Malezja
Penang
George Town
Kultura
Życie w podróży
2020-04-04
W zaułkach George Town
Aby zrozumieć George Town
Wyspa Penang (Pinang) rozpoczęła swoją międzynarodową karierę pod koniec XVIII wieku, kiedy została przekazana w ręce Brytyjczyków przez lokalnego sułtana w zamian za pomoc militarną w lokalnych utarczkach. Penang stała się wtedy jednym z najważniejszych ośrodków handlu przyprawami i cyną, a jej strategiczne położenie pozwalało kontrolować całą cieśninę Malakka. Wszystkie te czynniki dawały Wielkiej Brytanii przewagę nad Holendrami w regionie i niesłychane bogactwo. Aby utrzymać władzę zbudowano na wyspie port i fort, które nazwano na cześć angielskiego króla Georga III - George Town.
Mimo kolonizacji i wyraźnych wpływów chińskich i indyjskich, dominującą ludnością są Malezyjczycy wyznający islam. Co widać nie tylko w obecności meczetów czy w ubiorze mieszkańców, ale też w sztuce ulicznej.
Ludność indyjska, która osiedliła się w George Town pochodziła głównie z muzułmańskich regionów na północy Indii, ale żyje tu również spora hinduistyczna społeczność. Tworzą razem harmonijny mix, wyraźnie widoczny zwłaszcza w dzielnicy Little India.
Biznes kręcił się tak wspaniale, że Brytyjczycy zaczęli sprowadzać do nowej osady robotników i pracowników administracji z innych kolonii - przede wszystkim z Indii. Do tej fali migracji szybko dołączyli przedsiębiorczy Chińczycy z południa Chin zwabieni zapachem pieniędzy. Przez cały XIX wiek Penang zalewały więc fale obcokrajowców, tworząc dzisiejszy kolorowy mix. Pierwsze skrzypce w tworzeniu lokalnej kultury odegrali oczywiście Chińczycy. Żeniąc się z lokalnymi, malajskimi kobietami stworzyli unikalną społeczność Peranakan, której potomkowie do dzisiaj stanowią prawie połowę mieszkańców wyspy. Używana przez nich odmiana języka chińskiego "hokkien" zniekształcona wpływami malajskimi i angielskimi, stała się powszechnym językiem w George Town. Chińskie wpływy widać zresztą wszędzie - od wyglądu ulic i świątyń, po festiwale i kuchnię.
Chińczycy i potomkowie chińskich imigrantów (Peranakan) stanowią najzamożniejszą i najliczniejszą grupę na wyspie. Wpływ chińskiej kultury jest tak silny, że większość szyldów jest dwujęzyczna, a nawet nie-chińscy mieszkańcy znają chociaż podstawy "hokkien".
Jest klimacik… i jedzenie
Międzykulturowy charakter miasta rzuca się w oczy od razu. Kolonialną zabudowę ozdabiają chińskie lampiony i noworoczne naklejki, w powietrzu unosi się zapach hinduskich kadzideł lub smażonego roti, a pod kolorowymi arkadami tuż obok siebie znajdują się sklepy Chińczyków, indyjskie knajpy i zachodnie bary. Po ulicach kręcą się Malajki w hidżabach, Hinduski w sari, turystki w szortach. Islam jest w Malezji religią państwową, ale tutaj na jednym rogu stoi meczet, przecznicę dalej tamilskie posągi, a i tak wszędzie można się potknąć o taoistyczne kapliczki. Wszystko razem, połączone jeszcze z rozgardiaszem na gankach mieszkańców i hipsterskim wystrojem licznych knajp, tworzy niepowtarzalny klimat George Town.
Z tego międzynarodowego tygla wyłoniła się lokalna kuchnia, która ma niebagatelny wpływ nie tylko na atmosferę samego miasta, ale na całą malezyjską kulturę kulinarną. To właśnie stąd pochodzi spotykany w całej Malezji nasi kandar czyli tradycyjny ryż z sosami curry i dodatkami. Danie stało się popularne dzięki jednej muzułmańskiej rodzinie z północy Indii, która zamieszkała w George Town pod koniec XIX wieku i zajmowała się handlem przyprawami. Aby pokazać jak można wykorzystać sproszkowane smaki w kuchni, otworzyli przed sklepem mały stragan z jedzeniem, gdzie klienci mogli degustować różne dania. Ponieważ według prawa nie można było gotować w sklepie, ryż z curry przygotowywano na zapleczu, a przynoszono klientom w specjalnych koszykach zawieszonych na drążku (po malajsku "nasi kandar" znaczy właśnie "ryż na drążku".) Już dawno nikt nie podaje curry w ten sposób, ale nazwa na stałe przylgnęła nie tylko do samego dania, ale też do typu resturacji prowadzonych przez tamilskich muzułmanów.
Oprócz murali ulice pełen są drucianych instalacji, które obrazują historię miasta i ciekawostki z życia poszczególnych grup etnicznych i o lokalnej kulturze.
Serwowany nasi kandar, i inne dania inspirowane kuchnią indyjskich muzułmanów, chwyciły tak bardzo, że zamiast sklepu rodzina zaczęła prowadzić restaurację Hamideeyah, która istnieje od 1907 r. do dziś! A my trafiliśmy do niej zupełnym przypadkiem ładując się jak zwykle w boczne uliczki, gdzie znaleźliśmy się nagle pośrodku kuchennego zaplecza przywitani uśmiechem praprapraprawnuka założyciela pierwszego nasi kandar'u w Malezji. Po krótkiej pogawędce i sesji zdjęciowej, sami nie wiemy kiedy, wylądowaliśmy przez kuchnię przy stoliku zajadąc inne specjały regionu - murtabak i char kway teow.
Murtabak wywodzi się z kuchni arabskiej i jest tłustym plackiem nadziewanym mięsem jagnięcym lub kurczakiem (w wersjach "vege" sardynkami lub warzywami.) Char kway teow wywodzi się z kuchni chińskiej i jest sztandarowym daniem wyspy. To płaski, ryżowy makaron smażony z sosem sojowym, jajskiem i pastą krewetkową, podawany z różnymi dodatkami jak mięso/krewetki i zielenina.
Zazwyczaj byliśmy wierni muzułmańsko-indyjskim knajpom typu ,,nasi kandar" (kochamy roti i curry, a do tego nasza ulubiona knajpa z Kuala Lumpur - "Pelita" ma też swoją filię na Penang, więc byliśmy tam prawie codziennie.) Jednak będąc w stolicy malezyjskiego street foodu, kusiły nas też inne smaki… Miejscami gdzie można poznać wiele lokalnych dań na raz są tzw. food courty i/lub nocne markety. Stoiska z ulicznym jedzonkiem można napotkać niemal wszędzie na mieście, ale wieczorami tworzą się ich zgrupowania. Na straganach królują przede wszystkim szybkie przekąski takie jak szaszłyczki z mięsa, pączuchy, smoothies, sorbety z kuli kruszonego lodu polanej sokiem owocowym (ekstra orzeźwiające!), rojak, naleśniki, curry czy też pierożki. Nie brakuje również typowo regionalnych przysmaków, takich jak cendol/chendul (klasyczny malajski deser z klusek z mąki ryżowej z mlekiem kokosowym, lodem, czerwoną fasolą i cukrem palmowym) oraz wszelkiej odmiany noodli - króluje przede wszystkim wspomniany char kway teow, ale też słynne hokkien mee - czyli pikantny rosołek z jajkiem i krewetkami. Jeśli chodzi o street food wyraźniej widać wpływy chińskie, co było dla nas miłą odmianą od hinduskich placków, więc gdy mieliśmy ochotę na kulinarną odmianę jadaliśmy w Red Garden Food Paradise i bardzo sobie chwalimy tę miejscówkę!
Hokkien Mee to kolejne flagowe danie, którego trzeba spróbować w jednym z ulicznych straganów lub na food courcie.
Najlepszy cendol/chendul można kupić na małym straganie Teochew Chendul, który sprzedaje ten przesłodki deser od 90 lat! Miejscówka jest tak legendarna, że ma nawet własny mural i zawsze stoją tam wielometrowe kolejki. Nam ukochany deser Azjatów średnio podszedł, ale spróbować warto ;)
Muralowy Boom
Różnorodność kulturowa ma swoje odzwierciedlenie w sztuce ulicznej, która podobnie jak jedzenie rozsławiła stolicę Penang na cały świat. Dawniej George Town nie było takie oblegane i pełne artystycznych instalacji. Urokliwe domy i uliczki żyły swoim życiem, raczej z dala od ścieżek masowego turysty. Wszystko zmieniło się w 2012 roku, kiedy władze miasta postanowiły ożywić centrum i przyciągnąć więcej odwiedzających czymś niestandardowym… Zaproszono więc do współpracy litewskiego artystę Ernesta Zacharevic'a (na stałe mieszkającego w Malezji) aby tchnął więcej życia w miejskie zaułki swoimi muralami! Wielkoformatowe malunki pokryły ściany kilku domów, a kilka mniejszych sprytnie ukryto w wąskich uliczkach wzbudzając powszechne zainteresowanie.
Murale miały szerzyć świadomość na temat międzykulturowego dziedzictwa miasta i przybliżać turystom życie codziennie mieszkańców, a ich samych nieco zaktywizować. Modelami były więc najczęściej dzieciaki z sąsiedztwa, ale też starsi mieszkańcy w tracie swoich zajęć. Zacharevic tworząc murale sprytnie wykorzystał istniejące elementy przestrzeni miejskiej jak okna, kable czy złom nadając zabawne znaczenie rzeczom, które do tej pory szpeciły ulice.
Projekt okazał się strzałem w dziesiątkę! Szlak muralami Zacharevic'a jest do dzisiaj główną atrakcją turystyczną miasta. Zachęciło to władze do zaproszenia w ciągu kolejnych lat większej ilości artystów z kraju i zagranicy, którzy z pędzlami rzucili się na stare miasto w ramach różnych projektów. Tym sposobem spacerowanie ulicami George Town przypomina zwiedzanie dziwacznej galerii - co chwila można natrafić na malunki, a im bardziej są skitrane tym satysfakcja z ich odnalezienia jeszcze większa! Gwarantujemy, że w tym mieście każdemu załączy się tryb kolekcjonera jak w grze "Pokemon Go" (you gotta catch them all!) Wyznaczanie sobie takich małych celów jest świetnym sposobem na zwiedzanie. Zdeterminowali zaglądaliśmy w każdy kąt, na każdy mur i podwórko, skanowaliśmy wzrokiem domy od chodników po dachy, bo murale potrafią być w bardzo nieoczywistych miejscach…
Koty rządzą
Nikt nie wie ile jest w sumie wszystkich murali - ciągle powstają nowe, a zacierają się stare. My jako zapaleni kociarze za punkt honoru obraliśmy sobie jednak znalezienie wszystkich wizerunków kotów, jakie powstały w ramach projektu "101 Lost Kittens" (i nie tylko.) W 2013 roku grupka artystów-aktywistów postanowiła wykorzystać falę zainteresowania street artem w George Town, aby zwrócić uwagę na problem bezdomności zwierząt i zachęcić ludzi do adopcji lub wsparcia lokalnych fundacji. Stworzono zatem serię kocich murali w kilku malezyjskich miastach, w tym 12 w stolicy Penang. Twarzą (a raczej pyszczkiem) kampanii stał się kot Skippy, którego gigantyczny kilkumetrowy portret ozdobił ścianę przy wjeździe na stare miasto. Niestety po 6 latach wystawienia na działanie promieni słonecznych i deszczu, Skippy trochę przyblakł (a sam futrzak hasa już za Tęczowym Mostem), ale nadal ustawiają się do niego kolejki po zdjęcia.
Kocie murale stały się tak popularne, że szybko zaczęły powstawać kolejne, a miasto zaroiło się od sklepów z kocimi gadżetami - każdy marketingowiec wie, że koty dobrze się sprzedają, a wypchane turystami ulice George Town są tego żywym dowodem. Tutaj podpowiemy też, że wszelkie murale najlepiej jest oglądać w ciągu tygodnia, bo w weekendy miasto roi się od rodzimych i chińskich wycieczek - kolejki do zdjęć z dziełami Zacharevica potrafią ciągnąć się na dobrych kilka metrów!
Kreatywność dla każdego
Sztuka na dobre zadomowiła się w mieście i od dobrych kilku lat ściąga też artystów z całego świata. Ale powstało też kilka publicznych przestrzeni kreatywnych gdzie każdy może pokazać co potrafi! W otwartej galerii Art Lane Penang (powstałej w opuszczonym budynku), też znaleźliśmy mnóstwo kocich motywów do naszej kolekcji (w sumie znaleźliśmy ok. 40 namalowanych kotów w całym George Town, ale na pewno jest ich więcej!) Prześledzenie radosnej twórczości na ścianach Art Lane Penang dostarczyło nam niezłej frajdy - rysunki często budziły uśmiech, skłaniały do wygłupów, ale też do refleksji…
Podobną zabawę mieliśmy w innym centrum sztuki Hin Bus Depot - tam murale i rzeźby są na świeżym powietrzu wśród ruin dawnych magazynów dworca autobusowego. Przestrzeń tę zaadoptował sam Ernest Zacharevic i od jego pierwszej wystawy w tym miejscu zaczęła się kariera Hin Bus Depot jako centrum sztuki. Wstęp do obydwu przestrzeni jest bezpłatny, na miejscu można się czegoś napić i oczywiście coś zmalować… ;) Warto prześledzić też kalendarium wydarzeń przed wizytą, bo często odbywają się tam różne artystyczne imprezy i targi (np. co niedzielny Pop-Art. Market w HBD), a nuż się na coś załapiecie!
Nadmorska Triada
Naładowani artystyczną atmosferą postanowiliśmy zapoznać się z innym, bardziej historycznym obliczem miasta. Jak już wspominaliśmy wcześniej, kultura chińska ma największy wpływ na krajobraz wyspy i codzienność mieszkańców. Na przełomie XIX i XX wieku zamożni kupcy z Kraju Środka pobudowali okazałe wille i świątynie, które do dzisiaj stanowią główne ozdoby i atrakcje George Town. Z drugiej strony chińska biedota gnieździła się w chałupkach nad brzegiem morza, gdzie pracowała przy załadunku i rozładunku statków. Pod koniec XIX wieku każde molo w porcie było opanowane przez jeden z chińskich klanów. Rodziny budowały swoje domy na wodzie wzdłuż wybranych portowych kładek, aby nikt inny nie miał dostępu do towarów i nie zabierał im pracy.
Prowadziło to do zaciekłej rywalizacji między chińskimi klanami i do rozrastania się morskich wiosek, które przypominały slumsy bez dostępu do wody pitnej czy prądu. Mimo modernizacji wioski zachowały swój lekko obskurny klimat, więc łatwo sobie wyobrazić jak życie mogło tam wyglądać jeszcze 50 lat temu… 7 chińskich klanów żyje tam do dzisiaj, chociaż mola już dawno utraciły swoje pierwotne zadanie. Co zabawne, klany do tej pory nie płacą podatków, bo przecież nie mieszkają w mieście, tylko na morzu ;)
Chaty stoją na palach, a chodzi się między nimi drewnianymi chodnikami-pomostami. Szybko stały się atrakcją turystyczną, ze względu na swój iście piracki wygląd i styl życia mieszkańców. Przedsiębiorczy Chińczycy natychmiast zwęszyli biznes, więc oprócz domów mieszkalnych można znaleźć tam też kilka knajpek i sklepików z pamiątkami, zwłaszcza po tym jak Zacharevic umieścił w wiosce klanu Chew swój mural i codziennie zaczęli pielgrzymować tam turyści (samego muralu niestety już nie ma). Pozostałe osady są skromniejsze i bardziej autentyczne, ale też mniej chętnie (niż członkowie Chew) patrzą na kręcące się wycieczki. Czyżby zazdrość i zadra jeszcze z czasów wojen klanów?
Na kwadracie u bossa
Nie było jednak tak, że cała chińska mafia radziła sobie tak źle, żeby mieszkać wyłącznie w slumsach. Morskie klany to były płotki przy prawdziwym rekinie biznesu - Chung Keng Quee. Ten chiński imigrant stał się legendą już za życia, gromadząc pod koniec XIX wieku miliony monet dzięki monopolowi w handlu cyną, srebrem, drewnem, tytoniem, ale też…opium, prostytutkami, kasynami i czego tam jeszcze dusza zapragnie. Liczyli się z nim wszyscy, nawet władze kolonialne. Był prawdziwym bossem, który trząsł George Town przez kilkadziesiąt lat, ale też znacznie przyczynił się do rozwoju miasta swoimi działaniami społecznymi - fundował min. szkoły i świątynie.
Jego wypasiona rezydencja Penang Peranakan Mension zawiera tysiące luksusowych artefaktów - od mebli wysadzanych nefrytem i masą perłową, przez jedwabne stroje, biżuterię, po przedmioty codziennego użytku ze złota. Na własne oczy można podejrzeć styl życia zamożnej malajsko-chińskiej społeczności Peranakan z przełomu wieków. Dom i jego skarby przez pokolenia był w rękach potomków bossa, ale gdy rodzinę przestało być stać na utrzymanie willi (dom wraz z wyposażeniem musi być wart jakieś grube miliony dolarów), posiadłość została przekształcona w muzeum kultury Peranakan i otwarta dla zwiedzających. Wizyta była jak podróż w czasie, wnętrza są doskonale zachowane - w życiu nie wiedzieliśmy takiego bogactwa! Wszystko tam ocieka złotem, masą perłową i zajebistością w wykwintnym stylu… Nic dziwnego, że kręcą tam filmy i ślubne sesje zdjęciowe ;)
Dom zwiedza się z przewodnikiem (ok. 20 zł/os.), który zabawnie opowiadał nie tylko o historii słynnego właściciela, ale też o kulturze i zwyczajach malajskich Chińczyków, które mają swoje odbicie w wyglądzie i aranżacji rezydencji. Największe wrażenie zrobiły na nas codzienne przedmioty domowników i kunsztowna biżuteria (np. jedyny znany światu komplet biżuterii wykonany z piór zimorodków i klejnotów) - facet miał naprawdę fantazję i pieniądze!
Załapaliśmy się na sesję zdjęciową chińskiej pary - trzeba przyznać, że komponowali się z domem idealnie!
Mają rozmach - świątynia Kek Lok Si
Nasz mafiozo był też jednym z fundatorów największej w Malezji buddyjskiej świątyni. Zapewne miał wiele na sumieniu, a jak wiecie z naszych poprzednich wpisów (np. z Bagan) ufundowanie świątyni jest jak plus tysiąc punktów do karmy. Położony na wzgórzu klasztor Kek Lok Si góruje nad miastem i jest jedną z jego głównych atrakcji. Przyciąga też pielgrzymów z całej Azji Południowo-Wschodniej obecnością największego na świecie posągu Guanyin - chińskiej bogini miłosierdzia.
Odwiedziliśmy sanktuarium wczesnym rankiem aby uniknąć tłumów zwiedzających i wczuć się w mistyczny klimat budzącej się do życia świątyni. Namówili nas na takie poświęcenie poznani w Kuala Lumpur podróżnicy Ania i Grzesiek (sami nigdy byśmy nie wstali o takiej godzinie) i mieli rację! Skąpana w promieniach wczesnego słońca wyglądała magicznie, a upał nie dawał się jeszcze tak we znaki, co okazało się zbawienne, bo zwiedzanie wymaga pokonania wielu schodów :P
Kompleks mimo rozmachu, ma jednak wiele kameralnych zakątków - liczne pawilony modlitewne otoczone są ogrodami i sadzawkami gdzie mieszkają żółwie. Przechadzaliśmy się wśród pagód nieśpiesznie podziwiając kolorowe detale, posągi i kwiaty - niesamowite, że miejsca kultu w chińskim wydaniu mogą przypominać Zaczarowany Ogród. Oglądając wszystko można się łatwo zapomnieć i spędzić tam kilka godzin!
Centralnym punktem klasztoru jest 30 metrowa pagoda Dziesięciu Tysięcy Buddów. Oglądając ją z daleka można wyraźnie zobaczyć trzy buddyjskie style architektoniczne - ośmiokątna podstawa jest typowa dla Chin, środkowa część reprezentuje buddyzm w tajskim wydaniu, a szczyt wieńczy birmańska stupa. Eklektyzm ma symbolizować różnorodność buddyjskich tradycji i zapewnić, że wszyscy wyznawcy, niezależnie od pochodzenia etnicznego czy doktryny, są mile widziani. Pagodę można swobodnie zwiedzać, co jest świetną okazją żeby zobaczyć ogromny klasztor z góry wraz z kawałkiem panoramy George Town.
Niestety słynny posąg Guanyin nie jest już taki dostępny. Aby móc stanąć twarzą w twarz z boginią (a raczej twarzą w stopy, bo posąg ma ok. 35 metrów wysokości) trzeba dodatkowo zapłacić za wstęp i za bilet za windę (!), która zawozi wiernych i turystów przed święte oblicze… Odpuściliśmy.
Uwaga, żmije!
W George Town na każdym kroku są też inne chińskie świątynie, ale na szczególną uwagę zasługuje jeszcze jedna - Snake Temple. Niczym niewyróżniająca się z zewnątrz, budzi grozę w środku - wszędzie leżą tam żywe żmije! Świątynia została zbudowana w 1805 r. dla uczczenia legendarnego mnicha buddyjskiego, który wsławił się uzdrawianiem chorych i udzielaniem schronienia wężom. Według lokalnych podań kiedy budowla świątyni została ukończona węże z gatunku żmij - trwożnice Waglera, podobno pojawiły się same i mieszkają tam do dziś. Świątynia oprócz tradycyjnych ołtarzy i posągów wypełniona jest więc specjalnymi stojaczkami dla węży, aby mogły sobie na nich chillować jak na gałęziach…
Trwożnice Waglera są piękne - czarne łuski mienią się wzorem w (nomen omen) jadowicie żółto-zielonym kolorze. Nie mogliśmy uwierzyć, że możemy oglądać z bliska tak bardzo niebezpieczne węże! Ich jad powoduje paraliż i śmierć, a mimo to chodząc po świątyni trzeba uważać żeby na jakąś nie nadepnąć, bo leżą sobie gdzie popadnie! Podobno święty dym z kadzideł wypełniający sale uspokaja żmije dlatego zazwyczaj się nie ruszają i nie są niebezpieczne… Prawda jest jednak taka, że po pierwsze są karmione więc ani drgną przez wiele tygodni (a nawet miesięcy), a po drugie regularnie odciąga się z nich jad (taka ciekawostka, że stosowany jest w azjatyckiej kosmetyce jako środek redukujący zmarszczki - czego to ludzie nie wymyślą - ciekawe czy kiedyś znaleźli ciało pogryzione przez żmije i uznali, że co prawda jest martwe, ale za to jakie gładkie!) Mimo to należy zachować respekt i nie niepokoić węży, bo nadal mogą boleśnie ugryźć…
W ogrodzie na tyłach świątyni znajduje się też mini centrum rozrodcze trwożnic. Węże leżą tam sobie w bardziej naturalnym środowisku na drzewach lub w trawie w specjalnie wydzielonym "wybiegu". Z początku myśleliśmy, że to jakiś pic na wodę, gdyż w naturalnym środowisku trudno było nam je wypatrzeć, ale po chwili z trwogą zdaliśmy sobie sprawę, że jest ich tam co najmniej kilkadziesiąt sprytnie ukrytych wśród gałęzi… Wielu ludzi uważa, że zwiedzanie świątyń jest nudne, my jednak chyba mamy szczęście do takich, które zwiedza się z dreszczykiem emocji!
Życie nomadów
Szlajanie się między obdrapanymi kamieniczkami i zaglądanie na ukryte podwórka czy ganki mieszkańców było naszą ulubioną rozrywką w George Town. Miasto nawet bez murali miałoby świetny klimat, który nadaje mu właśnie kolonialna zabudowa - te domki z arkadami są po prostu śliczne, nawet jeśli lata świetności mają dawno za sobą. Może mamy spaczony gust, ale nam zwłaszcza podobały się te, na których ząb czasu odcisnął swoje piętno. Im bardziej obdrapane, z łuszczącą się farbą i plackami odpadniętego tynku, tym bardziej wprowadzały nas w klimatyczny zachwyt. Jednak to właśnie wszechobecność sztuki czyni miasto wyjątkowym, bo o ile domki w podobnym stylu można spotkać jak Malezja długa i szeroka, tak murale i centra sztuki w takiej ilości są tylko tutaj. Podobnie międzykulturowość z silnymi wpływami Chińczyków i Hindusów kształtuje krajobraz kulturowy całego kraju, ale to Penang skupia jak w soczewce wszystkie kolory, smaki i tradycje, co z przyjemnością odkrywaliśmy w trakcie każdego spaceru czy popołudnia spędzonego w lokalnej knajpce.
Przyjechaliśmy na Penang prosto z plaż uroczego Pangkoru złaknieni nowych bodźców, których George Town dostarczało nam z nawiązką, ale też odpoczynku od ciągłego przemieszczania się. Zostaliśmy więc na wyspie ponad 2 tygodnie, podczas których oprócz eksplorowania zaułków starego miasta, bawiliśmy się w dom. Taplaliśmy się też codziennie w basenie, który mieliśmy pod blokiem w ramach wynajętego przez Airbnb mieszkania (E-Park Condominium, 60 zł za dzień), świadomi, że takie luksusy nieprędko (o ile kiedykolwiek) się powtórzą. Mieszkanie dłużej w jednym miejscu było dobrą okazją aby nadrobić zaległości blogowe (Ania) i pracowe (Radek) oraz podsumować i przewartościować naszą dotychczasową podróż - wszak rocznica wyjazdu zbliżała nam się wielkimi krokami, co wywoływało w nas wiele emocji.
W Polsce zbliżały się też wybory, co oznaczało, że za parę tygodni musieliśmy być znowu w Kuala Lumpur. Postanowiliśmy więc zmienić plan naszej podróży i zamiast na wschodnie wybrzeże półwyspu malezyjskiego polecieliśmy najpierw na Borneo aby przez miesiąc do wyborów zwiedzać dżunglę, no i odwiedzić naszych zamorskich rodaków - Janusze! <3