2018-12-10

Sagada - czy to na pewno Filipiny?

Manila-srila

Starbucks. Pizzeria. McDonald. Znowu Starbucks. Supermarket.

To nie mokry sen otyłego hipstera, a lista miejsc, które udało nam się ,,zwiedzić" w Manili. Stolica Filipin jest w czołówce zaszczytnego rankingu najbrzydszych miast świata, a dlaczego przekonaliśmy się na własne oczy: betonowo-blaszane slumsy, blokowiska, kable, brak zieleni, smród uryny, tłok, niewyobrażalne korki. I to właśnie przez te ostatnie nie mieliśmy nawet szansy zobaczenia Fortu Santiago - jedynej atrakcji turystycznej miasta. Mieliśmy do niej zaledwie 7 kilometrów, a taksówka wiozłaby nas tam 2 godziny… jeżeli korki byłby małe. Stwierdziliśmy, że nic na siłę i wolimy zainwestować czas i kasę w waniliowe latte w Starbuniu, który mieliśmy pod kwaterą i jakoś przeczekać te 2 dni, które zostały nam do autobusu do Sagady. Tak, wiemy, może wydawać się to słabe, ale to tylko świadczy o naszej desperacji - Manila nie ma nic do zaoferowania, a nam przy ciągłym przemieszczaniu się ( np. przedostanie się z Indonezji na Filipiny zajęło nam ponad dobę i wiązało się z 2 przesiadkami), naprawdę czasem się zwyczajnie nie chce latać po atrakcjach z wywieszonym jęzorem, zwłaszcza jak wiemy, że nie są tego warte. Drugim powodem spędzenia 2 dni w fast-foodowych sieciówkach był… wegetarianizm Ani. Może to wydawać się dziwne, ale naprawdę były to jedyne knajpy w okolicy gdzie można było dostać coś bez mięsa! Nigdy byśmy się nie spodziewali, że Mac może być wybawieniem w takiej sytuacji, ale jak się okazało poza O-Fish, frytkami i pizzą 4sery nie było nic do jedzenia dla kogoś kto nie gustuje w wieprzowinie. PORK jest słowem, które znajduje się na każdym szyldzie, a świnka jest ulubionym daniem Filipińczyków - jej uśmiechnięty ryjek patrzył na nas z każdego baneru ku Aniaszkowej rozpaczy. Ciężko to przyjąć do świadomości, łzy spływają po policzkach, a pięści zaciskają się z bezsilności… ale Ania chyba nie posmakuje tym razem za bardzo lokalnej kuchni (#TylePrzegrać)

Odliczaliśmy każdą godzinę do odjazdu autokaru, a gdy w końcu zasiedliśmy w fotelach nocnego autobusu linii Coda Lines Manila-Sagada (980 pesos/os.) poczuliśmy ulgę, że opuszczamy już to wstrętne miasto. Jechaliśmy do zielonej krainy na północy Luzon niczym do Ziemi Obiecanej.  Sagada słynie z malowniczych krajobrazów i w odróżnieniu od Manili, oferuje turystom mnóstwo atrakcji - głównie tych związanych z aktywnością na świeżym powietrzu, które po 2 tygodniach obijania się i zeżarciu jakiś 15000 kcal w 2 dni,  uznaliśmy wręcz za obowiązek. 

 

Ciekawe czy mają tu ciupagi

Myśląc od Filipinach, z reguły widzi się rajskie wysepki, białe plaże, kokosowe palmy i morze. Powietrze jest wilgotne i gorące, a niebo błękitne i słoneczne…

A tu nagle Zakopane.

Sagada przywitała nas rześkim powietrzem, szarymi chmurami i widokiem porośniętych sosnowym (szok!) lasem gór. Idąc przez miasteczko do naszej kwatery nie mogliśmy pozbyć się wrażenia, że jakoś znajome jest tu wszystko -  góralskie knajpy z drewnianych bali, zapach igliwia i ogniska, ludzie w czapkach, pensjonaty żywcem wyjęte z Karpacza czy innego Zieleńca. Gdzie my jesteśmy? Czy to na pewno nadal Filipiny? Weź może zobacz na GPS…  

GPS potwierdził, że naprawdę jesteśmy w północy Luzon, a otaczające nas góry do Cordillery. Nie pozostało nam nic innego jak tylko wczuć się w klimat i wykorzystać na maxa atrakcje okolicy, a jest z czego wybierać : trekkingi, jaskinie, doliny, rzeki, jeziora, niebieskie skały, wiszące trumny… Tak! Na okolicznych skałach w Sagadzie wiszą trupy, o czym opowiemy za chwilę ;)

Niestety, jak to zwykle bywa w turystycznych miejscach, atrakcje są płatne. Tutaj jednak wycwanili się jeszcze bardziej i zadbali o dojenie turystów systemowo - przed pójściem gdziekolwiek trzeba najpierw zarejestrować się w Centrum Informacji Turystycznej, gdzie dostaje się kwitek, że jest się ,,oficjalnym turystą", który ,,legalnie" może zwiedzać dary sagadzkiej natury po opłaceniu 50 peso/os. Kwitek ten należy zabierać ze sobą wszędzie i pokazywać przed wejściem na szlak paniom w budce + wszędzie każą też wziąć ze sobą przewodnika, za którego rzecz jasna, płaci się oddzielnie…

Ale nie bylibyśmy Polakami, gdybyśmy nie kombinowali, nie?

Apetyty mieliśmy ogromne, a fundusze skromne, więc postanowiliśmy oszukać system (wprawiamy się coraz bardziej!) - gdybyśmy mieli brać przewodnika do każdej atrakcji którą chcieliśmy zobaczyć chyba musielibyśmy wrócić do Polski wcześniej;) I chociaż udało nam się na 3 atrakcje tylko raz, to i tak jesteśmy z siebie bardzo dumni! Przecież nie będziemy płacić na oprowadzanie po wydeptanym szlaku!

 

Tomb Rider

Zaczęliśmy jednak grzecznie - od wycieczki z przewodnikiem pod jaskiniach Lumiang -> Sumaguing. Przewodnicy w Sagadzie są wszędzie - można się z nimi umówić w Centrum Informacji, albo wziąć któregoś czekającego przed wejściem do poszczególnych atrakcji. Nie jesteśmy aż tak szaleni (i skąpi) żeby wchodzić do parokilometrowego podziemnego przejścia między jaskiniami bez profesjonalisty, więc zagadaliśmy do sympatycznego pana bez przednich zębów, który czekał przy jaskiniach. Zwłaszcza, że trasa miała być ,,wymagająca" i rzeczywiście taka była… a nawet bardziej niż się spodziewaliśmy. Przejście między Luminag a Sumaguing zajmuje od 2 do 4 godzin w zależności od kondycji. I nie jest to po prostu spacer w ciemności po dróżce między skałami - co już samo w sobie byłoby ekscytujące (przynajmniej dla Ani). To hardcore. Bez drogi, bez asekuracji, bez doświadczenia z naszej strony. Na szczęście nasz przewodnik rozpoczął naszą wyprawę słowami : ,,Witam na moim placu zabaw. Chodzę po tych jaskiniach odkąd skończyłem 9 lat."  O razu poczuliśmy, że jesteśmy w dobrych rękach.

Na dzień dobry zobaczyliśmy trumny. Mnóstwo trumien u wejścia do jaskini Lumiang. Mieszkańcy - ludzie z pochodzący od plemienia Igorotów - od wieków chowali swoich zmarłych w trumnach u wejścia do jaskiń lub zwieszali je wysoko ze skał. Jednak w przeciwieństwie do Torajan, nie dlatego, że ziemia jest święta, ale dlatego, że duchy powinny być wolne. Według lokalnej tradycji zmarli powinni mieć więc dostęp do światła i powietrza, jednocześnie będąc zabezpieczonymi przed rabunkiem i dzikimi zwierzętami - stąd chowanie ich na półkach skalnych w jaskiniach lub w górach. W samej Lumiang nie praktykuje się już pogrzebów, a leżące tam trumny mają nawet 500 lat, najmłodsze są z lat 60' XX wieku.

Dalej było tylko lepiej. Po zejściu po skałach w dół, nasz przewodnik zniknął nagle w ciemnej, ciasnej dziurze do której się wślizgnął na leżąco i nam kazał zrobić to samo.

No fucking way - pomyślała Ania, a Radkowi aż się oczy świeciły w ciemności ze szczęścia. Co zrobić? Ahoj przygodo! Głęboki wdech i nur w ciemność…

I tak już zostało - Ania lekko obsrana ( z każdą pokonaną przeszkodą coraz mniej), Radek przeszczęśliwy jak dziecko w sklepie z zabawkami: wślizgiwanie się, chodzenie na czworaka, przesuwanie się na tyłku po prawie pionowych ścianach i śliskich skałach, wspinanie się, wchodzenie w wąskie przejścia, skakanie z kamienia na kamień, trzymanie się tylko kawałka skały nad przepaścią (This way! That way- short life - i tu nasz przewodnik oświetlał lampą gazową na chwilę otchłań pod nami, od razu jakoś sprawniej nam się szło…)  przechodzenie przez podziemny strumień w wodzie po pas, brodzenie w nietoperzowym gównie i rozkrzyczanymi stworami nad głową, pokonywanie podziemnego jeziora (znowu po pas w wodzie), podziwianie formacji skalnych (okraszanych żarcikami naszego przewodnika - śmieszka), sapanie i ocieranie potu z czoła.

To było fantastyczne! Wyjściem jest jaskinia Sumaguing, gdzie są naturalne źródełka i baseny, a skały są tak chropowate, że chociaż są całe mokre od bezustannie spływającej po nich wody, można po nich normalnie chodzić i podziwiać podziemne piękno natury. To była prawdziwa nagroda za cały trud jaki przeżyliśmy na trasie i niezapomniane doświadczenie. Zwłaszcza dla Ani, która podczas tej wyprawy naprawdę zrozumiała co znaczy przekraczać swoje granice.

Wychodząc miała nas grupka innych turystów, a ich przewodnik zatrzymał nas i zapytał:

Czy wiecie jak ma na imię wasz przewodnik?

Yyy...nie - przyznaliśmy ze wstydem.

Agu. To najlepszy przewodnik w całej Sagadzie -sława. Ale macie farta! 

Jakoś nas to specjalnie nie zdziwiło…wspominaliśmy, że Agu całą trasę miał na sobie japonki i posługiwał się tylko jedną ręką bo w drugiej trzmał oliwną lampę? I że momentami kierował nas na łatwiejsze przejścia, a sam przechodził jakimiś tajemnymi dziurami i ścieżkami?

 

Echo valley - dolina duchów Igorotów

Następnym przystankiem była Echo Valley - trekking po dolinie i tu też, chociaż bardzo nie chcieliśmy, ale musieliśmy wziąć przewodnika, bo trasa również przebiega przez jaskinię (lajtową, ale jednak…). Nie był co prawda taki fajny jak Agu, choć też nie miał zębów. Spacerując po dolinie tym razem mieliśmy wrażenie, że nie jesteśmy w Polsce, a w Shire i zaraz zza winkla wyskoczy Frodo i spółka, pytając którędy do Brie. I tylko wiszące trumny na skałach jakoś nie pasowały do tego sielskiego obrazka… 

Jak już wspominaliśmy, Igoroci wierzą, że dusza po śmierci musi być wolna - czyli mieć dostęp do światła i powietrza. Kiedy w XVI w. razem z Hiszpanami przyszło chrześcijaństwo, wiele tradycji plemiennych zostało wytrzebionych (często razem z wyznawcami), a całe Filipiny zostały schrystianizowane. Jednak Sagada leży wysoko w górach…tu obca władza nie była taka silna. Stąd podniebne pochówki spotka się nawet po dziś dzień, chociaż należą już do rzadkości. Kościół katolicki za to musiał się jednak trochę dostosować do lokalnych tradycji, dlatego groby w Sagadzie mają szybki… żeby zmarli mogli sobie popatrzeć na słoneczko.

Jaskinia przez którą przechodziliśmy okazała się płaska, szeroka i jasna (jakie z nas chojraki teraz po Luminag!), ale i tak czuliśmy dreszczyk emocji, bo szliśmy w niej po rzece! Woda do kostek co prawda, ale i tak było super ;) Mijane po drodze zakątki i widoki dawały nam uczucie, że niemal jesteśmy na wyprawie National Geographic i prawie byśmy w to uwierzyli gdyby nie grupa Koreańczyków, która ślamazarnie toczyła się przed nami i trochę psuła całą przygodową aurę. Ania w trakcie tej wyprawy zaliczyła też spektakularną glebę do strumienia, oczywiście na ostatnim odcinku kiedy mieliśmy już z niego wyjść… Na szczęście telefon cały - zanim się sama wygrzebała pierwsze co to ratowała komórkę, co tam zdarte, obite kolana i mokry tyłek!

 

Order Virtutti Cebullari

Chwila naszego triumfu nad systemem nastąpiła ostatniego dnia - kiedy wybraliśmy się na szlak do Kaman-Utek (czyli Blue Soil - Niebieska Ziemia). Postanowiliśmy, że idziemy tam sami! Mamy Google Maps, mamy ambicję, mamy czas, nie mamy pieniędzy - nie będziemy płacić przewodnikowi! Zwarci i gotowi ruszyliśmy z buta 5 kilometrów za Sagadę gdzie znajduje się skręt do malowniczych, niebieskich skał. Początkowo wszystko szło gładko - po drodze nie spotkaliśmy nikogo, widoki z szosy zapierały dech, słońce świeciło, ale nie piekło. Bajka.

Przy skręcie spodziewaliśmy się budki z bileterkami, ale też nie było tam nikogo, więc odważnie wkroczyliśmy na szlak. Ale mieliśmy uciechę, że 1600 peso (115 zł) zaoszczędzone! Szliśmy sobie dziarsko jak krasnoludki przez las, aż tu nagle…oni.

Koreańczycy. Z przewodnikiem.

K***a są wszędzie! Dobra, co robimy? Chowamy się! Przyczajka w krzakach i obserwacja. I teraz wjeżdża głos Krystyny Czubówny:

Przewodnik, niczym czujny samiec alfa obserwuje okolice i dogląda stada powolnych Koreańczyków. Dwa polskie cebulaki nieopodal, z bezpiecznej odległości, szacują swoje szanse. Nie mogą nas zobaczyć mówi szeptem jeden z nich. Ty, patrz, tu jest ścieżka w bok - odpowiada równie cicho drugi. Skradają się od krzaka do krzaka, od drzewa do drzewa, pilnując by nie wypatrzył ich samiec alfa. Unikanie płacenia i konfrontacji, to główna strategia przetrwania polskich cebulaków, zwłaszcza na obcym terytorium. Dwa dorodne okazy, prawie na czworaka, znikają wśród drzew. Niczego nieświadome stado Koreańczyków kontynuuje mozolną wędrówkę ku niebieskim skałom… 

Czuliśmy się jakbyśmy nielegalnie przekraczali granicę. Ta adrenalina, te emocje! Zboczyliśmy na ścieżkę, która na bank została wydeptana przez takich jak my - ,,Co ja będę płacić za kawałek niebieskiego piachu? Na pewno da się tam podejść od innej strony..."

Da się. Zajęło nam to z 15 kilometrów…

Kilometrów przez pola, łąki z ciekawskimi bawołami, lasy i chaszcze, które podrapały nas do krwi przy próbie sforsowania.  Oczywiście wszystko pod górę, przecież jesteśmy w górach. Szukając drogi z powrotem na szlak 2 razy się zgubiliśmy, wbiliśmy się na cudze posesje, zostaliśmy oszczekani przez wioskowe psy i olani przez wioskowych parobków, którzy zapytani o drogę (w miejscu gdzie do miasta mieliśmy jakieś 2h drogi) nie chcieli nam pomóc (Go back to Sagada and take a guide… - Thank you very much! Very fucking useful advice!) Po wizji akcji poszukiwawczej naszych ciał z helikopterem, na szczęście udało nam się samodzielnie znaleźć szlak (idąc po prostu po zboczu góry na pałe, po ścieżynkach wydeptanych przez pastuchów bawołów) który doprowadził nas do Blue Soil. Kiedy nerwy opadły nasza przygoda po raz kolejny w oczach Ani przeszła ukradkiem transformację od katastrofy, której nigdy nie chcemy powtórzyć, do super przygody, w trakcie których zwiedzaliśmy dzikie pastwiska, pola ryżowe, wąskie ścieżki i kładki okolicznych wiosek, czy też mokradła i strumyki pomału ściakające z gór - z czego większość na azymut!

Niebieskie (a raczej błękitne) skały/ziemia ukryte wśród gór, które swój niesamowity kolor zawdzięczają wysokiej zawartości siarczanu miedzi. Po deszczu podobno robią jeszcze większe wrażenie, bo w reakcji z wodą barwa staje się intensywniejsza. Nagroda. Satysfakcja. Koreańczyków i przewodników ani śladu. W uszach ścieżka dźwiękowa z Rocky'ego … i order Virtutti Cebullari, który sami sobie wręczyliśmy - 115 zł zaoszczędzone!

Wracaliśmy na pełnej wywózce, głównym, wygodnym szlakiem - po fakcie już nikt nam nie może podskoczyć! Mentalny order cebuli lśnił w słońcu, a my w najbliższym sklepie, jak to po dobrej robocie przystało, kupiliśmy sobie piwo. Smakowało jak zwycięstwo.

Przeszliśmy łącznie tego dnia piękne 25 kilometrów (z czego całość po górach lub górskich drogach). Za darmo.

Banaue - cud ryżowego świata

W drodze powrotnej do Manili zatrzymaliśmy się na jeden dzień w Banaue, gdzie znajdują się najstarsze i najbardziej spektakularne tarasy ryżowe na świecie. A jak wiecie, my kochamy pola ryżowe - nie ma bardziej pięknego widoku. Wszystkie zbocza stromych gór w tej prowincji, 2000 lat temu zostały ręcznie wykarczowane i przekopane przez lud Ifugao tak, aby stworzyć na nich ciągnące się przez 400 kilometrów kwadratowych tarasy ryżowe…

Funkcjonujące do dzisiaj, z całym systemem nawadniającym, drogami itd. To jest po prostu opad szczęki. Nie widzieliśmy piramid w Egipcie, ale podejrzewamy, że mogą się schować wobec tego osiągnięcia. Dlaczego świat o tym nie mówi? Dlaczego świat się tym nie zachwyca?  Nam odebrało mowę, mogliśmy się w to wpatrywać godzinami… No i spotkaliśmy pana Ifugao ;) 

 

Z żalem opuszczaliśmy Luzon. Spędziliśmy tu naprawdę intensywny, dobrze wykorzystany czas. Zabraliśmy mnóstwo wspomnień, ale przede wszystkim przekonanie, że strach ma tylko wielkie oczy i warto częściej zdobywać się na odwagę - wejść w ciemność, wspiąć się wyżej, zejść ze szlaku…tak się rodzą najlepsze wspomnienia, tak powstaje wiara we własne możliwości.

W naszej ,,ukochanej" Manili czekał na nas prom na Coron, gdzie Radek chciał zrobić kurs nurkowania i gdzie spotkały nas kolejne przygody i opowieści dziwnej treści… stay tuned!

 

 
 
 
 
Gdzie obecnie jesteśmy?
Szukaj po tagu
Obserwuj nas na Instagramie
Polub nas na Facebooku