2020-03-09

Pangkor mały sekret Malezji

 

Będąc jeszcze w Cameron Highlands spędzaliśmy wieczór w pralnio-kawiarni, gdzie czekając na piorące się po trekkingu rzeczy, piliśmy piwo w towarzystwie sympatycznej barmanki. Mówiła bardzo dobrze po angielsku, z humorem i zadziorą godną burdel mamy. Jak się szybko okazało Malezję miała obcykaną wzdłuż i wszerz, czym chętnie się dzieliła z gośćmi… I to właśnie ona poleciła nam wyspę Pangkor jako tańszą i spokojniejszą alternatywę dla turystycznych archipelagów. Nasz plan podróży jest zawsze szkicem i chętnie pytamy lokalsów o rekomendacje, gotowi byliśmy zatem pojechać tam, gdzie wskazał jej lepki od browara palec.

Pangkor jest małą wyspą na zachodnim wybrzeżu Malezji. Turystyka dopiero tu raczkuje od paru lat, więc większość mieszkańców trudni się nadal rybołówstwem. Na wyspie jest tylko jedna droga dookoła wybrzeża, kilka osad, dżungla, ruiny fortu i właściwie nic więcej… oprócz bajecznych plaż. Popularna jest raczej wśród rodzimych turystów, którym do szczęścia nie są potrzebne wielkie resorty i hałaśliwe bary. Nam też nie, więc od razu wczuliśmy się w lokalny klimat wyspy. 

 

Jak dojechać na Pangkor?

Prom na wyspę odpływa z miasteczka Lumut. Podróż trwa zwykle mniej niż 20 minut i kosztuje 14 RM/os. Pierwszy przystanek znajduje się na molo SPK (Sungai Pinang Kecil), a drugi wysadza pasażerów w mieście Pangkor. Przez wysiadką, sprawdźcie z którego przystanku jest bliżej do waszego hotelu, ale obstawiamy, że będzie to na drugim przystanku, bo w mieście znajduje się większa baza noclegowa. Jest jeszcze prywatny transfer do luksusowego resortu, który znajduje się nieopodal, jednak z oczywistych względów z niego nie skorzystaliśmy:P

UWAGA! BILET na prom jest jednocześnie biletem powrotnym i uprawnia też do dowolnego kursowania między obydwoma portami na wyspie! Jeśli ktoś będzie potem chciał dodatkową opłatę (a będzie chciał), to jest oszustem liczącym na niewiedzę i naiwność turystów. Nas też próbowano naciągnąć jak wracaliśmy, ale pokazanie biletu i stanowcza odmowa zapłaty powinny wystarczyć. 

Aby dostać się do Lumut najlepiej jest wziąć autobus. Autobusy odjeżdżają co 30 minut do jednej godziny z TBS w Kuala Lumpur (Terminal Bersepadu Selatan). Bilety kosztują około 30 RM, a podróż zajmuje około czterech i pół godziny. Z George Town na Penang, trzeba najpierw dostać się do Butterworth na kontynentalnej Penang i dopiero stamtąd wsiąść w autobus za 19 RM. Nas autobus z Ipoh zabrał w dwie godziny za RM 10. Terminal autobusowy w Lumut znajduje się tuż obok portu, skąd odpływają promy - wystarczy przejść parę minut :) 

 

Pierwsze wrażenia i nocleg

Od razu zdradzamy, że nie ma się co nastawiać na uroki miasteczka czy wiosek rybackich. Zabudowa i infrastruktura miast Malezji czy Indonezji (nie licząc kilku kolonialnych perełek) jest po prostu paskudna. Wschodnie wybrzeże wyspy gdzie znajdują się porty i większość osad, to zbieranina blaszaków, chat, kabli i betonowych klocków. Wysiadając z promu można się trochę zniechęcić widokiem i nachalnymi taksówkarzami, ale spokojnie - naprawdę pięknie i sielsko jest po zachodniej stronie wyspy, gdzie spędza się większość czasu na plażach i jakby co tam też jest solidna baza noclegowa i klika knajp z żarciem bardziej pod turystów.

My jednak zdecydowaliśmy się na nocleg w Pangkor Guesthouse (70 RM/noc) trochę dalej od głównego miasteczka, ale za to tuż przy pierwszym przystanku promu - Sungai Pinang Kecil (dzięki czemu nie musieliśmy brać taksówki :P). Infrastruktura wyspy jest skromna i nastawiona głównie na malezyjskich turystów, więc nie ma co się spodziewać luksusów ani bogatego zaplecza gastronomiczno-rozrywkowego. Niemniej nasz hostelik był schludny, a dzięki okolicznym rodzinnym knajpkom-pierdolniczkom nie chodziliśmy głodni. Już pierwszego dnia wypożyczyliśmy skuter (30 RM/doba) i ruszyliśmy w poszukiwaniu swojego kawałka zacisznego raju. Przy czym skuter jest w zasadzie niezbędny do komfortowego zwiedzania wyspy. Taksówki są drogawe, a na odludnej plaży (bez sygnału, o internecie nie wspominając) możemy czekać do usranej śmierci zanim ktoś łaskawie się pojawi, żeby zaproponować transport. Przy czym nawet "nieskuterowi" podróżnicy mogą śmiało stawiać tutaj swoje pierwsze kroki jako, że jedyna droga jest stosunkowo prosta z jednym stromszym podjazdem (a ponieważ szosa prowadzi wokół wyspy zawsze można wyspę w pół godziny objechać od drugiej strony.) 

Na zachodnim wybrzeżu wyspy znajduje się kilka knajpek na plaży w zachodnim stylu gdzie można smacznie zjeść z super widokiem i klimatem. 

 

Pure Shores

Wystarczyło przejechać na drugą stronę wyspy, aby usłyszeć w głowie hit All Saints i się przekonać, że kelnerka miała rację - Pangkor jest śliczny. Jadąc wzdłuż zachodniego wybrzeża mijaliśmy plażę, za plażą i… wszystkie były puste! Tylko turkusowa woda, łódki, palmy, biało-złoty piasek bez śmieci (szok!), kilka knajpek, wypożyczalnie kajaków, garstka turystów… myśleliśmy, że śnimy! Wiedzieliśmy, że wyspa nie jest oblegana, ale aż takich pustek się nie spodziewaliśmy. Pozostało nam wybrać swoją plażę i cieszyć się słońcem tylko we dwoje przez wszystkie dni pobytu :)

Do tej pory się zastanawiamy, czy to kwestia sezonu czy Pangkor zawsze jest aż tak kameralny. Nas też o mały włos odstraszyłyby prognozy pogody (koniec sierpnia to początek pory deszczowej w tym regionie Malezji), ale nie daliśmy się i słusznie - przez 3 dni mieliśmy super pogodę, mimo, że Google codziennie przepowiadał deszcz. Może inni się poddali? Mówią, że szczęście sprzyja odważnym i na Pangkor nam się to sprawdziło… mieliśmy zawsze prywatną plażę (a na koniec skórę spieczoną jak podsmażone kartofle)! 

 Nasza ulubiona plaża była codziennie cała dla nas! 

Konkurencji ze strony lokalsów też nie było, bo Malezyjczycy w ogóle nie plażują. Po pierwsze są w większości muzułmanami, a po drugie (jak w dużej części Azji) ideałem piękna i prestiżu jest jak najjaśniejsza skóra, więc opalanie nie mieści im się w głowie. Dla miejscowych zbudowane są nad morzem specjalne zadaszone wieże, które pełnią funkcję tarasów widokowych i miejsc piknikowych, ale nawet i one były puste…  

Wieże widokowe miały w środku stoliki i siedzenia pod rodzinne pikniki. Zaskoczyło nas, że były na tyle ładnie zaprojektowane, że zamiast psuć krajobraz dodawały mu malowniczości.

 

Jedziemy na wycieczkę - fort i meczet

Wyspa jest mała, ale oprócz plaż ma jeszcze kilka "atrakcji". Sama przejażdżka dookoła dostarcza przyjemności… i adrenaliny. Droga wiedzie wzdłuż wybrzeża, często lasem, więc zapewnia zacne widoki i kontakt z naturą - zwłaszcza gdy wjeżdża się w dżunglę, a nad głową przebiegają małpy. Adrenalina pojawia się gdy te małpy przebiegają przed kołami, albo gdy jezdnia nagle się urywa, bo w niektórych miejscach zmyło ją morze… Ale tutaj przyznajemy, że jako odskocznia od leżenia plackiem na rajskiej plaży zjechaliśmy skuterem chyba każdy możliwy kąt wyspy, z leśnymi drogami licząc. Dlatego osoby o spokojniejszej naturze (lub posiadające piątą klepkę - jak zwał tak zwał) spokojnie mogę pyrkać jednośladem na plażę i z powrotem, w międzyczasie poczytując gazetkę i siorbiąc kawkę, przygodowe trasy w pełni opcjonalne. 

W ramach odmiany od byczenia się na piasku odwiedziliśmy ruiny holenderskiego fortu. W XVII wieku Holendrzy zbudowali twierdzę aby kontrolować lokalne wydobycie i handel cyną, a także bronić się przed piratami. Fort w ciągu wieków był kilkukrotnie niszczony, więc ruiny wyglądają dosyć niepozornie, ale mają istotne znaczenie dla historii Malezji. To właśnie tu w 1874 r. miało miejsce podpisanie haniebnego traktatu, który zapoczątkował brytyjską dominację kolonialną na Półwyspie Malajskim… Może dlatego nie mają ochoty jakoś eksponować tego miejsca i szczerze mówiąc to niepozorna kupa kamieni, którą spokojnie można sobie odpuścić ;) Fakt, że jest to jedna z kluczowych atrakcji wyspy dobitnie pokazuje, że przybywając na ten skrawek lądu naprawdę poza plażowaniem nie ma co nastawiać się na obcowanie z kulturą czy przebogaty wachlarz rozrywek.  

Przed fortem znajduje się pseudo-artystyczna wioska, gdzie można kupić rękodzieło czy napić się kawy. Oczywiście nie mogło zabraknąć kiczowatych instalacji;)

Na pożegnanie z wyspą odwiedziliśmy "pływający meczet" Masjid Al-Badr Seribu Selawat. Większość mieszkańców wyspy to muzułmanie, więc nie mogło zabraknąć okazałej świątyni i to jeszcze malowniczo położonej na tafli wody! Wodne lub pływające meczety są popularne w całej Malezji, bo woda jest często wykorzystywana w architekturze islamskiej i to z kilku powodów. Po pierwsze, przydaje się do schłodzenia otoczenia w gorącym klimacie (stąd np. fontanny i baseny na dziedzińcach.) Po drugie estetycznie podkreśla elementy architektoniczne przez odzwierciedlenie i wizualne zwielokrotnienie bryły budynku jak i jej dekoracyjnych detali. Po trzecie, woda ma symboliczne znaczenie w Koranie jako życiodajna i oczyszczająca siła, której obecność zbliża wiernych do Boga.

Zazwyczaj krępujemy się sami wchodzić do meczetów (zwłaszcza Ania), bo ze względu na rozdział płci do końca nie wiemy jak mamy się zachować i czy w ogóle jesteśmy tam mile widziani. Tutaj jednak wątpliwości od razu zostały rozwiane, gdy przywołano nas już z molo gestem ręki i z uśmiechem zaproszono do środka. Co zabawne, tym razem to Radek dostał dodatkowe okrycie, aby nie gorszyć wiernych ;) Ania ubrana w sukienkę za kolana i bluzę z kapturem weszła bez problemu. Za to Radek, oryginalnie odziany w szorty i koszulkę snuł się między kolumnami w specjalnie użyczonej pelerynie, ale dzięki temu idealnie komponował się kolorystycznie z niebieskim otoczeniem. 

Podsumowując, Pangkor zaskoczył nas pozytywnie swoją kameralnością i lokalnym, sielskim klimatem. Nie jesteśmy wymagającymi turystami, więc brak wypasionej infrastruktury i zachodniego towarzystwa nam nie przeszkadzał, a wręcz jest dla nas plusem wyspy. Największym benefitem był totalny brak innych ludzi, prywatna 100 metrowa plaża w całości dla siebie to luksus wart grubych pieniędzy, tutaj dostępny całkowicie za darmo. Na totalnym luzie leżeliśmy w końcu parę dni nad morzem, bo wbrew pozorom nie mamy w ciągu podróży wielu okazji do złapania opalenizny czy pływania. Miło było się cieszyć się czystym piaskiem, wodą i słońcem bez śmieci i turystów, co w coraz popularniejszej Malezji jest rzadkością. Na wyspie znajduje się też kilka mniej lub bardziej ekscytujących atrakcji, co pozwala urozmaicić nieco błogie dni pod palmami, co uczyniło z Pangkor fajnym, wakacyjnym przerywnikiem naszego tripu. 

Po paru dniach jednak usłyszeliśmy znów zew przygody i zapragnęliśmy więcej bodźców. Ruszyliśmy więc na Penang, które słynie z dwóch rzeczy spod znaku "street": food i art. Jak i czym nakarmiliśmy oczy i brzuchy damy znać w kolejnym wpisie o pobycie w George Town.

 
 
 
 
Gdzie obecnie jesteśmy?
Szukaj po tagu
Obserwuj nas na Instagramie
Polub nas na Facebooku