Tajlandia
Natura
2025-03-07
Wycieczka "4 wyspy" z Koh Lanty - czy warto?
Wycieczka odbywać się może na pokładzie tradycyjnej tajskiej długiej łodzi lub też motorówką. My wybraliśmy opcję tradycyjnej łodzi, które kojarzyć możecie z każdej pocztówki pochodzącej z Tajlandii. Ta opcja nie tylko wydawała nam się bardziej urokliwa, ale też jest po prostu tańsza (i to dwukrotnie!). Łodzie odbijają z przystani zlokalizowanej na południu wyspy, nieopodal starego miasta i już chwilę po dojechaniu na miejsce mieliśmy nieodparte przeczucie, że właśnie wpakowaliśmy się w niezłą kabałę. Minibusy i tuktuki zajeżdżały jeden po drugim i na nadbrzeże wylewał się tłum turystów. Grupa naszej wycieczki liczyła ok.70 osób, a operatorów działających na tej samej trasie jest co najmniej kilkunastu. Zajęliśmy miejsce w łodzi i z rosnącym niepokojem patrzyliśmy na ilość ludzi niezgrabnie gramolących się na chybotliwy pokład. Okazało się, że jesteśmy upakowani tak ciasno, że już przy brzegu rozpoczęły się pierwsze niesnaski. A to jakaś stara baba "posadziła" na ławeczce obok swoją torebkę i nie chciała się przesunąć (w ogóle nie dziwi nas, że była to stara Francuzka, turyści z tego kraju znani są w Azji z roszczeniowej postawy i skąpstwa jednocześnie). A to ktoś komuś przywalił torbą, nadepnął na stopę, czy ociągał się z przesunięciem, żeby zrobić miejsce dla nowo przybyłych. Po chwili twarde drewniane ławeczki wzdłuż burt upakowane były jak puszki szprotek, a my tylko wymieniliśmy się zrezygnowano-zaniepokojonym spojrzeniem. Witamy w piekle!
Snorkeling na Koh Cheuk
Pierwszym przystankiem po około 40 minutach rejsu okraszonego ryczącym silnikiem była wyspa Koh Cheuk. Rozglądając się na boki humory odrobinę nam się poprawiły, ponieważ widoki i kolor wody prezentują się nieziemsko! Turkusowa woda, kresowe skały strzelające prosto z wody na wysokość nawet kilkuset metrów, od razu przypomniała nam się zatoka Ha Long, podobny klimat i krajobraz, choć w nieco mniejszej skali. Szybko okazało się, że pierwsza "wyspa" to tak naprawdę zlepek kilku skał wystających z wody i nic więcej. Pionowe ściany bez śladu życia wznoszące się nad łodziami i żadnego miejsca, żeby przybić do brzegu. Atrakcją tej części wyprawy jest snorkeling właśnie u stóp tych strzelistych szczytów. Szybko rozdano nieco sparciałe maski i rurki i wszyscy chętni wskoczyli do wody, wliczając w to nas.
Niestety już po kilku minutach zorientowaliśmy się, że rafa w tym miejscu jest całkowicie martwa. Nie ma tu żadnej przesady, widzieliśmy same wybielone lub poszarzałe koralowce, a całe bogactwo fauny ograniczało się do kilku rachitycznych rybek. Nadmierna eksploatacja turystyczna przyczyniła się do zagłady wielu niegdyś pięknych miejsc Tajlandii, o czym wspominaliśmy już przy okazji relacji z sąsiedniej wyspy Phi Phi. Pierwszy raz byliśmy jednak w miejscu, gdzie rafa w zasadzie została unicestwiona. Jako miłośnicy podwodnych wrażeń byliśmy wstrząśnięci widząc dewastację jaka dokonuje się na skutek działalności człowieka - poprzez ocieplanie klimatu czy masową turystykę.
Koh Maa, a gdzie jest rafaa?
Po około pół godzinie zarządzono powrót na łódź i rychło przemieszczaliśmy się na kolejną z czterech wysp na trasie zaplanowanej wycieczki - Koh Maa. Podobnie jak poprzednio, tak i tym razem, zarzuciliśmy kotwicę w zatocze wciśniętej pomiędzy skaliste wybrzeże wyspy i polecono nam udać się na snorkeling. Nauczeni doświadczeniem z poprzedniej lokalizacji nie mieliśmy zbyt wygórowanych oczekiwań ale… i tak rozczarowaliśmy się jeszcze bardziej! O ile przy poprzedniej wyspie można było jeszcze mówić o jakiejś rafie koralowej, tak tym razem na dnie dumnie prezentował się jedynie… piach. Kilka małych rybek skrywało się w cieniu rzucanym przez samą wyspę u podnóża skał układających się w poszarpaną linię brzegową i to by było na tyle. Obserwowanie podwodnego świata miało w sobie tyle ekscytacji co nurkowanie w wannie. Dodajmy przy tym, że z racji braku plaży czy jakiegokolwiek skrawka zdatnego do wylądowania na wyspie snorkelujący zdani są w zasadzie na siebie. Nigdzie nie było gruntu żeby w razie konieczności odpocząć, obsługa nie miała na pokładzie płetw, a kapoki raczej niechętnie wydawano tylko tym, którzy o nie poprosili. Nie dziwi nas zatem sytuacja, w której mniej więcej połowa wycieczki, w szczególności ta starsza, bardzo szybko powróciła na pokład łodzi, lub też w ogóle tego pokładu nie opuściła.
Utwierdzeni w przekonaniu, że wycieczki zorganizowane pod masową turystykę to porażka, zaczęliśmy po cichu odliczać godziny do końca. Zaznaczyć trzeba, że według planu wyprawa trwa w zasadzie cały dzień, wyrusza się z samego rana (ok.8:00) a powrót następuje późnym południem (ok.16:30). Tymczasem my po drugiej atrakcji już mieliśmy dosyć i patrzyliśmy na zegarki zastanawiając się w co my się w zasadzie wpakowaliśmy. Przed nami były jednak jeszcze dwie atrakcje i liczyliśmy, że nadrobią nam wrażenia. Po około 40 minutowym rejsie zbliżaliśmy się do gwiazdy programu - bajkowej Szmaragdowej Jaskini położonej na wyspie Koh Mook.
Szmaragdowa Jaskinia Koh Mook
Z opisu turystycznej broszurki wizyta w jaskini brzmi jak niezła przygoda. Żeby dostać się do ukrytej wśród skał zatoczki należy wskoczyć do wody, a następnie w ciemności przepłynąć kilkaset metrów, ażeby oczom zachwyconego turysty ukazał się zaginiony raj. Zatoczka i ukryta plaża tworzą krąg sekretnego lądu niedostępnego w żaden inny sposób niż przez ujście zalanej morzem groty. Wygląd wyspy rzeczywiście oszałamia! Palmy porastają piaszczystą plażę, a ich soczysta zieleń kontrastuje z otaczającymi ze wszystkich stron skałami. Piękno ukrytej dolinki i przypływ adrenaliny wywołany przeprawą przez morski tunel pozwalają poczuć się niczym na zaginionym lądzie czy bezludnej wyspie. A w zasadzie pozwalałyby… gdyby nie oni….
Gdy nasze łodzie zarzuciły kotwice nieopodal wejścia do groty z przerażeniem zobaczyliśmy, że obok na kotwicy przy wyspie stoi gigantyczny turystyczny okręt, przy której nasze long boaty wyglądały niczym łupinki orzecha. Co gorsza statek wypluwał z siebie sznur lecących do wody, wrzeszczących chińskich turystów niczym podczas desantu. Chińczycy w przeważającej większości nie umieją pływać i boją się wody. To jednak dla nie problem dla organizatorów. Wszyscy wskakujący do wody wyposażeni zostali w odblaskowe kamizelki ratunkowe i latarki czołówki. Po chlupoczącym lądowaniu w wodzie formowali oni długie łańcuchy trzymających się siebie ludzi, którzy z mozołem taplali się do ujścia jaskini jak jakiś przerośnięty tasiemiec. My niestety nie byliśmy wiele lepsi. Wyposażeni w taki sam sprzęt zostaliśmy zdesantowani nieopodal chińskiej wycieczki, na szczęście w większości współtowarzysze naszej niedoli potrafili pływać więc dostaliśmy więcej swobody w przekraczaniu zalanej wodą przeszkody. Sama jaskinia, jak chyba wszystkie jaskinie regularnie żłobione wodą jest raczej nieciekawa. Setki, a czasem tysiące lat działania wody skutecznie wygładziły większość nierówności, o spektakularnych formacjach skalnych nie wspominając. Na szczęście jaskinia jest dosyć szeroka (kilka-kilkanaście metrów), a i tak czuliśmy się niczym na autostradzie. Sznury kamizelek, wierzgających jak ranne sarny turystów, oślepiające światło latarek kierowane prosto w oczy. Zdecydowanie nie była to najprzyjemniejsza część wycieczki, choć pływanie w zalanej jaskini mimo wszystko miało w sobie sporą dozę przygody.
W ten sposób, kilkukrotnie stojąc w korkach na podwodnej trasie dotarliśmy do bajecznego brzegu. Jak już wspominaliśmy, gdyby nie tłum ludzi wlewających i wylewających się z malutkiej zatoczki, miejsce zdecydowanie zapierało dech, więc nie dziwimy się, że trafiło na listę największych atrakcji tego regionu Tajlandii. Ciężko jednak skupić się na podziwianiu piękna przyrody w tłumie kilkuset(!) turystów upakowanych na skrawku lądu wśród skał rezonujących echem ich krzyków. Zdawaliśmy sobie jednak sprawę, że są takie miejsca, których nie da się zobaczyć w inny sposób niż w tłumie. W końcu nawet wykupując prywatną wycieczkę wylądowalibyśmy w tym samym miejscu i tym samym czasie. Czasami fantazjujemy o świecie sprzed doby Internetu. Teraz każdy region Ziemi został już spenetrowany i zamieniony w mniej lub bardziej rozdmuchaną atrakcję. A jednocześnie ten sam Internet i globalizacja pozwalały nam cieszyć się podróżą zdecydowanie dłużej niż pierwotnie planowaliśmy np. dzięki pracy online, a także wybierać najlepsze hotele i knajpy dzięki pozytywnym opiniom, czy też poznawać mniej oczywiste miejscówki, o których istnieniu w inny sposób byśmy się nie dowiedzieli. Coś za coś.
Wisienką na torcie okazała się wycieczka z lokalnej żeńskiej muzułmańskiej szkoły, która tłumnie zaczęła wypływać z ujścia groty wprost na niewielką plażę. Dziewczyny okutane w przemoczone hidżaby z wdziękiem podtopionych zakonnic gramoliły się na brzeg, padając bez sił na piasku. Wrzawa szybko osiągnęły częstotliwość ula, dlatego z wdzięcznością przyjęliśmy decyzję organizatorów o wymarszu i rejsie na ostatni już punkt naszej wycieczki - wyspę Koh Ngai.
W końcu raj na Koh Ngai
Gdy dobijaliśmy do brzegu wyspy nie było w nas już krzty entuzjazmu i nadziei. Wzdłuż plaży znów zobaczyliśmy pierdyliard łódek i tłumy kręcące się po nabrzeżu. Jednak jak ogarnęliśmy wzorkiem kolor wody, skały krasowe na horyzoncie, palmy… No dobra, może nawet warto było się przemęczyć dla tej godziny spędzonej tutaj? Po lunchu dostaliśmy w końcu czas wolny i szybko okazało się, że wystarczy odejść od przystani, aby naprawdę poczuć się jak w raju. Mięciutki, pudrowy piasek pod stopami, leniwie kołyszące się łodzie rybackie w oddali, co najmniej trzy odcienie turkusu… Tak sobie można wyobrażać Tajlandię na podstawie Instagrama i potwierdzamy, że takie miejsca naprawdę istnieją. Ha! Skoro o IG mowa, to nawet strzeliliśmy obowiązkową fotę na huśtawce zwisającej z palmy - misja zakończona sukcesem, możemy wracać!
Czy jedna rajska plaża zrekompensowała nam poprzednie wtopy? Z perspektywy czasu możemy powiedzieć, że nie bardzo. Cieszymy się, że udało nam się zobaczyć Koh Ngai i postanowiliśmy, że kiedyś tam wrócimy, żeby poeksplorować wyspę po swojemu. Jednak z wycieczki "4 wysp" głównie wspominamy ścisk, gwar, pośpiech, ryk silnika, smród spalin i zdewastowaną naturę. Koh Ngai nie uratowała tamtego dnia, dlatego mimo pięknych widoków w trakcie rejsu, odradzamy inwestowania swojego czasu i pieniędzy w wycieczkę "4 wyspy".