2020-05-21

Nurkowanie na Sipadan

 

Morski Raj

Sipadan. Mekka nurków z całego świata, położona nieopodal południowego brzegu Borneo. Od lat znajduje się na wszystkich listach top lokalizacji do nurkowania na świecie, a jednocześnie budzi wiele kontrowersji z uwagi na dawny konflikt terytorialny między Malezją, a Indonezją i sporadyczne najazdy piratów (tak, piraci istnieją nie tylko w filmach).

Wyspa została uznana za terytorium Malezji, choć z uwagi na brak innych przesłanek, odbyło się to po prostu na podstawie użytkowania. "Użytkowania" polegającego na tym, że militarne oddziały Malezji zajęły i okupują wyspę do dnia dzisiejszego. Niegdyś znajdował się tutaj luksusowy resort, ale po ataku filipińskich piratów dziwnym trafem stracił na popularności… Następnie utworzono na wyspie ściśle chroniony rezerwat ptaków, więc obecnie na Sipadan można dostać się  wyłącznie w ramach jednodniowej wycieczki z innych okolicznych wysp lub bezpośrednio z Borneo. Sama wyspa jak i wody wokół niej są rezerwatem przyrody, a zdecydowanie jest co chronić, bo rafy wokół wyspy to jeden z najbogatszych ekosystemów świata

Co czyni wyspę tak wyjątkową? Sipadan powstał na skutek osadzania się koralowców na stożku dawnego wulkanu i to właśnie ze względu na swoją wulkaniczną historię, ten malutki skrawek lądu otoczony jest tak bogatą rafą koralową. Żyzne podłoże wspomagane jest dodatkowo przez ciepłe oceaniczne prądy, które unoszą substancje odżywcze z głębin i to niemałych. Z jednej strony wyspy, dno opada na ponad 600 m, natomiast po drugiej stronie ostry spadek kończy się dopiero na głębokości… 2 km! Tak specyficzna mieszanka gleby wulkanicznej, prądów, głębokości i temperatury powoduje rozkwit nieprzebranego bogactwa fauny i flory. Obszar parku narodowego jest więc tak ściśle chroniony, że wymaga specjalnego pozwolenia na wstęp, a tych wydaje się tylko ok.180 dziennie. Tutaj nie można po prostu przyjechać, zanurkować i wrócić do domu - w końcu do raju nie mogą trafiać wszyscy, prawda? Ponadto raz do roku, zazwyczaj w listopadzie wyspa zamykana jest na miesiąc żeby przyroda trochę odpoczęła.  

 

Jak dostać się na Sipadan?

I tutaj zaczyna się lekki zgrzyt, ponieważ żeby uzyskać pozwolenie na wstęp do parku, należy zatrzymać się w jednym z 10 mniej lub bardziej luksusowych, a koszmarnie drogich resortów na pobliskiej wyspie Mabul. Dodatkowo, aby nurkować na Sipadanie, należy wykupić cały pakiet, czyli spędzić w danym resorcie określoną liczbę dni - zazwyczaj oznacza to minimum 3 dni/4 noce aby móc chociaż raz zanurkować na terenie parku narodowego. Z jednej strony rozumiemy napędzanie dochodu lokalnym biznesom i oczywiście ograniczenia wynikające z potrzeby ochrony przyrody. Niestety z drugiej strony cała otoczka biznesowa i koszt samego zezwolenia powoduje, że nurkowanie na Sipadanie to zdecydowanie kosztowna zabawa. 

Molo, plaża i ogród resortu Scuba Junkie.

My zdecydowaliśmy się na ofertę firmy i resortu Scuba Junkie na wyspie Mabul, w ramach której Radek miał 4 dni nurkowania (12 nurów), w tym 2 dni spędzone tylko na rafie Sipadanu, a Ania 2 dni snorkelingu wokół Mabulu. Pozwolenie na wstęp do parku było już w pakiecie z nurami, a do tego oczywiście transfer z Semporny na Mabul i z powrotem, pełne wyżywienie (5 obfitych posiłków + nielimitowane napoje) oraz nocleg w prywatnym pokoju z łazienką. Za 4-dniowy pobyt z rajskimi nurami i snorkelem zapłaciliśmy… ok. 4500 zł (auć!) i to w promocji… Przy czym była to jedna z tańszych ofert jakie udało nam się znaleźć! Wielokrotnie podczas podróży odmawialiśmy sobie droższych atrakcji, nieproporcjonalnie drogich do codziennych kosztów życia w danym państwie. Z perspektywy czasu niektórych z tych decyzji żałujemy, dlatego postanowiliśmy, że raz możemy się szarpnąć się na tak drogą imprezę. Czy żałujemy? Ani złotówki! 

Jako ciekawostkę pokazujemy, że można mieszkać na starej platformie wiertniczej, na której pierwotnie chcieliśmy się zatrzymać, ale odstraszyły nas ceny w stosunku do jakości oferty. Platformę widać z portu Scuba Junkie.

 

Mabul

Jako, że jak wspominaliśmy, na Sipadanie nie można już nocować, więc większość baz nurkowych znajduje się na okolicznych wyspach. Najpopularniejsza jest wyspa Mabul, na której znajdpwało się też nasze Scuba Junkie. Spora stołówka, kwatery obsługi, dorm, kilka pokoi prywatnych, dwa szpalery luksusowych bungalowów wśród tropikalnego ogrodu i resortowa plaża zajmują całkiem pokaźny teren wyspy. Ośrodek Scuba Junkie to jeden z największych okolicznych kurortów, chociaż nie brakuje też całych miasteczek na palach, które tworzą oazy na turkusowej wodzie.

Wzorem klasyka chciałoby się rzec, że jest tam "jakby luksusowo", ale poza wymuskanymi ośrodkami gdzie żyją turyści, wyspa ma też stałych mieszkańców, których widok już na dzień dobry sprowadza na ziemię…  Miejscowi mają między resortami swoje wodne "miasteczka", które z otaczającym luksusem mają wspólne tylko wody zatoki i plaże na których stoją… upiorny kontrast, którego się nie spodziewaliśmy. Tuż obok naszego ośrodka znajdowała się wioska ludu Bajo, czyli morskich cyganów, których już mieliśmy okazję spotkać wcześniej w Indonezji i na Filipinach. Na pierwszy rzut oka wioska morskich cyganów wygląda i brzmi egzotycznie, ale w praktyce są to po prostu slumsy, o czym więcej opowiemy za chwilę… Najpier damy nura pod wodę! 

 

You go there for big stuff

Silne prądy morskie, którym rafa zawdzięcza dostawy składników odżywczych, mają jeszcze inny, dużo ciekawszy dla nurków efekt. W silnych prądach żyją pokaźne stworzenia! Bo chociaż przy każdym nurkowaniu da się zaobserwować tysiące typowo rafowych ryb, to na Sipadan nie przyjeżdża się oglądać błazenków czy robić zdjęcia kosmicznie wyglądających ślimaków morskich.Tu królują żółwie zielone, barrakudy, czy też... rekiny! I to nie trzeba wcale ich szukać w zaułkach czy zagłębieniach skalnych, niemal jedzą nurkom z ręki. Oczywiście to żart i raz, że nie wolno dzikiej przyrody dotykać, a dwa - same zwierzęta są w większości raczej płochliwe i ciężko się do nich zbliżyć, nawet gdyby ktoś usilnie próbował. Był to pierwszy raz kiedy Radek widział na żywo rekina podczas nurkowania i widok tego drapieżnika powoli sunącego przez przestrzeń w charakterystyczny, znany z filmów przyrodniczych (i ze "Szczęk") sposób, potrafi nieco podnieść poziom adrenaliny! Chociaż wokół wyspy można spotkać głównie rekiny rafowe, czyli czarnopłetwe, białopłetwe i szare rekiny rafowe, które żywią się mniejszymi zdobyczami i w normalnych warunkach nie są niebezpieczne dla ludzi, to mimo wszystko dorosłe osobniki dorastają do długości kilku metrów, co mimowolnie budzi respekt. Zwłaszcza, że w podwodnych warunkach, gdzie widoczność jest mocno ograniczona, ruchy spowolnione, a rekin może pojawić się przecież z każdej strony!

Oczywiście przewodnicy doskonale wiedzą, że obserwowanie rekinów powoduje u turystów pożądany dreszczyk emocji, dlatego wywołują pod wodą wibracje (przez pocieranie prętem o puste plastikowe butelki), które podwodnym drapieżnikom kojarzą się z szamocącą się zdobyczą. Rekinie sylwetki powoli sunące w odległość kilku metrów, zarazem czujne i pełne gracji, to nieprawdopodobny widok! Dzięki bogactwu życia podwodnego jak i zabiegom dive masterów Radek był w stanie zaobserwować pięć rekinów w jednym momencie…. Przy czym mówimy tylko o tych poruszających się!  

 

Podwodne SPA

Zasadniczo do życia rekiny muszą znajdować się w ciągłym ruchu, bo tylko wtedy woda przepływa przez ich skrzela, chyba, że… znajdują się w silnym prądzie morskim i napierająca woda wykonuje za nie całą robotę! Obecność prądów morskich wokół Sipadanu spowodowała więc, że znajdują się tam liczne "stacje czyszczące" dla rekinów. Niczym podwodne spa, w których zwierzęta mogą zastygnąć w bezruchu, pozwalając się do woli obgryzać różnego rodzaju rybkom.Taka specyficzna symbioza, w której jedna strona zachowuje higienę, a druga uzyskuje łatwo dostępny pokarm. Oddające się zabiegom rekiny, wyraźnie widoczne na tle jasnego piasku, stały się widokiem tak częstym, że Radek zdążył nabrać przekonania, że już za każdym razem będzie je widział. I rzeczywiście nurkując wokół Sipadanu zawsze spotykał co najmniej kilka rekinów. Czasami przemykały gdzieś w głębinach, niektóre były akurat czyszczone lub odpoczywały, a innym razem ciekawsko okrążały nurków w odległości zaledwie kilku metrów.  

Wody malezyjskiej wyspy są też siedliskiem miriadów żółwi zielonych. Kto oglądał "Gdzie jest Nemo" może kojarzyć scenę z upalonymi żółwiami sunącymi w podwodnym pociągu napędzanym oceanicznym prądem. I chociaż w rzeczywistości te potężne gady nie pływają ławicami, to wokół Sipadanu i Mabulu znajdują się dosłownie wszędzie. Dość powiedzieć, że na pytanie jednego z turystów czy  zobaczymy żółwie, instruktor odpowiedział, że byłby bardzo zaniepokojony, gdyby ich nie było, bo oznaczałoby to jakiś podwodny kataklizm.

Bardzo często podczas opływania rafy można niemal wpaść na odpoczywającego lub żerującego żółwia, który nagle wyłania się zza skał i koralowców. Aż ciężko uwierzyć, że te masywne skorupy z płetwami pływają z taką lekkością i swobodą, nic sobie nie robiąc z wgapiających się nurków, choć mimo wszystko zachowują bezpieczny dystans.

Co zabawne, podobnie jak i rekiny, tak i żółwie też mają przy Sipadanie swoje własne SPA. Skalna kolumna, z niewielkim zagłębieniem na szczycie, na której gady dosłownie piętrzą się na sobie w oczekiwaniu na rybie zabiegi. Żółwie można spotkać w zasadzie wokół całej wyspy, jak również na całym archipelagu okolicznych wysepek (Ania też widziała ich mnóstwo podczas snorkelingu wokół Mabulu), jednak na Sipadanie, otoczone parasolem ochronnym parku narodowego, gromadzą się w niesamowitych ilościach.  

 

Cmentarzysko

Można je spotkać nawet… pod wyspą! U wybrzeża znajduje się jaskinia, która prowadzi przez całą szerokość lądu, tak, że jej ujście znajduje po drugiej stronie Sipadanu. Oczywiście żeby do niej wpłynąć jako nurek należy posiadać odpowiednie przeszkolenie jaskiniowe i mieć uprawnienia. Żółwie naturalnie sobie nic nie robią z certyfikatów… Z tego powodu każdego roku wiele żółwi ginie uwięzionych w podwodnym labiryncie grot i tuneli, gdzie można bardzo łatwo się zgubić i po prostu udusić. Dno jaskini usiane szkieletami żółwi doprowadziło więc do powstania lokalnej, morskiej opowieści, jakoby żółwie przypływały tu specjalnie przed śmiercią na ostateczny spoczynek… Już samo przebywanie u wylotu jaskini, gdzie turkus wody pomału przeradza się w czarną otchłań budzi grozę wobec sił przyrody. Nawet bez dodatkowych emocji wywołanych świadomością obecności cmentarzyska żółwi, które znajduje się ukryte gdzieś głęboko w mroku.

 

W pogoni za ławicami

Zagęszczenie życia podwodnego jest tak duże, że człowiek nie wie gdzie ma podziać oczy. Wszędzie dookoła coś się dzieje i przypatrując się jednym okazom nieodwracalnie traci się sposobność obejrzenia kilku kolejnych. Nie powinien więc niepokoić fakt, że przy każdym nurkowaniu ze Scuba Junkie na Sipadanie odwiedza jako pierwsze te same dwie lokalizacje. Radek nurkując dwa dni z rzędu w tych samych miejscach bynajmniej nie narzekał na nudę i monotonię, wręcz przeciwnie, spokojnie mógłby zanurzać się tam jeszcze kilka razy. Tym bardziej, że każda z tych lokalizacji posiada swoją koronną atrakcję, od której zresztą pierwszy z wspomnianych punktów wziął swoją nazwę - Barracuda Point

Tytułowa barakuda - torpedowata drapieżna ryba, dorastająca do długości 1,2 - 1,8m z wyraźnie oddzieloną płetwą grzbietową. Można ją stosunkowo często spotkać w wodach tropikalnych całej Azji (i nie tylko), zazwyczaj samotnie lub kilka sztuk na raz, niemniej zazwyczaj przemykają przez rafę i znikają z pola widzenia zanim człowiek zdąży się nimi nacieszyć. Ale nie na Sipadanie…

Inwazja ryb

W pierwszej chwili Radek nie wiedział, co mu pokazuje przewodnik. Podekscytowany wyraz twarzy i ręka wyciągnięta w kierunku oceanu, gdzie na pierwszy rzut oka nie widać niczego szczególnego. Dopiero po sekundzie Radek zdał sobie sprawę, że źle spogląda, wypatrując jakiegoś konkretnego okazu. Wtedy ukazały się one. Setki. Tysiące! Ogromna ławica barakud, nie była jednym punktem, a rozciągała się na całe pole widzenia. Kiedy pierwsze osobniki znikały już po lewej stronie w morskiej toni, ciągle daleko było do końca ogromnego skupiska żywych zwierząt na drugim jej końcu! Kiedy Radek zobaczył to po raz pierwszy, nie mógł uwierzyć w to co widzi. Na myśl przychodziły wszystkie widziane przed laty filmy dokumentalne, sceny rodem z równiny Serengetti, gdzie ogromne stada antylop filmowane są ze śmigłowców. To co się dzieje w parku narodowym Sipadan, to swoiste podwodne Serengetti!

Barakudy są bardzo płochliwe, ale potrafią być niebezpieczne nawet dla człowieka. Normalnie trzymają się w oddaleniu, niemal na granicy pola widzenia i nim człowiek zdąży do nich podpłynąć ryby już dawno znajdują się zupełnie gdzieś indziej, bo są bardzo szybkie. Nawet kiedy wydaje się, że tkwią w całkowitym bezruchu, w rzeczywistości przemieszczają się dosyć żwawo po prostu wykorzystując prąd oceaniczny. Świadomość tego faktu tym bardziej pokazuje ogrom ławicy krążącej wokół wyspy. Można wpatrywać się w ryby płynące się przed naszymi oczami niczym z okna pociągu, a one ciągną się i ciągną. Końca nie widać. 

Mała syrenka

I kiedy Radek myślał, że ciężko sobie wyobrazić bardziej niezwykłe przeżycie z gigantyczną ławicą ryb, przyszedł czas na drugą z lokalizacji - South Point, siedliska Jackfish'y. Przez dłuższą chwilę łodzie krążyły po okolicy, a instruktorzy zanurzali głowy pod wodę w poszukiwaniu ławicy, tak, żeby zrzucić nurków możliwie blisko miejsca docelowego. Po zanurzeniu okazało się jednak, że zanim wszyscy zeszli pod wodę ryby i tak zdążyły odpłynąć i teraz trzeba było je gonić. Początkowo Radkowi wydawało się, że to nurkowanie nie będzie jakoś szczególnie ciekawe, bo przez długi czas wszyscy płynęli wzdłuż potrzaskanej rafy, pełnej martwych kawałków koralowców - efekt nieustannego oddziaływania silnych prądów, burz i sztormów na ten płytko zanurzony kawałek wyspy. Gdzieniegdzie krążyły kolorowe rybki, ale ogólny obraz podwodnego życia nie mógł stawać w szranki z poprzednią lokalizacją. Ciągle przemieszczające się ryby zmusiły całą wyprawę do dosyć intensywnej pogoni i kiedy wydawało się, że chyba już nic nie zobaczymy przewodnik wykonał wulgarny ruch ręką (z ang. jack off to "trzepać kapucyna", a że każde podwodne zwierzę ma swój własny znak na migi nie trudno sobie wyobrazić jaki mają Jackfish'e) i pokazał ręką pojawiającą się w polu widzenia ławicę.

Miała zupełnie inny kształt niż wcześniej zaobserwowane barakudy. Zwarta, zbita kula składająca się z tysięcy osobników kręciła się nad rafą, co i rusz zmieniając kierunek, niczym gigantyczne stado hodowlanych gołębi. Ilość ryb robiła wrażenie, ale nie to było najlepsze. Jackfishe znane są z tego, że niespecjalnie boją się nurków i można się do nich zbliżyć na wyciągnięcie ręki. Radkowi nie trzeba było dwa razy powtarzać, jako pierwszy śmignął wprost w ławicę, która w reakcji na jego wtargnięcie utworzyła wirujące tornado dookoła niego. Tak! Niczym upasiona mała syrenka z butlą Radek obracał się z szeroko otwartymi oczami podczas gdy ławica krążyła wokół niego. Tuż obok, niemal dało się dotknąć poszczególne ryby, ale te rozstępowały się w ostatniej chwili. Czasami było tak gęsto, że jedyne co było widać w każdym kierunku, to nieprzebrane ilości srebrnych rybich płetw i brzuszków. To jest dopiero National Georgaphic na żywo!  

 

Wielki Błękit

Ostatnim z najbardziej niesamowitych przeżyć Radka podczas czterech dni nurkowania wokół parku narodowego, był manewr podwodny nazywany wypłynięciem into the blue. Polega on na tym, że nurkowie oddalają się od rafy i zaczynają płynąć w głąb oceanu, tracąc z oczu dno i jakikolwiek punkt odniesienia. Wszystko staje się niebieskie, a woda pomału pochłania wszystkie kształty na granicy pola widzenia, stąd też angielska nazwa manewru. Powrót do rafy odbywa się na podstawie wskazań kompasu, gdyż na oko każdy kierunek wygląda dokładnie tak samo. Radek robił coś takiego po raz pierwszy i trzeba przyznać, że zawieszenie w "próżni" oceanu budzi pierwotne lęki. Nasuwa się porównanie do zagubionych w kosmosie kosmonautów, a wyobraźnia granatowy mrok głębin wypełnia wielkimi zębatymi bestiami, dla których nurek jest idealnym drugim śniadaniem.  

I choć samo wypłynięcie w ocean było już wartym odnotowania przeżyciem, to bynajmniej nie robi się tego bez konkretnego celu. Mianowicie w oddaleniu od brzegu można spotkać istoty, których na rafie się nie uświadczy - w tym wypadku wyruszyliśmy w poszukiwaniu… rekinów młotów! Instruktor zawczasu opowiadał nam, że sam nurkuje w tych wodach od ponad 3 lat, a rekina młota widział tylko 4 razy. Uprzedził nas zatem, żebyśmy się nie nastawiali, ale wiadomo - kto nie próbuje ten na pewno nic nie zobaczy. Świadomi nikłych szans mimo wszystko wytężaliśmy wzrok. Niczym uczestnicy wielomilionowych loterii wiedzieliśmy, że raczej niż tego nie będzie, ale nadzieja silniejsza jest niż rozum. Nikt od dawna nie widział tutaj rekina, ale tym razem z pewnością się uda (zupełnie odwrotnie niż z nieszczęściami, te przytrafiają się wszystkim innym tylko nie nam). Jako, że nigdy nie wiadomo, z której strony coś może się pojawić, w sytuacji zawieszenia w wodzie trzeba rozglądać się we wszystkie strony, co może przyprawić o zawrót głowy. 

 

Oko w oko z młotem

Instruktor rozpoczął swój rytuał przywoływania rekinów pocierając tank bangerem (metalowy pręt służący do zwracania uwagi innych nurków) o pustą plastikową butelkę. Po chwili wydawania dźwięków, które pod wodą niosą się bardzo daleko, następował moment nerwowego rozglądania się całej grupy na wszystkie strony, ale uparcie nic nie chciało się pojawić. Kiedy w zasadzie wszyscy stracili już nadzieję, Radkowi wydawało się, że wypatrzył jakiś ruch. Po chwili był pewien, że coś zbliża się bardzo szybko do całej grupy, płynąc dokładnie na Radka, który był najbliżej. Brak tank bangera wymusił na Radku porykiwanie a'la goryl warczący w rurę od odkurzacza i gwałtowne gestykulowanie rękoma aby zwrócić uwagę reszty ekipy. Po zaledwie kilku sekundach mała ciemna kropeczka stała się kilkumetrowym rekinem, który znajdował się jakieś 3 m od Radka! W pierwszej chwili Radek i ryba spoglądali na siebie twarzą w pysk, a po chwili rekin skręcił i zaczął go opływać - z uwagi na kształt głowy rekiny młoty lepiej widzą na boki. Dopiero wtedy Radek przypomniał sobie, że ma na ręku kamerę i szybko wycelował nią w drapieżne ciało z gracją sunące wokół niego.

Rekiny młoty nie boją się ludzi. Zaciekawione podpływają przyjrzeć się co jest źródłem dźwięków, po czym w momencie kiedy się zorientują, że to tylko nurkowie, odpływają straciwszy zainteresowanie (o Trytonie, znowu Wy?!). Jesteśmy dla nich takimi podwodnymi karaluchami, wszędzie się pchamy, pożytku z nas nie ma i ni to piękne, ni to smaczne, ni to ciekawe... W przeciwieństwie do rekina Radek był zachwycony! Był to pierwszy jego kontakt w życiu z naprawdę "dużym" rekinem (a nie rafowym) i choć ten konkretny Głowomłot pospolity nie był może jakoś szczególnie wielki, to i tak napawał przerażeniem. Człowiek od razu czuje się malutki i bezsilny w obcym sobie środowisku, którego to rekin jest panem. Radek tego nie widział, jako że był na samym przedzie grupy, oko w oko z rekinem, ale jeden z uczestników nurkowania na widok szybko zbliżającego się drapieżnika… szarpnął instruktora za butlę i zasłonił się nim niczym tarczą XD To najlepiej podsumowuje uczucie na widok zwinnego drapieżnika. Sipadan i okoliczne wody zapewniają niezapomniane przeżycia i wrażenia!

 

Czy życie na rajskiej wyspie jest rajskie?

Co w czasie tych wszystkich morskich przygód robiła Ania? Ciężko pracowała nad idealną opalenizną i zwiedzała resortowe plaże, które z powodzeniem mogłyby być scenografią do reklamy batonika Bounty albo mydełka Fa. Niestety tylko one. Każdy skrawek lądu nienależący do jakiegoś hotelu, zamiast raju przywodził na myśl raczej piekło. Brudne i biedne. Jak dzieci, które podeszły do Ani na plaży i poprosiły o łyk wody, zabierając następnie z szelmowskim uśmiechem całą butelkę. Sąsiedztwo wioski Bajo nie pozwalało zapomnieć, że wyspa podzielona jest na wyraźne strefy, których granice wyznaczają zalegające w wodzie i na plażach śmieci…  

Dawniej Bajo całe życie spędzali na morzu, a ewolucja i styl życia pozwoliły im rozwinąć ponadprzeciętne umiejętności długiego nurkowania w celu zdobywania pożywienia z dna mórz i oceanów. Dzisiaj, na skutek globalizacji spora część z nich przeniosła się na ląd, ale dalej głównym źródłem utrzymania jest dla nich rybołówstwo, a charakterystyczne byle jak sklecone domki z patyków zdobią/szpecą (niepotrzebne skreślić) wody wielu wysp Malezji, Indonezji i Filipin. Oficjalnie bez obywatelstwa, a co za tym idzie bez żadnych praw i możliwości bycia legalnie zatrudnionym, lud morskich cyganów prowadzi od wieków prostą, żeby nie powiedzieć prymitywną egzystencję, której widok łamał nam codziennie serce.  

Niestety "postęp" dał Bajo zgoła odmienny i nieznany im wcześniej ekwipunek: plastik. Nawykli do naturalnych opakowań i narzędzi, które kiedyś ulegały szybkiemu rozkładowi, więc zazwyczaj zużyte wyrzucano po prostu do morza, tak samo obecnie postępują z papierkami, foliami i plastikowymi butelkami. Zżymaliśmy się na takie nawyki i brak świadomości również m.in. na Baliale na lądzie pomimo widocznego problemu gros odpadów leży zagrzebany gdzieś między palmami, nie widoczny na pierwszy rzut oka (co nie znaczy, że tak jest lepiej!). W przypadku Mabul i innych wysp archipelagu problem kłuje w oczy co rano. Scuba Junkie codziennie organizowało czyszczenie plaży, które każdorazowo kończyło się zebraniem kilku worów(!) śmieci. A mówimy tylko o plaży samego ośrodka, która miała kilkadziesiąt metrów długości! Każdego dnia znowu i tak było to samo. 

Oczywiście nie wszystkie nieczystości są "zasługą" Bajo. Już wypływając z Semporny na Borneo aż żal było patrzeć na plastikowe butelki i pampersy dryfujące bezwładnie niczym post apokaliptyczne meduzy. Niestety, świadomość ekologii, dbania o środowisko, czy nawet perspektywicznego myślenia przekracza możliwości przeciętnego Azjaty o czym przekonaliśmy się już wielokrotnie. Na Mabul śmieci przypływały nie tylko z okolicznych wiosek Bajo, ale też właśnie z Borneo, z Filipin czy nawet z Wietnamu! Nie zarzucamy mieszkańcom wyspy złej woli, winę ponosi po prostu brak edukacji i mentalność "życia z dnia na dzień", którego prostym urokiem można się na początku zachwycać, ale przecież jeśli nie myśli się nawet o własnej przyszłości, to ciężko wymagać myślenia o naturze i przyszłych pokoleniach.

Znamienne wydaje nam się, że wszyscy lokalsi poznani w naszej podróży, którzy przejmowali się kwestiami ochrony środowiska, przyznawali, że nauczyli się tego od turystów. Może to kolejny argument za tym, że pomimo zadeptywania świata, turyści mają też jakiś pozytywny wpływ na naszą planetę. Oczywiście pod warunkiem, że sami o tym myślą, czego nie można powiedzieć o wszystkich, patrząc na przykład na nielegalne wysypiska w polskich lasach.

Woda pełna śmieci w porcie Semporny na Borneo, skąd odpływają statki na Mabul. 

 

Na ratunek żółwiom

Kibicujemy również wszystkim inicjatywom szerzącym świadomość, nawet jeżeli świadomość jest tylko skutkiem ubocznym. W przypadku Scuba Junkie skutkiem bezpośrednim są… pieniądze. A mowa o lokalnej inicjatywie mającej na celu ochronę żółwi zielonych. Każdy lokals, który skontaktuje się z centrum nurkowym i powiadomi o lokalizacji gniazda z jajami żółwi dostaje nagrodę wyrażoną w ringitach, a nie uściskach dłoni. Może to nieco kontrowersyjny sposób edukacji, ale przynajmniej skuteczny. Dzięki temu jaja są wykopywane i przenoszone do specjalnego terrarium dla żółwi na terenie ośrodka, gdzie mogą bezpiecznie doczekać wyklucia. Miejscowi również zaczęli traktować jaja jako coś cennego. Na skutek wprowadzenia tego przedsięwzięcia udało się wykluć i wypuścić setki żółwi, które w innych okolicznościach zostały by zgniecione/zjedzone przez drapieżniki i autochtonów. 

Farma żółwich jaj na terenie ośrodka Scuba Junkie gdzie bezpiecznie czekają na wyklucie.

 

Raj nie dla każdego

Śmieci, slumsy, mała i nijaka plaża, mnóstwo ludzi, zarówno turystów jak i miejscowych. Co chwilę wpływające i wypływające łodzie, huk generatorów produkujących prąd i kompresorów napełniających butle dla nurków. Mabul zdecydowanie ciężko nazwać miejscem urokliwym, choć ma kilka pięknych zakątków. O zachodzie słońca miło przejść się wokół wyspy (nie jest duża), ale amatorzy odpoczywania na plaży i zażywania relaksujących morskich kąpieli nie mają tu czego szukać. Przyjechać tutaj warto (i to bardzo!) tylko jeżeli jest się fanem nurkowania i/lub snorkelingu, w innym wypadku można sobie zdecydowanie odpuścić (jeszcze patrząc na ceny!).

Dlatego Ania również cieszyła się jak dziecko podczas swoich sześciu ekspedycji z maską i płetwami, bowiem bogactwo życia podwodnego wokół Mabulu też jest obfite i różnorodne, więc rekompensowało jej traumatyczne przeżycia na zabiedzonym lądzie. Razem z Radkiem codziennie podekscytowani wymieniali się wrażeniami, opowiadając co udało im się zobaczyć posiłkując się kolorowymi katalogami ze zdjęciami morskich stworzeń, jakie udostępnione są w ośrodku. Wiele ze zwierząt znalezionych na kadrach w katalogach udało nam się zobaczyć już wcześniej na innych rafach koralowych Azji, ale znaczącą część widzieliśmy po raz pierwszy właśnie tutaj.

Jeżeli ktoś jest nurkiem lub chciałby spróbować swoich sił pod wodą, ciężko wyobrazić sobie miejsce lepsze niż rezerwat Mabul/Sipadan. Trzeba jednakże mieć na uwadze, że Sipadan zepsuje każdego kto tu przybędzie. W momencie pisania tych słów Radek odbył już kilka następnych nurkowań i raptem jedno czy dwa mogły się równać z wrażeniami jakie zapewnia ten podwodny park narodowy u wybrzeży Borneo. Nic dziwnego, że wyspa stała się obiektem konfliktów terytorialnych, bo naprawdę jest jednym z cudów natury. 

Tymczasem opuszczając Sipadan pełni wrażeń spod wody już ostrzyliśmy zęby na naszą następną przygodę - park narodowy i ośrodek badań Danum Valley położony w pierwotnej dżungli. Ta swoista świątynia natury jest jednym z niewielu już na świecie miejsc występowania dzikich gibonów i orangutanów. Ale czy nam małpiszony jadły z ręki dowiecie się już z następnego wpisu! 

 
 
 
 
Gdzie obecnie jesteśmy?
Szukaj po tagu
Obserwuj nas na Instagramie
Polub nas na Facebooku