2021-06-29

Południe Tajlandii - Phi Phi

 

O ile Bangkok to nasz stary przyjaciel od którego zaczęła się cała nasza przygoda z Azją, o tyle resztę kraju zostawialiśmy sobie na inną okazję, wiedząc, że prędzej czy później i tak wrócimy do Tajlandii. Okazja nadarzyła się po naszej wizycie w Singapurze, gdy zdecydowaliśmy, że 3 tygodniową przerwę między housesittingami (na kolejny byliśmy umówieni w Hanoi) spędzimy na tajlandzkich wyspach. Pozostała tylko kwestia, którą wybrać?

Tajlandia posiada kilkaset wysp w zatoce Tajlandzkiej i na morzu Andamańskim. Od sielskich i skromnych osad rybackich, przez resorty skrojone pod rodzinne all-inclusive, aż po backpackerskie imprezownie. Tajlandzkie wyspy mają wiele twarzy, więc przed wyborem zalecamy solidny reaserch aby dopasować wybór pod swój gust i potrzeby.

Najsłynniejsze kurorty znajdują się między Phuket a Krabi na zachodzie lub wokół Koh Samui na wschodzie kraju. Ponieważ lot z Singapuru na Phuket był tańszy niż na Samui, kierując się naszym cebulowym sercem zdecydowaliśmy się zacząć poszukiwania idealnej plaży od zachodnich wysp. W ambitnych planach mieliśmy odwiedzić kilka miejscówek: nurkowy raj Similany, imprezową Phi Phi, kameralne Yao Yai/Noi, pół-dzikie Jum i chilloutowo-rodzinną Lantę… O tych wyspach nasłuchaliśmy najwięcej dobrego u różnych źródeł, a że każda ma do zaoferowania co innego, postanowiliśmy porównać je wszystkie. Niestety, plany się nas nie trzymają, więc w praktyce ostały się tylko Phi Phi i Lanta. Dwie najpopularniejsze destynacje, ale tak zupełnie różne od siebie! 

Zatoka portowa na Phi Phi.

Na Phuket spędziliśmy tylko jedną noc, bo wyspa słynie z betonozy, komercji i ruskiego festynu. Uciekliśmy więc czym prędzej na Phi Phi, która chociaż maleńka zdążyła podbić wyobraźnię niemal całego świata. Wszystko za sprawą filmu "The Beach" z Leonardo Di Caprio w roli głównej. Tytułowa Niebiańska Plaża, to właśnie Phi Phi i jak się od razu przekonaliśmy z niebem ma niewiele wspólnego…

 

Jak się dostać na Phi Phi?

Z Phuket odpływają statki na wszystkie okoliczne wyspy. Promy i speedboaty na Phi Phi płynną z przystani Rassada Pier. Publiczne promy są o wiele tańsze niż speedboaty, przy czym czas podróży bynajmniej nie jest skrajnie różny, więc dla nas wybór transportu był oczywisty. Bilety najlepiej kupić przez Internet   - zaoszczędzimy sobie czasu, nerwów i pieniędzy, ponieważ na miejscu zdzierają za wszystko co się da. My kupiliśmy w cenie 350 BTH/os - ok. 45 zł. Bilety można kupić w agregatorach typu 12go albo bezpośrednio na stronie danego przewoźnika np. Andaman Wave Masters.

Na Phuket warto załatwić sobie zawczasu transport do przystani z hotelu (o ile nie mieszka się w zasięgu spaceru), bo za kilkuminutową przejażdżkę lokalna mafia taksówkarska liczy sobie drożej niż bilet na sam prom! Nam w hotelu udało się załatwić transfer za 200BTH (ok 25 zł) za parę - tyle co lokalny autobus z lotniska do stolicy wyspy. W niektórych biurach sprzedaży odbiór z hotelu jest w cenie biletu, więc warto wczytać się w szczegółowe warunki przy porównywaniu cen.

W porcie po odprawie dostaje się naklejkę, którą należy przykleić w widocznym miejscu aby obsługa wiedziała na który prom ma nas skierować. Szybko można zrozumieć skąd takie rozwiązanie - przemiał turystów w przystani ma iście fabryczną skalę. Brakowało tam tylko taśmociągu, który by automatycznie sortował podróżnych na statki. Wiedzieliśmy, że Tajlandia jest oblegana, ale dopiero tam poczuliśmy tego przedsmak. 

 

Turystyczne piekiełko

Phi Phi jest tak mała, że naprawdę ciężko uwierzyć gdzie i jak mieści na niej tyle ludzi. Tworzą ją dwa porośnięte dżunglą wzgórza między którymi przebiega wąski pasek lądu - cały zabudowany miasteczkiem. Z daleka widok jest obłędny, ale z bliska można dostać obłędu. Sklecone naprędce miasteczko (oryginalną zabudowę zmiotło tsunami w 2004 r.) skupia niemal całą bazę noclegową i gastronomiczną, jest więc tłoczne, głośne, ciasne i drogie. Składa się w całości z barów, turystycznych knajp, sklepów z pamiątkami (nieśmiertelne indo-spodnie w słonie!) i salonów tatuażu. Zamiast do raju, trafiliśmy do turystycznego piekiełka…

Postanowiliśmy się jednak nie zniechęcać. Wiedzieliśmy z czego słynie wyspa - z melanżu, spotów nurkowych i plaż, zatem to właśnie na tych trzech elementach chcieliśmy się skupić. Popełniliśmy jednak strategiczny błąd i nie zarezerwowaliśmy sobie z wyprzedzeniem noclegu. Upatrzone wcześniej na Bookingu miejsca okazały się pełne, albo zupełnie nie pasujące do opisu (smród i brud, brak wifi), a nam został jedynie resort na zboczu wzgórza. Widok miał najlepszy na całej wyspie, ale liczył sobie za to odpowiednio sporo… Był to najdroższy nocleg w naszej podróży (400 zł za pierwszą noc, a po zmianie pokoju 265zł/noc - czego Radek do tej pory nie może przeżyć!), ale tłumaczyliśmy sobie, że na parę dni można zaszaleć… i może chociaż trochę schudniemy pokonując codziennie strome schody z i do hotelu ;) No i taki widok nie trafia się codziennie…

Resort Arboreal ma fajną lokalizację, ale standard jest nieadekwatny do ceny, więc nie możemy go polecić z czystym sumeniem. Trzeba też było uważać na balkon i okna żeby okoliczne małpiszony nie splądrowały pokoju ;) 

Nad naszym hotelem znajdowała się też jedna z największych atrakcji wyspy - punkt widokowy z panoramą wzgórz i miasteczka między nimi. Mozolna wspinaczka codziennie niszczyła korowody skacowanych turystów, którzy musieli przejść niemal przez nasz hotel aby dostać się na szczyt. My mieliśmy trochę ułatwione zadanie, bo i tak codziennie musieliśmy pokonywać tę trasę, więc kilkaset metrów w górę aż takiej różnicy nam nie robiło… Ale i tak w upale i zaduchu było ciężko! Na szczęście krajobraz wynagradzał wszystko - i wysiłek i bandycką cenę za pokój. Z tej wysokiej perspektywy, wyspa naprawdę może zachwycać. Nawet nocna muzo-łupanina się aż tak nie niesie na tej wysokości… 

 

Melanż trwa

Tak, niestety (albo stety - zależy kto czego szuka) wyspa jest jedną wielką imprezownią. Główna plaża miasteczka Loh Dalum za dnia nie prezentuje się imponująco ze względu na odpływ. Ale za to wieczorem wypełnia się cicho pluskającym morzem i rozświetla się miriadami światełek i ogni z pokazów ulicznych performerów. Byłoby pięknie gdyby z każdego baru i beach-klubu nie łupała inne muzyka. W myśl wszech-azjatyckiej zasady, że im głośniej od konkurencji, tym lepiej. Piasek wypełnia się tańczącymi, gapiami, kuglarzami szukającymi frajerów i grupkami chillujących. Wszyscy pląsają w rytm muzyki, szaleją na pool party, albo przysiadają z wiaderkami i/lub skrętami nad wodą, a niektórzy dla odsapnięcia spacerując wzdłuż brzegu. Imprezy trwają do 4-5 rano, nie dając spać całemu miasteczku. Phi Phi na dwie-trzy szalone noce może być ekstra, szczególnie z w miarę cichym azylem na nocleg, ale spędzić tak dwutygodniowego urlopu to jednak byśmy nie chcieli… 

Loh Dalum za dnia... 

Loh Dalum nocą.

Chociaż okej, nie będziemy hipokrytami. Sami ochoczo korzystaliśmy z dobrodziejstw nocnego życia wyspy - zwłaszcza słynnych wiaderek. Zwyczaj picia drinków w wiaderkach (szklanki są dla cieniasów) jest popularny w większości krajów Azji Południowo-Wschodniej, gdzie zapoczątkowali go pijący na umór backpackersi w Tajlandii. Po co zamawiać co chwilę drinka, skoro możesz mieć od razu całe wiadro? Wychodzi nie tylko taniej, ale i  bardziej ekologicznie niż plastikowe kubki (puste wiaderka można zwrócić).

Wiaderka można kupić w większości barów/restauracji i na ulicznych stoiskach. My mieliśmy nawet swój ulubiony stragan prowadzony przez "Kicię" - ta ksywa nadana przez jakiegoś pijanego rodaka w jednej z wiszących na ścianach recenzji, idealnie pasuje do ponętnej Tajki, która z uśmiechem na ustach dolewała nam dodatkowe szoty do Long Island. Po dwóch takich wiaderkach od razu przychylniejszym okiem patrzyliśmy dookoła na ten cały jarmark, a i nóżka szurnęła raz czy dwa w rytm wstrząsających ciałem basów na miejskiej plaży… ;) 

 

Plażing, smażing, nurking

Za dnia Radek nurkował, a Ania szukała plaży, którą mogłaby nazwać niebiańską. Na Phi Phi jest kilka ładnych plaż, ale niestety komfort opalania zakłócają wszechobecne longboaty. Oczywiście to ikoniczny element tajskiego krajobrazu, tradycyjne łodzie obwieszone girlandami i szarfami robią wrażenie, ale jeszcze większe robi huk jaki wydają ich silniki. Po pierwszych zachwytach zaczęliśmy je szczerze przeklinać. Niestety, jeśli chce się zwiedzać wyspę i odkryć bardziej niedostępne i mniej oblegane plaże, longboat-taxi to jedyna dostępna opcja, charakterystyczne łodzie kursują więc w te i nazad wokół wyspy jak oszalałe… No cóż chociaż na zdjęciach wychodzą pięknie.

Na szczęście pieszo też można się dostać do kilku ładnych plaż na południowo-wschodnim wybrzeżu wyspy. Ania dzielnie tam człapała codziennie - im dalej od miasteczka, tym lepiej. Mijane po drodze zakątki wśród skał i drzew uratowały dobre imię wyspy. Urokliwa Viking Beach skradła nasze serca, spędziliśmy na niej najwięcej czasu, w tym ostatni wieczór na wyspie. Ma jednak jedną ale zasadniczą wadę - woda w tym miejscu jest tak płytka, że nie ma mowy o kąpieli, raczej o taplaniu się jak w dziecięcym brodziku, co dla osób podróżujących z dziećmi może być akurat zaletą.  

Leżąca dalej Long Beach też nie zawiodła pokładanych w niej nadziei. Duża, szeroka plaża spełni oczekiwania większości turystów. Woda przy brzegu też jest na tyle głęboka, że można tam pływać, a przy tym ma piękny, turkusowy kolor. Z zaskoczeniem przyjęliśmy, że jak na swoje rozmiary i urodę, korzysta z niej stosunkowo niewiele osób. Odpowiedzią na tę zagadkę jest lokalizacja - plaża leży daleko od miasteczka, więc bez wodnej taxi idzie się do niej dobre pół godziny jak nie lepiej. Ale warto! Zwłaszcza, że szlak wzdłuż morza ciągnie się przez las, a kończy przygodowym zejściem po linach i wertepach. Jak widać na kawałek raju trzeba sobie zasłużyć…

A skoro o raju mowa, to co z Leo? Gdzie ta słynna The Beach? Po pierwsze ona tak naprawdę nie znajduje się na Phi Phi, a na jej maleńkiej siostrze Phi Phi Le. A po drugie, po eksplozji popularności plaża na której kręcono film została totalnie zdewastowana przez turystów więc władze parę lat temu podjęły słuszną decyzję o jej całkowitym zamknięciu. Niebiańską plażę można teraz podziwiać tylko z pokładu łodzi, z bezpiecznej dla przybrzeżnych raf odległości… 

Phi Phi Le - wyspa gdzie kręcono film Niebiańska plaża. Obecnie można ją oglądać tylko z daleka.

Radek dostąpił tego zaszczytu w trakcie nurkowania…

 

Nurkowanie

Chociaż otwarcie trzeba przyznać, że jest to zaszczyt dosyć wątpliwy. Miliony turystów dewastujący plażę co roku spowodowały zniszczenia o takiej skali, że zamknięta jest nie tylko plaża, ale cała widoczna w filmie zatoka. Nie ukrywamy, że było to sporym rozczarowaniem, bo dowiedzieliśmy się o tym dopiero na miejscu docierając na wyspę. Jednocześnie jesteśmy bardzo dumni z rządu tajskiego, że zdecydował się na takie działanie, albowiem z reguły w Azji wygląda to tak, że natura pada ofiarą biznesu i ma podporządkować się turystycznej machinie. Odległość, z jakiej można oglądać wyspę jest tak duża, że zdecydowanie nie warto jest wydawać żadnych pieniędzy na jakiekolwiek wycieczki, dopóki plaża nie zostanie otwarta.

Nauczeni doświadczeniem z Raja Ampat postanowiliśmy zapoznać się z opiniami dotyczącymi biur nurkowych dostępnych na wyspie. Po krótkich poszukiwaniach Radek zdecydował się na Princess Divers, które możemy ogólnie polecić. Instruktorzy byli raczej młodzi i średnio doświadczeni (jak na zawodowców), niemniej starali się dbać o pozytywny klimat na łodzi. Niestety popularność Tajlandii wszędzie odbija się na jakości usług. W trakcie kilku dni nurów ekipy na łodzi codziennie się zmieniały, więc ciężko było o jakiekolwiek zgranie czy zapoznanie z instruktorami i uczestnikami. Koszt dnia nurów waha się między 300 a 400 zł, wraz ze wliczonym sprzętem. Cena zależy od tego na jakie spoty nurkowe chcemy się udać. Dodatkowo każdy zobowiązany jest uiścić 200BTH opłaty za wstęp do parku narodowego wysp Phi Phi (ok. 25 zł pobierane codziennie). Biznes musi się kręcić ;)

Same spoty nurkowe, kiedy w pamięci ma się SipadanRaja Ampat może nie są oszałamiające, ale zdecydowanie nurkowanie zaliczyć można do udanych. Szczególnie polecamy Kled Gaeow czyli zatopiony na głębokości 27 metrów wrak. O ile można go oglądać z góry przy niskim stopniu uprawnień, tak do pełni szczęścia wymagany jest przynajmniej drugi poziom certyfikacji, czyli np. Advanced Open Water w systemie PADI. Radek uwielbia zatopione statki, dlatego z łezką w oku wspomina kurs jaki odbył w mekce nurków wrakowych Coron na Filipinach. Wrak nieopodal Phi Phi nie jest aż tak okazały jak niektóre z wraków na Filipinach, ale za to jest zachowany w dobrym stanie, a do tego spoczywa prawie w pionie. Widok wyłaniającego się z ciemności zarysu zatopionego okrętu zawsze wywołuje ciarki ekscytacji.

Tropikalne Mielno

Podsumowując nasze wrażenia, nie możemy się powstrzymać przed porównaniem ze swojskim Mielnem. I tu i tam są głównie imprezowanie, pijacki gwar zakłóca spokój urlopu, a na każdym straganie można dosyć ten sam chiński badziew. Może wszystkie nadmorskie kurorty świata wyglądają tak samo? Phi Phi jednak może poszczycić się pewną pogodą, rajskim krajobrazem i… kotami. Tak, koty stanowią ostatnią atrakcję wyspy, która chwyciła nas za serca i spowodowała, że mimo narzekań, wspominamy wyspę z uśmiechem. Leniwe, tłuste (oj dbają o nie!) sierściuchy leżały wszędzie (nomen omen) poKOTem nic nie robiąc sobie z obecności tysięcy turystów.

Nie ma się jednak co dziwić, bo większość mieszkańców wyspy to muzułmanie. Wyznawcy islamu mają fioła na punkcie ulubionych zwierząt Mahometa więc koty mają tam swoje przywileje;) Tropienie kotów, które potrafiły uwalać się w najbardziej nietypowych miejscach umilało nam każde przejście przez zatłoczone miasteczko czy spacer na plażę.

Do plusów wyspy musimy też zaliczyć jedzenie, a zwłaszcza jedną z knajp - DOW restaurant ma najlepsze curry ever! 

Oglądając nasze zdjęcia z pobytu musimy też przyznać, że wyspa jest bardzo fotogeniczna i to tłumaczy jej popularność. Pełno tam zakątków i kadrów, które wyglądają jak rajskie pocztówki, ale tylko gdy nie widzi się szerszego kontekstu. A ten niestety, trochę rozczarowuje. Nie wiemy czy to kwestia tłumów, byle jakiej zabudowy czy betonowej infrastruktury, ale jak dla nas na wyspie zabrakło klimatu i naturalności. Nie mówiąc już o zdewastowanej przyrodzie…

Wyspę zamieszkują muzułmanie, ale są też buddyści dlatego wszędzie można spotkać domki-kapliczki z ofirkami dla duchów. 

Oczywiście nie byliśmy wszędzie, więc może gdzieś tam kryje się jeszcze wymarzona, niebiańska plaża? Odpływając z Phi Phi wiedzieliśmy jednak, że raczej już tutaj nie wrócimy, aby się o tym przekonać. Popłynęliśmy za to na inną tajlandzką wyspę w poszukiwaniu piaszczystego raju. Udaliśmy się na wielką Koh Lantę, licząc, że poznamy inne oblicze Tajlandii. Czy nam się udało, przekonacie się już w następnej relacji.

 
 
 
 
Gdzie obecnie jesteśmy?
Szukaj po tagu
Obserwuj nas na Instagramie
Polub nas na Facebooku