2019-08-13

W poszukiwaniu Shangri La

Może zacznijmy od tego, że bardzo chcieliśmy jechać do Tybetu. Owiana mgłą tajemnicy, górska kraina chyba u każdego budzi przynajmniej ciekawość, a u nas dosłownie rozpala wyobraźnię! Cały nasz początkowy plan podróży ułożony był tak, aby wyprawa ,,na dach świata" wypadła nam na początku lata, kiedy w Tybecie jest podobno najlepsza pogoda. Tyle, że plany się nas jakoś nie trzymają i chociaż udało nam się dotrzeć do zachodnich Chin w idealnym terminie, zdecydowaliśmy, że nie będziemy przekraczać granicy Regionu Autonomicznego. Po pierwsze nie wyrobilibyśmy się z wyrobieniem wszystkich pozwoleń, które ponadto sporo kosztują. A po drugie i ważniejsze - Tybetu nie da się zwiedzać na własną rękę. Trzeba być pod opieką rządowego przewodnika, który by nas pilnował co oglądamy i z kim rozmawiamy… a takie podróżowanie, to żadna przyjemność, o autentyczności doświadczeń nie wspominając.

Nie zamierzaliśmy jednak rezygnować z poznania kultury tybetańskiej, a tak się szczęśliwie składa, że nie trzeba jechać do Tybetu żeby ją odnaleźć. Na trawiastych wyżynach Zachodniego Syczuanu rozsianych są setki miast i wsi zamieszkanych niemal w całości przez Tybetańczyków, wszak kiedyś tereny te należały do ich państwa… Postanowiliśmy jechać wzdłuż granicy regionu autonomicznego, licząc na to, że paradoksalnie to w Chinach uda nam się zobaczyć chociaż kawałek prawdziwego Tybetu.   

 

Początki bywają ciężkie - Shangri La w praktyce

Wyprawę przez Syczuan rozpoczęliśmy od miasteczka Shangri-La, które co prawda leży jeszcze w Junnanie, ale jest pierwszym tybetańskim miasteczkiem w drodze na północ i symbolicznie wyznacza kulturową granicę między prowincjami. Z Wąwozu Skaczącego Tygrysa do Shangri-La przyjechaliśmy publicznym autobusem (55 yuanów/os.) po drodze mijając pierwsze buddyjskie stupy i pasące się stada jaków. Miasteczko słynie z tybetańskiej architektury i górskiego klimatu, a już sama jego nazwa brzmi magicznie - zupełnie jak mityczna kraina z powieści ,,Zaginiony Horyzont" James'a Hilton'a z 1933 r.  Przypadek? Nie dajcie się zwieść - chińskie Shangri-La niestety nie ma nic wspólnego z ukrytą enklawą, a sama nazwa została sztucznie nadana przez władze w 2001 r. aby nakręcić ruch turystyczny w regionie… I trzeba przyznać, że ten chwyt marketingowy im się udał.  

Zanim jednak daliśmy się oczarować uliczkom i buddyjskim świątyniom, przywitał nas...chłód. Pierwszy raz od miesięcy było nam naprawdę zimno! Górski wiatr szczypał policzki i wysuszał ręce, a wyciągnięte pośpiesznie z plecaka puchówki i bluzy zdawały się nie wystarczać… Nie sądziliśmy, że w trakcie podróży będziemy dokupywać rękawiczki i skarpetki, a nie szorty i sukienki! Zamieszkaliśmy w tradycyjnym tybetańskim domu (53 yuany/pokój), gdzie drewniane ściany nie miały żadnego ogrzewania (a sporo szpar) więc zamiast klimy podkręcaliśmy elektryczny koc, który okazał się naszym wybawieniem. 

W takim klimacie nie dziwi, że kuchnia tybetańska jest taka tłusta. Mleko jaka stanowi jej podstawę - robi się z niego wszelkie przetwory od masła, przez jogurty po sery. Mniej ortodoksyjni buddyści spożywają też mięso tej włochatej krówki. Kolacja po przyjeździe była naszym pierwszym zetknięciem z kulturą tybetańską i niestety niezbyt udanym. Na pierwszy ogień spróbowaliśmy najpopularniejszego napoju czyli butter tea - herbaty z masła jaczego oraz ciasto zanba, które w smaku przypomina trochę bajaderkę tylko bardziej mączną i sycącą, a mniej słodką. O ile ciastko jeszcze jakoś dało się zjeść (surowa mąka z orzechami i masłem, ale to nadal ciastko) o tyle herbaty nie daliśmy rady nawet jednej czarki.  Nie wiemy z czym porównać ten smak…chyba tylko z nieugotowanym instant budyniem, tyle, że na gorąco. W kolejnych dniach Radek spróbował też innego klasyku -  ryżu z jaczym mięsem i ten okazał się całkiem smaczny! Tybetańczycy zajadają też różnego rodzaju pierogi, curry czy zupy i te pozostałe dania już bardziej nam przypadły do gustu, więc nie ma co się zrażać na początku. Ceny są różne - średnio płaciliśmy ok.70 yuanów/2os. za posiłek, ale przynamy, że sporo wydaliśmy w lokalnej kociej kawiarni, gdzie przesiadywaliśmy spragnieni ciepła i towarzystwa sierściuchów ;) 

Samo miasteczko składa się z drewnianych i kamiennych domków, pokrytych tybetańskimi wzorami i malowidłami. Między nimi wiją się wąskie brukowane uliczki, prowadzące raz w górę raz w dół z racji, że miasteczko leży w górach, które stanowią również jego malownicze tło. Nie wiemy czy to kwestia kiepskiej pogody, czy fakt, że mieliśmy świeżo w pamięci starówki Dali i Lijiang, ale spacer po Shangri-La nie zrobił na nas wielkiego wrażenia. Niektóre domy oczywiście przykuwały uwagę misternością zdobień, inne odwrotnie - surową prostotą, ale jakoś całości brakowało klimatu… 

W 2014 roku pożar strawił sporą część miasta, więc może, to co widzieliśmy było tylko imitacją zabudowy, która wcześniej zachwycała? Między stare domy poupychane były nowe, zabytkowe rzeźbienia zasłaniały reklamy, wszędzie były tylko sklepy z pamiątkami i knajpy… Znów mieliśmy poczucie, że trafiliśmy do ładnego, ale czysto-turystycznego miejsca. Na szczęście (dla nas, nie dla lokalsów) turystów była garstka, więc na pocieszenie wszelkie zaułki i uliczki mieliśmy tylko dla siebie. Dopiero jak zobaczyliśmy na środku miejskiego placu pomalowaną w charakterystyczne wzory stupę, a pod nią grupkę mnichów poczuliśmy, że naprawdę jesteśmy blisko Tybetu.

 

Buddyjskie atrakcje Shangri La

Nad Starym Miastem wznosi się góra Guishan ze świątynią Wielkiego Buddy oraz… największym na świecie młynkiem modlitewnym, które są głównymi atrakcjami turystycznymi miasta. Świątynia pochodzi z XVII wieku, ale została odnowiona i przerobiona na potrzeby ruchu turystycznego, pod który dodano również wielki, złoty młynek. Mimo to, udało jej się zachować niesamowitą, a przy tym kameralną atmosferę buddyjskiej świątyni. 

Podobało nam się zwłaszcza w środku, gdy weszliśmy nie za bardzo wiedząc czego się spodziewać, a stanęliśmy przed obliczem Wielkiego Buddy. Panował tam półmrok, a ołtarz spowity był dymem kadzideł. Wszędzie wisiały kolorowe chorągwie i thanaki (święte obrazy) mieniące się złotem w słabym świetle świec. Pierwszy raz widzieliśmy tybetańską świątynię, a że byliśmy tam przez chwilę sami, czuliśmy się jakbyśmy uczestniczyli w jakimś sekretnym spotkaniu. Ciche mantry nucone przez mnichów (niestety tym razem w wersji elektronicznej z nagrania), nagromadzenie przedmiotów i flag modlitewnych, wśród których sufit niknął gdzieś w mroku. Kontrast pomiędzy ciepłym wnętrzem i lodowatym wiatrem na zewnątrz, chybotliwe półcienie tańczące na odblaskach srebrnych i złotych akcesoriów modlitewnych i rzeźb. Nie przesadzimy, kiedy powiemy, że było coś mistycznego w tym przeżyciu, którego szczerze mówiąc zupełnie się nie spodziewaliśmy mając w pamięci turystyczny charakter miasta. Kadry jak z filmu na długo zapadły nam w pamięć i w naszych głowach zadzwonił podekscytowany dzwonek: to Tybet! 

Na wzgórzu pierwszy raz zobaczyliśmy też na własne oczy sztandarowe elementy tybetańskiej tradycji - chorągiewki i młynki modlitewne.  Zasada ich działania jest bardzo prosta - modlitwy na nich zapisane ,,odmawiane" są poprzez ruch. Wystarczy więc pokręcić młynkiem, a modlitwa odmawia się sama. Z chorągiewkami sprawa jest jeszcze prostsza, bo wiatr łopocząc materiałem odmawia modlitwy stale bez naszego udziału (dopóki chorągiewka nie rozleci się ze starości i trzeba będzie powiesić nową.) Każdy kolor odpowiada obłaskawieniu innego żywiołu: żółte-ziemi, zielone-naturze, niebieskie-wodzie, białe-powietrzu, czerwone-ogniu. Musimy przyznać, że wygodne, a przy tym takie piękne! 

Trzykrotne przekręcenie największego na świecie młynka modlitewnego odpowiada odmówieniu…ekhm… ponad 37 milionów razy mantry "Om Mani Padme Hum" - Bądź pozdrowiony skarbie w kwiecie lotosu. Jest to najważniejsza mantra dla wyznawców buddyzmu tybetańskiego, ponieważ łączy się z postacią Buddy Avalokiteśvary, którego każdy Dalajlama jest inkarnacją. W cylindrze młynka wspomniana mantra jest zapisana ponoć ponad 11 milionów razy… Próbowaliśmy zapewnić sobie dobrą karmę i przekręcić młynek (a raczej młynisko!), ale niestety jest tak ciężki, że potrzeba do tego minimum 6 osób. Złoty cylinder nawet nie drgnął… 

Jeśli chodzi o topowe atrakcje, to pod Shangri La znajduje się jeszcze olbrzymi buddyjski klasztor Songzanlin, który jest ponoć największą atrakcją, ale my się do niego nie wybraliśmy. Monastyr może i robi wrażenie i jest kreowany na zabytek, ale tak naprawdę został zbudowany w latach 2005-2011 pod turystów… Dla nas to wystarczająca rekomendacja, żeby tam nie iść, ale jakby ktoś potrzebował więcej, to wstęp kosztuje ponad 100 yuanów za osobę… podziękowaliśmy. Tym bardziej, że wiedzieliśmy, iż na naszej drodze napotkamy jeszcze inne klasztory, nie dość że darmowe, to jeszcze bardziej autentyczne.

 

Twarzą w twarz z propagandą

Będąc w Shangri-La warto też zwrócić uwagę na pomnik, który znajduje się na placu przed górą Guishan. Z reguły olewamy nowoczesne pomniki, bo często niewiele nam mówią albo są niezbyt udane. Ten jednak jest wymowny i warty poświęcenia chwili, jeśli interesuje nas sytuacja Tybetu i polityka władz chińskich wobec mniejszości. W Chinach gdzie jest 55 mniejszości narodowych i etnicznych różnorodność celebrowana jest na pokaz (co mogliśmy zobaczyć w Dali i Lijiang), ale mniejszości cieszą się autonomią i spokojem… póki nie mają żądań politycznych i nie podważają decyzji partii. Niestety Tybetańczycy (ale też np. Ujgurzy w Sinciangu) mają cięższą sytuację - nie tylko dlatego, że mają silne poczucie odrębności i nie chcą żyć pod dyktando Chin, ale też ich krainy leżą w strategicznych punktach. Chiny nie mogą pozwolić sobie na utratę ważnego terytorium (które niesłusznie uznają za swoje od zawsze), dlatego reagują agresją na każdy przejaw nieposłuszeństwa.

Historia Tybetu nierozerwalnie łączy się z historią Chin, ale przez wieki było to oddzielne państwo albo przynajmniej o bardzo dużej niezależności. W 1912 roku, po upadku dynastii Qing -  ostatnich cesarzy Chin, Tybet stał się de facto niepodległy. Krótko jednak cieszył się wolnością, bo w 1951 roku komunistyczne Chiny dokonały zbrojnej aneksji kraju. Od tamtej pory Tybet jest częścią Chińskiej Republiki Ludowej, a wszelkie próby oporu są krwawo tłumione (jak choćby powstanie Tybetańczyków w 1959 roku), a ludność prześladowana za kultywowanie swoich tradycji. Zniszczono tysiące klasztorów, wymordowano i torturowano tysiące mnichów, a tysiące Tybetańczyków musiało uciekać z kraju, łącznie z najważniejszym z nich - XIV Dalajlamą, aktualnym duchowym i politycznym przywódcą. Do dzisiaj wielu Tybetańczyków jest represjonowanych, ludziom zabiera się paszporty, wielu działaczy czy artystów znika bez śladu…

Wiedząc to wszystko trudno nam było przejść obojętnie obok pomnika, który pokazuje kłaniających się lamów przed uśmiechającymi się przyjaźnie żołnierzami Armii Czerwonej Chin… Według oficjalnej propagandy Tybetańczycy sami oddali się w ręce Chińczyków… Brak słów.

Pomimo przejmującego chłodu byliśmy szczęśliwi, że udało nam się odnaleźć fragmenty kultury tybetańskiej już w Shangri-la, tym bardziej nie mogliśmy się doczekać dalszych atrakcji, jakie czekały na nas w Litangu. Od wielu znajomych podróżników słyszeliśmy, że to jedno z miejsc, które wspominają najlepiej nie tylko z Chin, ale i często z całej podróży po Azji. Nie pozostało nam nic innego jak udać się na dworzec autobusowy po bilet, zakupić prowiant i ruszać w dalszą drogę...

 
 
 
 
Gdzie obecnie jesteśmy?
Szukaj po tagu
Obserwuj nas na Instagramie
Polub nas na Facebooku