2019-06-18

Zatoka Ha Long

 

Zatoka Ha Long to perła w koronie wietnamskich atrakcji turystycznych, zaliczana nawet do ,,7 Nowych Cudów Świata Natury". Tysiące wysepek wyrastających ze szmaragdowej wody morza Południowochińskiego tworzą niezapomniany krajobraz - nic więc dziwnego, że co roku przyjeżdżają tu miliony turystów (dosłownie miliony) na malowniczy rejs po zatoce aby zobaczyć ten cud natury na własne oczy. 

My też chcieliśmy zobaczyć o co tyle szumu, chociaż przerażała nas trochę popularność tego miejsca, ale być w Wietnamie 3 miesiące i nie zobaczyć Ha Long to trochę wstyd. Wycieczki po zatoce są masowo organizowane przez biura turystyczne w Hanoi i Hajfong (a jak ktoś się uprze to i w Sajgonie), my jednak jak zwykle postanowiliśmy wszystko ogarnąć na własną rękę i to z mniej popularnego miejsca jakim jest wyspa Cat Ba - największa wyspa archipelagu zatoki i świetna baza wypadowa do zwiedzania w kameralniejszych warunkach.

Udało nam się to dzięki naszym starym, dobrym towarzyszom podróży - odjechanym Objechane! Spotkaliśmy się znów z Lucyną i Marcinem, których poznaliśmy w Mui Ne! Nasze kochane wariaty wróciły do Wietnamu specjalnie żeby się z nami zobaczyć! Za ich namową pojechaliśmy razem na Cat Ba, którą już sami dobrze znali i polecali.

Najpiękniejsza zatoka świata, malownicza wyspa i zacne towarzystwo? Nie mieliśmy więcej pytań! 

 

Jak się dostać na Cat Ba z Hanoi?

W Hanoi jest kilku przewoźników, którzy oferują transport na Cat Ba i wycieczki. My wsiedliśmy w autobus firmy CatBa Express (znanej również jako CatBa Vision, cena biletu 250k dongów/os.), która była już sprawdzona przez Objechańców. Biuro i przystanek znajduje się na terenie Starego Miasta (Old Quater) obok znanej kawiarni Giang Cafe. W cenie biletu jest też przeprawa łodzią i busik z portu do miasta Cat Ba na wyspie. Podróż trwa ok. 4-5h, ale w tak zacnym towarzystwie minęła wesoło.

Miasto to może szumne słowo, bo Cat Ba to typowe turystyczne miasteczko z nadmorską promenadą, gdzie znajduje się większość knajpek, barów i salonów masażu - te ostatnie stały się naszą główną atrakcją, bo załapaliśmy się na kaprawą pogodę, o czym więcej za chwilę. Jak na turystyczną wyspę przystało jest tam też pełno hotelików, więc nie ma co się martwić o nocleg…chyba, że tak jak my trafi się na majówkę :P 

Przyjechaliśmy na wyspę bez żadnej rezerwacji. Rzadko tak robimy, ale tym razem po prostu poszliśmy do znalezionego w necie hotelu (opinie miał średnie, ale cenę przystępną) pytając o wolne pokoje i negocjując cenę na miejscu - była nas czwórka, myśleliśmy, że mamy przewagę... Nie wiedzieliśmy, że to ostatni dzwonek, bo wyspa szykowała się do majowego oblężenia Wietnamczyków. Na miejscu okazało się, że średnie opinie w necie były nieaktualne, bo hotel przeszedł remont. Dorwaliśmy dwa ostatnie, w dodatku nowiutkie pokoje i jeszcze po nierównym boju stargowaliśmy cenę z 330k na 230k dongów/pokój (ceny i tak były wysokie ze względu na zbliżający się majowy weekend).   

 

Atrakcje wyspy

Cat Ba oznacza ,,Wyspę Kobiet" - według legendy 3 kobiety z dynastii Trang zostały zamordowane, a ich ciała przydryfowały aż do brzegów wyspy. Każdą z nich znaleziono na innej plaży, więc mieszkańcy ku ich pamięci postawili 3 nadmorskie kapliczki. Świątynki te nazywano ,,kapliczkami kobiet", a potem zaczęto tak nazywać całą wyspę. Kolejnym wytłumaczeniem nazwy jest, że w czasie wojny wietnamskiej Wietnamczycy przywieźli tu mnóstwo kobiet i dzieci aby lasy i jaskinie wyspy dały im bezpieczne schronienie przed bombardowaniami. Nikt nie wie skąd nazwa wzięła się naprawdę, może jedna i druga wersja jest prawdziwa?

Jedna z kapliczek kobiet na plaży - zdjęcie robione po zmroku więc przepraszamy za światło ;) 

Sama wyspa jest dosyć urokliwa - pokryta gęstym lasem Parku Narodowego i pagórkami. Niestety skaliste, wysokie wybrzeże powoduje, że nie ma tu wielu plaż - znaczy są 3... małe i niezbyt piękne. Zresztą nawet z nich nie skorzystaliśmy ani razu (ku wielkiej rozpaczy Ani, która chciała przyjechać na wyspę min. dla plażowania), bo cały pobyt było pochmurno. Nie pozostało nam nic innego jak wskoczyć na skutery i pozwiedzać wyspę na dwóch kółkach! Tym bardziej, że nazwa i towarzystwo Objechane do czegoś zobowiązuje - tradycji stało się więc zadość ;) Podczas jednodniowej wycieczki pośmigaliśmy wśród wzgórz rozkoszując się widokami i przeganiając zblazowane kozy z drogi.  

Droga przez wyspę wzdłuż parku narodowego.

W całej Azji kozy na jazdni są bezczelne, ale te były wyjątkowo! 

Skaliste klify otaczają całą wyspę, nie słynie więc ona z piaszczystych plaż... 

Jako pierwszą atrakcję odwiedziliśmy tajny szpital polowy Wietkongu z czasów wojny wietnamskiej, który był ukryty w jaskini - Amerykanie nigdy nie dowiedzieli się o jego istnieniu, a dzisiaj można go bez przeszkód zwiedzać. Szpital wywarł na nas duże wrażenie, ale podzielimy się szczegółami w oddzielnym wpisie poświęconym pamiątkom po wojnie. 

Jedna z ekspozycji w szpitalu wojskowym - sale stanowiły wybetonowane jamy jaskini.

Najfajniejszą atrakcją była dla nas ukryta świątynka Đền Mẫu Gia Luận do której można dotrzeć tylko po prowizorycznym drewnianym moście ciągnącym się po zatoczce na północy wyspy. Most jest długi na ponad kilometr, chwiejny i dziurawy więc emocje gwarantowane! Na szczęście buddyjska kapliczka i ołtarzyk w jaskini wynagrodziły stres i zaspokoiły żądzę przygody, tym bardziej, że byliśmy tam sami! 

Czy most wytrzyma? 

Jak dla nas to choćby i dla mostu warto przyjechać na Cat Ba 

Główną atrakcją wyspy jest Park Narodowy, który jest domem dla ekstremalnie zagrożonej małpy Lutunga Białogłowego - gatunku, który żyje tylko na Cat Ba i jest unikatowy z jeszcze innego powodu - jest jedynym zwierzęciem na świecie, które może pić wodę morską (bez konsekwencji, wiadomo że i człowiek może - raz :P) Niestety zostało ich tylko kilkadziesiąt… lokalsi latami polowali na lutungi, gdyż wierzono, że maść z małpy wspomaga…erekcję. Tym sposobem dla stojącej kuśki wytrzebiono cały gatunek… Gratulujemy! Swoją drogą co to znaczy ,,maść z małpy"? Chyba nie chcemy sobie tego wyobrażać… aplikacji też nie. 
Dopiero w ostatnich kilkunastu latach wprowadzono restrykcyjne prawo, obszary chronione, kontrole i zaczęto bardziej chronić lutungi. Pytanie czy nie za późno… Paradoksalnie na korzyść małp działa też rozwój turystyki - dawniej prawie wszyscy mieszkańcy wyspy parali się myślistwem, dzisiaj jest to tylko ok. 2% - reszta prowadzi hotele, knajpy i wycieczki. Lutungi mają więc spokój- uff!  

Do parku można wybrać się na trekking lub na przejażdżkę rowerem - niestety wstęp jest płatny, a my byliśmy niedawno w parku Phong Nha, a nasi towarzysze też nie rwali się do pieszej wycieczki, więc zdecydowaliśmy, że nie będziemy wchodzić. Tylko proszę sobie nie myśleć, że jesteśmy leniwymi, skąpymi bułami! To wcale o to chodzi! Wszystko przez tę niepewną pogodę - woleliśmy nie zapuszczania się w las przy tak zachmurzonym niebie;)  Widoki z zewnątrz też są satysfakcjonujące i w zupełności nam wystarczyły, zwłaszcza, że następnego dnia czekał nas wymarzony rejs po Ha Long - gwóźdź programu naszej wycieczki. Objechane byli podczas poprzedniego pobytu, więc odpuścili i pojechaliśmy tylko we dwójkę. Martwiliśmy się żeby tylko pogoda dopisała! 

Podróżując po wyspie można podglądać życie codzienne mieszkańców - rybaków.

Rejs po zatoce Ha Long

Na rejs po zatoce wybraliśmy z firmą CatBa Express (tą samą co autobus z Hanoi) - Lucyna i Marcin też z nimi byli i chwalili. Całodzienna wycieczka kosztowała 220k dongów/os. W programie mieliśmy rejs po zatokach Lan Ha i Ha Long, wizytę w pływającej wiosce rybackiej, kajaki w morskich jaskiniach, lunch na statku i kąpiele w lagunach. Wiele tras innych agencji zahacza też o Monkey Island - wyspę na której mieszkają dzikie makaki, ale nasi organizatorzy powiedzieli, że w ostatnich latach to miejsce stało się tak turystyczne, że straciło cały swój urok, a w dodatku małpy drażnione przez turystów stały się agresywne. Jako ciekawostkę możemy dodać, że małpy nie mieszkały na tej wyspie naturalnie - zostały sprowadzone żeby wyspa była dodatkową atrakcją turystyczną rejsów… Kolejny przykład, że człowiek dla rozrywki i pieniędzy bez sensu zakłóca ekosystem. Na szczęście jest też jasna strona tej sytuacji - skoro już taka wyspa powstała, to lokalne organizacje umieszczają tam makaki uwolnione z nielegalnych hodowli i innych paskudnych miejsc. Mimo to, nie było nam przykro, że tam nie płyniemy. 

Rejs rozpoczął się z samego rana, oprócz nas było około 20 osób (na szczęście mało absorbujących oprócz jednego kibola z Danii, który na wieść, że jesteśmy z Warszawy uściskał nas jako swoje legijne rodzeństwo  drąc się przy tym na cały statek Leghia Wharshava!) Pouczeni przez Lucynę i Marcina zajęliśmy na początku strategiczne pozycje najbliżej wejścia na górny pokład aby jako pierwsi zająć leżaki (#cebula!) Było to ważne, bo jak dowiedzieliśmy się od naszych objechanych wywiadowców, leżaków jest mniej niż uczestników, więc kto pierwszy ten lepszy. Słabo byłoby spędzić rejs na stojąco albo na dolnym pokładzie, Aniaszek więc wkroczył do akcji i zwinnie wyminął pozostałych (niedoinformowanych) uczestników i zajął dwa najlepsze miejsca w cieniu - rozwaleni jak paniska możemy ruszać w rejs! 

Już pierwsze chwile wśród skał były malownicze, a im dalej od wyspy tym było coraz piękniej. Porośnięte skały i zielono-niebieskie laguny tworzyły idealny zestaw na tle szarego nieba. Zza każdej wysepki wyłaniała się kolejna, a na horyzoncie majaczyły całe mini-archipelagi tworzące razem fantazyjne kształty, które według legendy stworzyły smoki! Nazwa Ha Long oznacza ,,Zstępujący Smok" i jest pozostałością po legendzie jakoby tysiące lat temu na rozkaz Nefrytowego Cesarza, Matka Smoków (Deanerys? Czy to Ty?) wraz ze swoimi smoczymi dziećmi obroniła Wietnamczyków przed obcą inwazją. Smoki zniszczyły ogniem flotę wroga, a z gigantycznych szmaragdów, które leciały z ich paszcz utworzyły magiczny mur (Gra o Tron jak się patrzy!) Smoki pokonały obcą armię i zapanował pokój, nie wróciły jednak do Nieba, ale przybrały ludzką postać i nauczyły Wietnamczyków rolnictwa i rzemiosła. Po tysiącach lat od zwycięskiej bitwy szmaragdy zmieniły się w wysepki i nadały kolor wodzie zatoki. Patrząc na barwę morza można niemal uwierzyć, że to prawda.

Oglądaliśmy to dawne pole smoczej bitwy spod półprzymkniętych powiek, to podziwiając widoki, to zapadając w krótkie drzemki. Rejs był dla nas kilkoma błogimi (i jakże potrzebnymi!) godzinami, zwłaszcza, że (jak to zawsze przy tripie z Objechane) byliśmy na lekkim kacu. 

Takie widoki towarzyszyły nam całą trasę - sztos!

Błogie lenistwo nie trwało jednak cały czas, bo w trakcie mieliśmy trzy aktywne atrakcje. Pierwszą z nich była pływająca wioska rybacka. Odkąd zatoka Ha Long została wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO nie mogą mieszkać w niej ludzie. Rybacy i morscy nomadzi, którzy mieszkali w niej o setek lat nie chcieli żyć na lądzie, więc zostali przesiedleni do sąsiednich zatok jak np. Lan Ha. Szacuje się, że na morzu nadal mieszka ok. 5 tysięczna społeczność rybacka. Ich pływające domy stały się więc atrakcją turystyczną tłumie odwiedzanych podczas rejsów. Czuliśmy się niepewnie chodząc po wąskich platformach z desek, które spełniają funkcję ścieżek między domami i farmami ryb, ale jednocześnie było to całkiem zabawne doświadczenie - prawdziwy ,,Wodny Świat"!

Aż ciężko uwierzyć, że w takich wodnych osadach na stałe mieszka 5 tysiący ludzi.  

W przydomowych zagrodach hodowane są ryby.

Od przewodnika dowiedzieliśmy się np. że rybacy trzymają jako zwierzątka domowe okazałe… ryby! Sami widzieliśmy dorodnego grubaska (80kg!), trzymanego w jednym z kojców jako maskotka. Według wierzeń rybne pupile przynoszą szczęście rodzinie więc opieka nad nimi przechodzi z rodziców na dzieci dopóki ryba nie umrze ze starości. Taka rybka ma osobną zagrodę, w pozostałych hodowane są ryby na sprzedaż. Psy i koty natomiast mają funkcję pełnoprawnych pracowników - mają za zadanie odganianie ptaków, tak, by te nie wyjadały ryb. Oczywiście na wybranych farmach rybnych zorganizowane są również homestay'e. Można zanocować na pływających platformach wyposażonych w panele słoneczne w warunkach nie gorszych niż na lądzie, z pewnością musi to być niezapomniane wrażenie, szkoda, że dowiedzieliśmy się o tym tak późno. Przy okazji historii o zamieszkujących zatokę rybakach, dowiedzieliśmy się też o lokalnym posiłku dla biedoty, a mianowicie… ostrygach! Tak, dobrze przeczytaliście. Wietnamczycy nie lubią ostryg i gardzą nimi! Wszystkie mijane przez nas wyspy i skały były wprost usiane ostrygami, co powoduje, że cena mięczaków podawanych w Europie jako rarytas w zatoce Ha Long wynosi… 4 grosze/szt., więc powszechnie jedzą je tylko bardzo biedni ludzie. Powtórzmy: Ostrygi. Jedzą. Bardzo biedni ludzie…

Niektóre osady to po prostu kilka połączonych łodzi bez platform i domów. 

Po lunchu (nie było ostryg, może nie chcieli nas obrazić?) przyszedł czas na kajaki, co by rozruszać trochę rozleniwione mięśnie. Przez około półtorej godziny pływaliśmy po lagunach gdzie woda z bliska wydawała się jeszcze bardziej zielona. Głównym celem wyprawy były wodne jaskinie ukryte w scenerii skał i lasów namorzynowych. Radek był w swoim żywiole - nie dość, że kajaki, to jeszcze jaskinie!

Musimy dać dużego plusa naszym organizatorom- nasza trasa przebiegała alternatywnie, dzięki czemu cała wyprawa miała bardziej autentyczny klimat. Ale niestety o ile w trakcie całego rejsu tylko raz czy dwa widzieliśmy inne łódki z turystami, to w rejonie jaskiń było ich zatrzęsienie ! Na tyle duże, że do niektórych jaskiń tworzyły się korki, co wyglądało dosyć komicznie i odbierało nieco uroku wyprawie. Ale nie zrażajmy się i tak było ekstra! Pomimo tego, że większość uczestników była początkująca to cała kajakowa ekspedycja przebiegła dosyć sprawnie, a najważniejsze bezpiecznie. Niestety podczas naszego pobytu rząd zamknął najgłębszą i najbardziej malowniczą jaskinię, z czego byliśmy nieco niezadowoleni (zwłaszcza Radek) - polecamy dopytać organizatorów przed wyprawą. 

Brakowało tylko dźwięku klaksonów

Przez cały dzień tak się napatrzyliśmy na tę piękną wodę, że nie pozostało nam nic innego jak do niej wskoczyć! Ostatnim przystankiem była laguna, gdzie przy pomału zachodzącym słońcu kąpaliśmy się w zielonej toni. Statek zacumował przy małej plaży, która była dostępna tylko od strony morza, bo dookoła otaczały ją skały. Widok jak z Piratów z Karaibów, zwłaszcza, że na plaży była jeszcze tajemnicza grota, idealna do ukrycia w niej skarbów… Przygodowego charakteru dodawał fakt, że aby dostać się na plażę trzeba było najpierw przepłynąć wpław spory kawałek od statku do lądu, co dla Ani było nie lada wyczynem, a i Radek sapnął raz czy dwa. Wysiłek i mała dawka adrenaliny (w zatoce można spotkać rekiny i meduzy) się opłaciły, bo rzeczywiście znaleźliśmy w grocie skarb - skrywała buddyjską kapliczkę. Sekretna plaża z sekretną kapliczką? Takie miejsca są nierealne! Niby takie małe odkrycie, małe zwycięstwo nad własnymi słabościami, a dzięki nim był jeden z bardziej magicznych momentów naszej podróży. 

Zdjęć z samej plaży i kapliczki nie mamy, bo jak tu płynąć z telefonem? Na zawsze pozostanie naszym sekretem ;)

Zatoka Ha Long nas zachwyciła - nie tylko widokami, ale i smoczą historią, która nakarmiła naszą wyobraźnię (zwłaszcza, że w podczas pobytu na wyspie oglądaliśmy całą ekipą Grę o Tron!) Leniwie przesuwające się, zmieniające się kształty wysepek, kolor wody i powoli zachodzące słońce wprawiły nas w błogi, niemal senny nastrój. Pod koniec rejsu byliśmy zrelaksowani i zadowoleni, że mimo komercyjnego charakteru zdecydowaliśmy się na tę wycieczkę. Kolejny highlight Wietnamu zaliczony, kolejne super wspomnienie do kolekcji! 

 

Chillout

Pożegnaliśmy wyspę po 5 dniowym pobycie, który prawdę powiedziawszy, upłynął nam głównie na chillowaniu. Wycieczki czy to skuterem czy statkiem były tylko przerywnikami w rozkosznym lenieniu się w pokojach i w knajpach przy kolorowych drinkach. Mieliśmy niepowtarzalną okazję nażreć się ostryg za wszystkie czasy za pół darmo, ale jakoś za każdym razem gdy chcieliśmy je zamówić, to nie było (widocznie nikt nie zawracał sobie głowy jedzeniem dla plebsu…) Codziennie chodziliśmy też na tanie masaże, którymi zarazili nas Objechane - i jeśli mamy być szczerzy, była to najfajniejsza atrakcja wyspy. Przejechaliśmy w końcu pół Wietnamu na motorze, więc wykorzystaliśmy pobyt na wyspie głównie jako okazję do odpoczynku i regeneracji.  

Lokalny drink ,,Cat Ba Dragon' - redakcja poleca!

Największą atrakcją i przyjemnością, było i tak towarzystwo Lucyny i Marcina, nie czuliśmy więc potrzeby eksplorowania wyspy na maxa i bycia na nogach od świtu do nocy (ale od nocy do świtu to już proszę bardzo ;) ) Z nimi wszędzie jest rewelacyjnie czy to będzie zatoka Ha Long, czy nadmorski kurort, czy knajpa pod blokiem. Wspaniałe jest, że mając za towarzyszy ludzi, którzy sami są w długiej podróży, mogliśmy razem robić totalnie to na co mamy ochotę, bo wzajemnie rozumieliśmy swoje potrzeby. Bawiąc się przy tym świetnie i podziwiając wspólnie cuda wietnamskiej natury (i barmanów), a zachowując jednocześnie swoją niezależność. Tacy ludzie to skarb, nasze największe podróżnicze odkrycie w Wietnamie!   

A przed nami był jeszcze pobyt w Hanoi - czy miasto było na to gotowe? Przekonacie się w następnej relacji!

Ekipa w komplecie rusza na podbój wyspy:)

 

 

 
 
 
 
Gdzie obecnie jesteśmy?
Szukaj po tagu
Obserwuj nas na Instagramie
Polub nas na Facebooku