte są oczywiście lokalne kawiarnie i garkuchnie. Tak jak w całym kraju można napić się tu wyśmienitej kawy, ale do tego Hanoi wypracowało również swój lokalny specjał - Cafe Trung, czyli kawę z koglem-moglem. O Bogowie Kofeiny i Palonego Ziarna jakie to jest pyszne! ,,Egg coffee" smakuje jak gęste, puszyste tiramisu w płynie. Jest to niezwykle popularny napój, można więc go zamówić w prawie każdym lokalu, ale ponoć najlepsza jest w tradycyjnej kawiarni Cafe Giang, co możemy z czystym sumieniem potwierdzić! Można się też tam napić nawet piwa z ubitym jajkiem, ale skusimy się może następnym razem. I chociaż to znane i popularne miejsce, zawsze są tam tłumy, to nadal zachowało lekko obskurny klimat spelunki z lat 40'.

Jest jeszcze jeden regionalny hit, dla którego można stracić głowę (dosłownie i w przenośni). Chodząc ulicami Old Quater i okolic nie sposób nie zauważyć barów o niziutkich stoliczkach, gdzie wszyscy piją piwo w charakterystycznych, grubych szklankach. Ale nie byle jakie, bo świeże! To lokalny przysmak Hanoi - piwo jednodniowe. Lekkie, orzeźwiające i tanie - idealne na upał i do posiłku. Szklanka kosztuje 8-9k dongów (niecałe 1,50 zł), a piwo jest dosyć słabe (2-3%), więc łatwo stracić kontrolę nad zamawianą ilością, co ma oczywiście zdradliwe konsekwencje… 

Przekonaliśmy się o tym pierwszy raz podczas kolacji wielkanocnej. Razem z Objechane skrzyknęliśmy przez Instagram innych polskich podróżników, którzy akurat byli w Hanoi, aby spotkać się na wspólne ,,Jajeczko".  Doświadczenie powinno nas nauczyć jak to się kończy, gdy Polacy spotkają się na obczyźnie… nasza szalona czwórka (My i Objechane) wypiliśmy łącznie… 33 piwa, a reszta ekipy była nie gorsza xD To chyba pokazuje wyraźnie, że świeże piwo wchodzi jak woda? Niech was jednak nie zmyli…do domu wracaliśmy na bardzo chwiejnych nogach, ale po drodze oczywiście zaliczając następną knajpkę i kolejne szklanki... świeże piwo tylko wygląda jak niewinna popitka do obiadu!  

A skoro już jesteśmy przy obiedzie, to o ile na południu króluje zupa Pho, o tyle w Hanoi króluje Bun Cha i Bun Rieu - rodzime hanojskie dania. Tradycyjnie podawane z mięsem, ale można spotkać różne jej wariacje - my jedliśmy w wersji z owocami morza lub rybą i były obłędne! To sycące zupy z kawałkami mięsa, ryżowym makaronem i świeżą zieleniną. W smaku są  jednak kwaśniejsza niż Pho - zwłaszcza Bun Rieu, która przygotowywana jest wywarze z pomidorów, przypominała nam trochę pikantny kapuśniak. Garkuchnie z Bun Cha można spotkać w całym Hanoi, a oczywiście im dalej od Old Quater i Train Street tym taniej i autentyczniej. 

Te małe ,,pierdolniczki" z krzesłami jak dla przedszkolaków, rozstawione zawsze na środku chodnika albo w obskurnych zaułkach, zajęły w naszych wspomnieniach i sercach szczególne miejsce. Sanepid by je zamknął w Polsce 10 razy, a tutaj zawsze są pełne ludzi, a my po jakimś czasie przestaliśmy się zastanawiać gdzie i czy kucharze myją ręce. Jedzenie jest z reguły tak pyszne, że nie ma czasu zastanawiać się nad głupotami jak higiena, trzeba jeść póki gorące! Zresztą, to właśnie z jedzeniem w lokalnych knajpkach wiążą się najfajniejsze wspomnienia z Hanoi, zwłaszcza, że występują w nich też nasi ukochani Lucyna i Marcin.  

Niedaleko naszego slumsiku mieliśmy street food, który otwierał się tylko pod osłoną nocy. Między murem świątyni, a blokiem jak spod ziemi wyrastały mini-stoliczki, które błyskawicznie zapełniały się ludźmi. Najlepsze knajpy poznaje się po ilości pozycji w menu - im mniej tym lepiej, a w tej była tylko jedna - banh xeo. Klasyczne, chrupiące wietnamskie naleśniki z nadzieniem z mięsa i krewetek, podawane z liśćmi sałat i dodatkami jak świeży ananas i ogórek czy niedojrzały banan. Naleśnika tnie się nożyczkami na kawałki, by następnie zawinąć je z zieleniną i dodatkami w smakowity rulonik w papierze ryżowym. Umoczony w sosie rybnym/sojowym z chili i limonką smakuje po prostu jak… Wietnam! Gdy tak siedzieliśmy na chyboczących się stołeczkach i celebrowaliśmy razem nocne naleśniczki, zdaliśmy sobie sprawę, że to właśnie w takich ulicznych garkuchniach, oprócz smakowitych zapachów, czuć prawdziwego ducha Hanoi.

 

Podsumowanie

Stolica Wietnamu, to chaos, ale za to jaki kolorowy i ciekawy! Spacerując uliczkami trzeba uważać żeby nie zabił Cię skuter, albo żeby nie wdepnąć w resztki jedzenia lub urynę… ewentualnie złom lub czyiść ogódek kawiarniany. Po kilku dniach w Hanoi rozumieliśmy zarówno tych, którzy pokochali stolicę, jak i tych, którym nie przypadła do gustu - nie każdy może być gotowy na taką ilość wrażeń! My zdecydowanie zostaliśmy wielbicielami tego pełnego kontrastów miasta, gdzie każda atrakcja stanowi świadectwo jego bogatej historii, a życie codzienne toczone na ulicach szokuje, trochę bawi, ale też uczy - przede wszystkim pokory. Odnaleźliśmy w Hanoi wszystko za co pokochaliśmy Wietnam - tradycyjną kulturę, trudną historię, pyszną i kolorową kuchnię, uliczny rozgardiasz, malownicze widoki… a w tym wszystkim życzliwych ludzi, którzy zawsze na wieść, że jesteśmy z Polski reagowali entuzjazmem.

Wietnam też już zawsze będzie dla nas kojarzył się z Lucyną i Marcinem, niestety pożegnanie z Hanoi było jednocześnie pożegnaniem z nimi. Pijąc ostatnią butelkę w wódki w małym hoteliku, w którym zamieszkaliśmy po powrocie z Cat Ba (a który był jednocześnie burdelem) nie mogliśmy się nagadać i rozstać! Pobyt w Wietnamie nauczył nas, że prawdziwy klimat podróży tworzą poznani w jej trakcie ludzie.

Na ogólne podsumowanie Wietnamu jeszcze pewnie przyjdzie czas, ale już wiemy, że 3 miesiące to dopiero początek naszej przygody z tym krajem. Pobyt w stolicy był wisienką na torcie wspaniałego pobytu. Wisienką, która tylko rozbudziła nasz apetyt na dokładkę. Tymczasem… Czas na Chiny! Co przyniosło nam spotkanie z Krajem Środka dowiecie się już wkrótce (znając tempo naszych relacji za jakieś 2 tygodnie :P)

 
 
 
 
Gdzie obecnie jesteśmy?
Szukaj po tagu
Obserwuj nas na Instagramie
Polub nas na Facebooku