2020-09-15

Raja Ampat Ostatni Raj

 

Archipelag Raja Ampat leży na dalekim wschodzie Indonezji, tuż przy Papui-Nowej Gwinei. Składa się z kilkuset malutkich wysepek, ale zamieszkanych jest niewiele, a przygotowanych na przyjęcie turystów jeszcze mniej, bo tylko 13 (Ayau, Asia, Araborek, Friwen, Gam, Kri, Mansuar, Misool, Kofiau, Salawati, Pam, Waigeo, Batanta). Wyspy otacza jedna z najpiękniejszych i najlepiej zachowanych raf koralowych na świecie, co czyni z Raja Ampat wymarzoną top of the top lokalizację dla nurków. A do tego dżungla, egzotyczna kultura i klimat rodem z filmu "Cast Away". Nie trzeba nas było długo zachęcać! 

Wyspa Kri w (prawie) całej okazałości - widok od zachodniej strony. 

Zdecydowaliśmy się na pobyt na wyspie Kri ze względu na nury Radka, ale przede wszystkim z polecenia naszych znajomych podróżników Kasi i Roberta @witkinawalizkach, którzy już byli na kilku wyspach Raja Ampat i najbardziej zachwalali Kri. Tak bardzo, że na zakończenie swojej podróży tam wrócili i ściągnęli nas ze sobą… Niejednokrotnie wspominaliśmy, że życie w podróży rządzi się swoimi prawami, a jednym z podstawowych praw azjatyckiej wyprawy jest spontan. Od jakiegoś czasu marzyliśmy o Raja Ampat, ale nie wiedzieliśmy czy i kiedy uda nam się odwiedzić tak odległy archipelag. Kiedy więc para, której nigdy nie widzieliśmy na oczy, napisała do nas na Instagramie: Hej, lecicie z nami na Raja Ampat? Nie pozostało nam nic innego jak kupić bilety, zabukować nocleg w tym samym homestay'u i przelecieć 3235 km do ludzi, których znamy tylko ze zdjęć… Ahoj przygodo!

Po pobycie na Togianach, myśleliśmy, że żaden inny "rajski" archipelag ich nie przebije. Byliśmy w błędzie. Raja Ampat to zupełnie nowy, totalnie boski wymiar. Ale jak na raj przystało, trzeba zasłużyć aby się do niego dostać… drogą przez piekło, o czym się niemile przekonaliśmy.

 

Jak dostać się na Raja Ampat?

Musimy coś zjeść przed lotem… - powiedziała Ania pakując ostatnie klamoty do plecaka

Możemy nie zdążyć, w Kuala Lumpur są korki, a mamy mało zapasu… - zaczął niepewnie Radek

To szybka zupka chińska. Mamy też trochę pomidora i jajko, szkoda wyrzucać. Zjedzmy - nalegała Ania

***godzinę później***

- Jak to nie możemy się zarejestrować?! - zziajani dyszeliśmy nad kontuarkiem Air Asia

- Przykro mi, ale standardowo system automatycznie zamknął check-in bagażu równo godzinę przed odlotem…czyli 7 minut temu.

- 7 minut?!  - wrzasnęliśmy jednocześnie

7 minut… akurat tyle żeby przygotować zupkę, podsmażyć jajko z pomidorem i zjeść wszystko na stojąco przed wyjściem na samolot. Posiłek, który kosztował nas prawie 3000 złotych i nie pytajcie ile nerwów w taksówce, która oczywiście utkwiła w korkach. Podróż na Raja Ampat zaczęła się od największego przypału w historii naszej podróży…

 

Krok 1: Samolot

Aby dostać się na Raja Ampat najpierw trzeba dolecieć na Papuę Zachodnią do miasta Sorong. Samoloty do Sorong latają tylko z Dżakarty, Manado lub Makassaru w ramach lotów krajowych. Nasz bilet łączony Kuala Lumpur - Dżakarta - Sorong (1300 zł) przepadł przez zupkę chińską, a wraz z nim rezerwacja pierwszej nocy na wybranej wyspie Kri. Nie pomogły lamenty w biurze Air Asia, musieliśmy kupować nowy bilet na następny dzień, tym razem przez Makassar (Kuala Lumpur - Dżakarta - Makassar - Sorong, 2600 zł w plecy.) Rozgoryczeni wynajęliśmy pokój w najbliższym lotniska hotelu (dodatkowy koszt + taksówki), gdzie niczym znak od niebios powitał nas napis na ścianie: 

Nie wiedzieliśmy czy śmiać się czy płakać, ale na wszelki wypadek następnego dnia byliśmy na lotnisku jakieś 5h wcześniej. Po 12 godzinach tułaczki z przesiadkami (i mini zawałem serca na najgorszym lotnisku świata, czyli w Dżakarcie, gdzie zawsze długo się na wszystko czeka i o mały włos znów spóźnilibyśmy się na samolot) w końcu postawiliśmy stopę w Sorong. Papua Zachodnia jest najdalszym zakątkiem jaki kiedykolwiek odwiedziliśmy!

 

Krok 2: Prom

Z Sorong codziennie o 9:00 i 14:00 odpływa prom na wyspę Waisai (koszt 100 000 rupii/os.), skąd z kolei odpływają łódki na poszczególne wysepki Raja Ampat. Między lotniskiem, a portem krążą taksówki, dojazd zajmuje ok.10-15 minut i kosztuje kolejne 100 000 rupii/samochód, więc warto już na lotnisku złapać innych turystów aby współdzielić z nimi koszt.

Port w Sorong. Na miejscu wszyscy wskazywali nam który statek płynie do Waisai, więc nie ma możliwości pomyłki ;)

 

Krok 3: Łódka

W porcie w Waisai czekają umówione łódki z poszczególnych hoteli/homestay'ów, w których zarezerwowało się nocleg i umówiło transport. Po zejściu na ląd od razu widać przewoźników trzymających kartki z nazwami noclegów. Niektórzy podchodzą sami i pytają na jaką wyspę i do kogo płyniemy aby wskazać nam właściwą łódkę. Nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy się jednak nie zgubili. Poszliśmy w prawo zamiast w lewo i zamiast na przystani skończyliśmy na głównej drodze w poszukiwaniu karty SIM (zakończonym niepowodzeniem). Po odnalezieniu przystani czekała na nas niestety niemiłych niespodzianek część dalsza. Ceny dowozu na poszczególne wyspy są iście bandyckie, więc znów warto rozpytać się czy ktoś nie płynie do tego samego hotelu co my (albo przynajmniej na tą samą wyspę, zazwyczaj są niewielkie). Nasza łódka z Turtle Beach Homestay na wyspę Kri kosztowała 800 000 rupii, a że płynęliśmy sami (z rodziną lokalsów, ale oni płacą na innych zasadach), ze zgrzytem zębów pokryliśmy cały koszt. 

W drodze na Kri. Z portu Waisai na Kri płynie się ok. 40 minut 

To jednak nie koniec opłat. Raja Ampat jest parkiem narodowym, więc zanim wsiądzie się na łódkę trzeba zapłacić 1 milion rupii/os. za bilet wstępu. Marnym pocieszeniem jest fakt, że bilet jest ważny przez rok i można go wykorzystywać wielokrotnie (a i dostaliśmy jeszcze breloczek…juhu!). Co prawda słyszeliśmy, że opłata została zniesiona w 2020 roku, tym bardziej złości wydanie 250 zł/os. na darmo!

Podsumowując dojazd na Raja Ampat kosztował nas mnóstwo nerwów, kasy i siły. Ale chociaż droga wygląda dosyć skomplikowanie, to oczywiście na spokojnie da się wszystko ogarnąć. A przede wszystkim warto, bo pomimo kosztów wspominamy pobyt na archipelagu z łezką wzruszenia w oku!

Całość trasy należy rozplanować według schematu:
Dżakarta/Makassar/Manado (samolot) -> Sorong (taxi+prom) -> Waisai (łódka+fee) -> wybrana wyspa

 

Wyspa Kri

Z turystycznych wysp, najpopularniejsza jest maleńka Kri. To właśnie tu znajduje się większość centrów nurkowych i największa baza noclegowa. Nie jest to jednak turystyczne piekiełko rodem z Tajlandii… Ku naszemu zaskoczeniu nie było tam nawet jednego sklepu ani restauracji. Raja Ampat to nie kurort, to przygoda! Domki mieszkańców i homestay'e ciągną się wzdłuż plaży i wyglądają dokładnie tak jak przed wiekami - bambusowe chatki kryte strzechą. O tym, że mamy XXI wiek przypomina mgliście elektryczność, ale i tak dostępna tylko wieczorem, bo jest z agregatora. Bieżąca woda to luksus, szczury to norma, zasięgu i wifi brak. Zamiast beach-barów przywitały nas beach-pieski i rafa koralowa tuż pod domkiem… Warunki na Kri są naprawdę skromne, ale widok i autentyczny klimat tropikalnej wsi warte milion dolarów. Zdajemy sobie sprawę, że nie każdemu może pasować życie Robinsona Crusoe, ale według nas trafiliśmy do raju! 

Zamieszkanie w chatce na plaży było jednym z naszych podróżniczych marzeń. Może dlatego nie zraziła nas aż tak bardzo cena, która (niechętnie) przyznajemy jest nieadekwatna do oferowanych warunków. Za mizerny bungalow z prostą łazienką (kibelek + wiadro z wodą i nalewakiem) płaciliśmy 220 zł/noc. Normalnie zaplulibyśmy się z oburzenia, ale omamieni rajem, tym razem byliśmy w stanie wybaczyć wszystko. Na pocieszenie dodamy, że w cenie były wszystkie posiłki, nielimitowany dostęp do napojów (woda/kawa/herbata) i sprzęt do snorkelingu. Poza tym, należy pamiętać, że na wyspie nie ma nic, więc mieszkańcy wszystko muszą dowozić z głębi lądu, a benzyna kosztuje. Warunki i ceny we wszystkich homestay'ach na Kri są podobne, więc pozostaje tylko kupić piwo (wszędzie 60 000 rupii/szt. zamiast standardowych ok.40 000 rupii/szt. jak w reszcie kraju) i się wyluzować. Raj ma po prostu swoją cenę… 

Nasze chatki były skromne, ale schludne.Bardzo polecamy Turtle Beach Homestay przede wszystkim ze względu na lokalizację!

Domki Turtle Beach Homestay położone są w kameralnej zatoczce w połowie wyspy, z dala od innych ośrodków, co tylko potęgowało wrażenie, że gramy w jakimś filmie albo śnimy. Cała plaża i przyległa rafa koralowa była tylko dla naszej czwórki. Podczas przypływu woda sięgała prawie pod werandę tworząc naturalny basen o nieziemskim zielono-turkusowym kolorze. Taplanie się w nim i snorkeling wzdłuż całego południowego wybrzeża Kri były naszym głównym zajęciem przez cały pobyt. Na miejscu zapewnione mieliśmy wszystko - gospodyni gotowała pyszne posiłki i sprzedawała piwo, a że rafa była tuż pod nosem, właściwie nie musieliśmy opuszczać naszej zatoczki. 

Co nie oznacza, że tego nie robiliśmy. Kri jest tak mała, że można ją obejść raptem w parę godzin. W ramach spacerów zaglądaliśmy więc chętnie też na inne plaże (chociaż żadna nie była tak urokliwa jak nasza!) Zawsze w asyście plażowych piesków, które szybko stały się nie tylko naszymi towarzyszami, ale i przewodnikami. Naszym ulubionym spotem była mielizna na zachodnim koniuszku wyspy, gdzie woda podczas odpływu była tak płytka, że można było przejść na piechotę na sąsiednią wyspę Mansuar. 

Sand-bank umożliwia pieszą przeprawę na Mansur od ok. 10:00 rano do 14:00 popołudniu. Popołudniu morze zalewa drogę powrotną nie tylko z Mansuar, ale też wzdłuż wybrzeża Kri. 

 

Wyprawa na Mansuar

Sąsiadka Kri - wyspa Mansuar -  ma bardziej lokalny charakter. Najbliższą wioskę Yenbuba zamieszkują rdzenni mieszkańcy wysp, w większości chrześcijanie. Znajduje się tu jedyny sklep (szumne słowo na ten przybytek), gdzie wybraliśmy na eskapadę w poszukiwaniu karty SIM (niepowodzenie) i piwa (pełen sukces.) Raja Ampat jest domem dla kilku plemion, wywodzących się z Papui lub z południowych Moluków. Wyglądają zupełnie inaczej niż Indonezyjczycy z popularnych wysp jak Jawa, Bali czy Lombok. Cała Indonezja to etniczno-językowy miks i często w ramach jednej wyspy można mieć do czynienia z kilkoma odrębnymi grupami (o czym pisaliśmy przy Karimunjawie.) Mieszkańcy Raja Ampat oprócz tego, że mają o wiele ciemniejszą skórę, to również częściej wyznają chrześcijaństwo niż islam oraz słabo posługują się oficjalnym państwowym językiem bahasa. Tu królują lokalne dialekty, a dogadanie się po angielsku przypomina taniec godowy kosmitów (czytaj wszystko na migi). Niemniej wszędzie czuliśmy się mile widziani, a wycieczka po wiosce Yenbuba dała nam mały wgląd w to jak wygląda życie codzienne w raju. 

Wioska Yenbuba.

Stojąc pośrodku morza na mieliźnie lub na pomoście wioski w całej krasie podziwialiśmy obydwie wyspy i urodę otaczającej wody. Najchętniej spędzalibyśmy tak parę godzin, chodząc z jednej wyspy na drugą lub eksplorując północne wybrzeże Kri, ale musieliśmy pamiętać, że wraz z przypływem traci się drogę do domu. Wycieczki po okolicy możliwe więc były tylko w pierwszej połowie dnia, popołudnia grzecznie spędzaliśmy w naszej zatoczce.

Aby dostać się na sand-bank i Mansuar trzeba obejść przez wodę i skały cypelek na zachodnim brzegu Kri. Jest to możliwe tylko w czasie odpływu.

Nie zapominajmy jednak, że oprócz widoków i plażowania przyjechaliśmy tu dla nurkowania. Podczas gdy Ania razem z Witkami eksplorowali plaże Kri i wioskę Yenbuba na Mansuar, Radek w tym czasie odwiedzał podwodne królestwo. Dosłownie w tym samym czasie, bo gdy my, siedząc na pomoście, posilaliśmy się zdobytym w wioskowej mecie piwkiem, Radek właśnie przepływał nam pod nogami. 

 

Nurkowanie na Raja Ampat

Jak już wspomnieliśmy, Raja Ampat jest jedną z najsłynniejszych destynacji nurkowych. Głównie ze względu na sezonowo występujące w okolicy Manty Olbrzymie. Te podmorskie "bombowce" o rozpiętości dobrych kilku metrów można spotkać w kilku miejscach w samej Indonezji, ale to tutaj jest ich najwięcej i najłatwiej je spotkać… o ile jest się w sezonie. My niestety z uwagi na spontaniczny charakter naszej wyprawy ani nie byliśmy w sezonie (sezon na manty trwa od listopada do maja), ani nic nie mieliśmy zarezerwowane z wyprzedzeniem, co niestety negatywnie odbiło się na jakości nurów, co opowiadamy ku przestrodze…

Na wyspie Kri znajduje się tak naprawdę jeden punkt nurkowy z naprawdę dobrą opinią - Soul Scuba Divers. Nawet było tam wolne miejsce na jeden dzień, ale z uwagi na obsuwę w naszym samolotowym incydencie, przepadło bezpowrotnie. Aby nurkować z SSD wymaga jest rezerwacja z co najmniej kilkutygodniowym wyprzedzeniem. Nic jednak straconego, wskazano nam Yenko Ranu jako lokalne centrum nurkowe, gdzie powinni mieć jeszcze wolne miejsca. Krótki spacer plażą później byliśmy na miejscu i po zatwierdzeniu ceny (460 zł/dzień-3 nury) Radek zadowolony dobierał sobie ekwipunek na następny dzień nurkowania. Humor psuła trochę ustalona godzina zbiórki- bezbożna siódma rano, ale na szczęście w ramach ceny był odbiór łodzią bezpośrednio z naszego bungalowu. Niestety już na etapie dobierania sprzętu pojawiła się pierwsza lampka ostrzegawcza, bo na pytanie czy ekipa posiada na pokładzie zapasowy tlen, po raz pierwszy w nurkowej "karierze" Radka padła odpowiedź przecząca… zapowiadało się grubo.

 

Organizacja level: indonezja

Było już po 9:00 następnego dnia kiedy Ania zaspana wyległa na taras przed domkiem, żeby przywitać dzień widokiem błękitnego morza. Zamiast morza na hamaku przywitał ją wkurzony Radek.

- A co ty tu robisz?

- Nie przypłynęli…

- Jak to nie przypłynęli?!

- A widzisz tu jakąś łódkę?

Po dwóch godzinach czekania i grupowych próbach złapania Internetu mobilnego i przedzwonienia do ośrodka z awanturą, Radek już miał kłaść się zrezygnowany na drzemkę, gdy nagle zza półwyspu wypłynęła rozpędzona łódź. Nie robiliśmy już sobie nadziei, bo sytuacja taka zdarzała się tego dnia już kilkakrotnie i zawsze nie była to łódź z naszego Yenko Ranu. Tym razem jednak było inaczej! Lekko zdezorientowany instruktor przeprosił za spóźnienie, ale ośrodek nie poinformował go, że on dzisiaj nurkuje. A że mieszka kilka wysp dalej, więc zanim się ogarnął to minęły ponad 3h. No spoko, tylko kto w takim razie miał nurkować z pozostałymi uczestnikami, których na łodzi było 7-8 skoro z grupą był tylko jeden instruktor?

Podekscytowany tym, że nury jednak się odbędą Radek nie wnikał już w szczegóły i po kilkunastominutowej przeprawie był w pierwszym spocie. I tu pojawiał się kolejny zgrzyt, bo nie na odległej, dzikiej rafie jak sobie wyobrażał, a przy sąsiedniej wyspie obok wioski i jej molo… Ale to, że tu? Dobra, może ktoś musi sobie odświeżyć nury, więc pierwszy spot wybrany był jako łatwy i raczej płytki i płaski. Potwierdziło się tylko, że obok wioski to nie ma co liczyć ani na ryby ani na szczególnie urokliwe koralowce, nawet w tak bogatej krainie jak Raja Ampat.

 

Safty first! Ale kogo to obchodzi?

Jak się okazało, spóźnienie było dopiero początkiem festiwalu wpadek. Najpierw wyszło, że w ogólnej krzątaninie zapomniano zabrać maskę Radka. Nic to jednak, są przecież zapasowe! - zapewniał instruktor z głupim uśmiechem. A właściwie to jedna... za mała. Na szczęście facjata innego uczestnika, była nieco mniejsza, więc po szybkiej zamianie wszyscy byli "w miarę" zadowoleni.

Kolejne wtopy były już przy buddy check (sprawdzanie w parach czy wszystko działa). Czy zawór na butli przecieka czy mi się wydaje? Przecieka i to całkiem donośnie! Ale nic to przecież mamy zapasowe regulatory (dla niekumatych to te węże z butli do paszczy). A właściwie to jeden... Który też przecieka! Ale trochę mniej, więc będzie pan zadowolony…

Nie ma co narzekać - przygoda czeka! Wskakujemy do wody, czyścimy maski i… zaraz, zaraz czy mój BCD (to ta dmuchana kamizelka z uchwytem na butlę) też przecieka? Nie inaczej, pokaźna dziura puszcza powietrze jak Czajka gówno do Wisły… Ale przecież mamy zapasowy! A nie… jednak nie mamy… Poradzisz sobie? Cóż, na szczęście Radek miał w tym momencie już sporo nurów za sobą (ok. 50), więc w miarę nieźle idzie mu kontrolowanie wyporności oddechem, ale to chyba nie tak powinno wyglądać… Trudno, nurkujemy!

 

Spoty nurkowe

Zgodnie z oczekiwaniami pierwsze nurkowanie przy wiosce Sawandarek nie było szczególnie ekscytujące (głównie piaszczyste dno, pojedyncze koralowce i trochę ryb) zwłaszcza, że Radek miał w pamięci stosunkowo niedawne nury na Sipadanie. Ciężko konkurować z tym co tam widział, więc pocieszał się, że może drugi nur będzie lepszy. A ten odbył się… znowu przy molo! I to właśnie w wiosce Yenbuba na Mansuar gdzie Ania z Witkami piła piwo, nieświadoma, że ma Radka pod stopami. Na szczęście tu rafa trochę wynagrodziła pierwsze rozczarowania, od kolorowych rybek można było dostać oczopląsu, a i żółw zaszczycił nurków swoją dostojną obecnością. Jednak najciekawsze były rozmowy z instruktorem o tym, jak ciężko jest oduczyć lokalną ludność wyrzucania śmieci do morza. Okazało się, że mamy szczęście, bo teraz jest czysto, ale zależnie od pór roku i prądów morskich, na plażach potrafi być istne wysypisko… 

I wtedy nadchodzi on - Cape Kri, jeden z najlepszych spotów nurkowych na całym archipelagu. I rzeczywiście tuż po zanurkowaniu Radek napotkał komitet powitalny złożony z ławic Jackfishy i Barracud, a w oddali przemknęło kilka ryb z gatunku Giant Trevally. W końcu działo się bardzo dużo i szybko! Kolory i kształty wręcz wirowały przed oczami, gdy silny prąd wiózł nurków wzdłuż rafy niczym podwodny ekspres. Duże ryby dobrze czują się w silnych nurtach - coś za coś. Próby walki z prądem morskim są nie tylko wyczerpujące, ale i szybko zużywają powietrze, szczególnie u Radka, który nawykł do wysiłku napędzanego głębokim oddechem. Świetnie sprawdza się na lądzie, ale pod wodą już nie bardzo, więc wskazówka zapasu powietrza szybko przechyliła się jak sikający pijak w bramie. Prąd tak szarpał, że ledwo udało się zaczepić kotwicę, ale dzięki temu mógł jeszcze chwilę poobserwować podmorskie stwory.

A te pojawiały się i znikały licznie. Dostojnie przemknęło kilka rekinów rafowych, głównie żarłaczy czarnopłetwych, ale nie brakowało i innych całkiem dużych ryb, w tym wspomnianych karanksów żółtopłetrwych (Giant Travally). O ile jednak większość mieszkańców podwodnych głębin jest z natury nieśmiała i płochliwa, przemyka gdzieś na granicy pola widzenia ostrożnie okrążając nurków, to Jackfishe stanowią całkowite przeciwieństwo. Do tej pory Radek wspomina jako magiczne chwile, w których wpływa w środek ławicy tych połyskujących ryb, które pozornie nic sobie nie robią z jego obecności, a jednak utrzymują bezpieczny dystans przez utworzenie wirującego kotła wokół ludzkiego intruza. Klimaty z filmów przyrodniczych pełną gębą. 

Ostatnia lokalizacja na szczęście wynagrodziła wszystkie poprzednie porażki, utwierdziła nas jednak w tym, że przy wyborze instruktorów i centrów nurkowania zdecydowanie należy kierować się opiniami. Tym razem nie mieliśmy innego wyjścia, bo jak to mówią darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby. Przekonaliśmy się jednak, że czasem trzeba, bo ten koń (centrum Yanko Ranu) nie dość, że miał próchnicę, to jeszcze był martwy.

Wisienką na torcie przypału była końcówka wyprawy. Po wynurzeniu Radek sygnalizował kapitanowi, żeby do niego podpłynął. Nic… Kilka ponownych sygnałów. Nic… Dobra, może czeka, aż pozostali się wynurzą zanim podpłynie? Prąd nawet na powierzchni jest tak silny, że trzeba cały czas machać płetwami, żeby tkwić w miejscu, co jest wyczerpujące. W napompowanym i przeciekającym BCD nie jest to ani łatwe, ani przyjemne, ani bezpieczne. W końcu po dobrych kilkunastu minutach po Radka podpływa łódź. Speszony kapitan łamaną angielszczyzną mówi: Aaa sorry…. zapomniałem, że z nami pływasz.

Kurtyna.

 

Ostatni raj

Nawet jeśli nie nurkujecie, a spragnieni jesteście podwodnego świata i dreszczyku emocji, to wszystkiego dostarcza rafa wzdłuż południowo-zachodniego brzegu Kri. Może to być szokujące, ale rekiny oglądaliśmy wprost z werandy. Spokojną taflę wody połyskującą w promieniach zachodzącego słońca często przecinały charakterystyczne płetwy (niczym skaza na pięknym obrazku.) Ania po takim widoku początkowo bała się wejść do wody, ale jedno spotkanie prawie nos w nos z rekinem rafowym podczas snorkelingu rozwiało jej obawy. Wcale nie są takie duże i groźne jak podpowiada wyobraźnia! A przy tym bardzo nieśmiałe, więc zanim człowiek zdąży się na dobre wystraszyć czy nawet przyjrzeć, po rekinie już dawno nie ma śladu. Można pływać bezpiecznie i beztrosko rozkoszować się bogatą w kolory i żyjątka rafą.

Zachody słońca i wieczory spędzane z piwem w ręku w opuszczonych chatkach na plaży (ochrzczonych przez naszą czwórkę jako "polish sqout") codziennie zwieńczały błogi dzień w raju. Raja Ampat zachwyciła nas pod każdym (no może poza cenowym) względem. Nigdzie nie widzieliśmy takich plaż, ani tak łatwo dostępnej i przepięknej rafy koralowej tuż przy brzegu. Całość zachwytu potęgował fakt, że cuda natury mogliśmy dzielić z fantastycznymi ludźmi. W podróży parokrotnie się przekonaliśmy, że klimat miejsca i najlepsze wspomnienia tworzą ludzie. Nie inaczej było w przypadku Kasi i Roberta, którzy uczynili nasz pobyt na Raja Ampat jeszcze bardziej niezapomnianym. Warto czasem zaufać intuicji i podjąć decyzję impulsywnie - bo kiedy jak nie w rocznej podróży, kiedy wszystko co "normalne i racjonalne" trochę ulega zawieszeniu? Gdyby nie Witki pewnie nie trafilibyśmy na Kri, a tak nie dość, że przygoda w raju, to jeszcze nowa, świetna znajomość! 

Podsumowując, Raja Ampat nie jest miejscem skrojonym pod masowego turystę. Nie ma tu wygód ani tanich rozrywek, ale to jest właśnie cały urok archipelagu. Aż dziw bierze, że są jeszcze takie miejsca na świecie, które uchowały się na "dziko" mimo swojego piękna i rosnącej popularności. Na Raja Ampat naprawdę można (jeszcze) poczuć się jak rozbitek (albo bohater reklamy tropikalnego żelu pod prysznic). Z dala od cywilizacji, od problemów pierwszego świata, od własnych trosk. Przez te parę rajskich dni liczyły się tylko palmy kokosowe, rafa i my. Jeśli nie uda nam się tu kiedyś wrócić (chociaż bardzo chcemy w sezonie na manty!), na pewno będziemy śnić o Raja Ampat do końca życia. I o ile wybór centrum jak i jakość obsługi i sprzętu pozostawiały wiele do życzenia, to z perspektywy czasu i ostatniego spotu na Cape Kri, zdecydowanie warto było poświęcić chociaż jeden dzień pobytu na archipelagu na eksplorację podwodnego świata. 

Pytaniem pozostaje, jak długo uda się wyspom utrzymać swój naturalny charakter. Czy podzielą los Tajlandii? Czy za 10-15 lat rafa nadal będzie tak bioróżnorodna? Pociesza nas, że archipelag leży na tyle daleko, że nie każdy będzie chciał i mógł tu trafić (nawet nie chodzi o pieniądze, ale o czas potrzebny na dotarcie w rejon Papui Zachodniej - trochę szkoda marnować 5-6 dni na podróż przy 2 tygodniowym urlopie jakim dysponuje większość turystów.) Mamy jednak świadomość, że w dzisiejszym zglobalizowanym świecie, wyrok pewnie już zapadł, tylko jeszcze jest odroczony w czasie. Tym bardziej jesteśmy wdzięczni i zachwyceni, że dane nam było poznać ten torpliklany raj, zanim finalnie zamieni się w turystyczne piekło.

 
 
 
 
Gdzie obecnie jesteśmy?
Szukaj po tagu
Obserwuj nas na Instagramie
Polub nas na Facebooku