2018-10-05

Nie śpimy, zwiedzamy!

Nie jesteśmy zapaleńcami jogi, nie malujemy, nie ćpamy, ani nie przyjechaliśmy do Ubud szukać siebie jak Julia Roberts w filmie ,,Jedz, módl się i kochaj". Mimo to, udało nam się pokorzystać trochę z uroków miasteczka i okolic - bez ciśnienia, pośpiechu i czasem nawet bez natłoku innych turystów. Tak, to możliwe! Trzeba tylko wiedzieć gdzie szukać ;)

 

Poniżej nasz ranking 8 atrakcji Ubud, czyli krótka relacja jak spędziliśmy czas na Wyspie Bogów.

 

8.Pałac Królewski i świątynie w centrum Ubud: Pura Tirta Saraswati i Pura Desa Dalem

 

Będąc w Ubud nie sposób nie wstąpić do pałacu i którejś ze świątyń, których miasteczko ma całkiem sporo. Po pierwsze dlatego, że znajdują się w samym centrum więc chcąc nie chcąc, prędzej czy później się koło nich przejdzie. Po drugie wstęp jest albo darmowy (pałac i świątynia Saraswati) albo kosztuje symboliczną kwotę (10 000 rupii - Pura Desa Dalem), co jest okazją samą w sobie ponieważ Indonezyjczycy lubią zdzierać hajs z białasów na każdym kroku, więc w myśl życiowej zasady ,,jak dają to bierz" - skorzystaliśmy.

Pałac Królewski niestety nie zachwyca. Nazwa brzmi dumnie i szumnie, ale po przekroczeniu bramy okazuje się, że poza stadami cykającymi fotki Japończyków, nie ma tam właściwie nic. Może mamy zaburzoną percepcję, bo spora część obiektu była w renowacji, ale mimo wszystko spędziliśmy tam może z 10 minut. Dobrze, że wstęp jest darmowy (chyba mają chociaż trochę przyzwoitości), bo inaczej czulibyśmy się kolejny raz gorzko oszukani. Oczywiście architektura, posągi i zdobienia są piękne, ale wierzcie lub nie -  w Ubud wszystko takie jest! Pałac na tle innych budynków na Bali nie wyróżnia się niczym szczególnym, nie ma też tajemniczej atmosfery, którą oferują inne miejsca, nawet zwykłe boczne uliczki.

Podobne lekkie uczucie rozczarowania poczuliśmy odwiedzając Pura Tirta Saraswati - to jeden z najczęściej fotografowanych zabytków Ubud, piękna świątynia malowniczo otoczona stawem z kwitnącymi lotosami - atrybutami boginii, więc oczekiwania mieliśmy podkręcone. I jak to często z oczekiwaniami bywa, lepiej ich nie mieć ;) Świątynia jest w samym centrum miasta, a mimo to trzeba się postarać żeby ją znaleźć, bo zasłaniają ją… bary (w tym dziedzictwo lokalnej kultury, tradycyjne miejsce spotkań, świątynia balijskości - Starbucks…). Kiedy jednak znaleźliśmy w końcu właściwy skręt, naszym oczom ukazał się widok jak z pocztówki - bogato rzeźbiona fasada, do której prowadzi mostek między różowymi lotosami…

I to jedyne co można tam zobaczyć. Świątynia jest zamknięta. A nie, przepraszamy, można jeszcze zobaczyć kłębiące się tłumy turystów, którzy próbują (tak jak my) zrobić zdjęcie bez innych turystów. Nie da się. Nie mniej oczywiście, pamiątkowego selfiaka trzeba było strzelić ;)

Na podeście wieńczącym mostek odbywają się też pokazy tradycyjnego, balijskiego tańca (codziennie, bilet ok. 20 zł), na które chcieliśmy nawet się wybrać, ale jakoś nie wyszło. No cóż przynajmniej jest po co wracać.

Pewnym balsamem na nasze serca okazała się niepozorna Pura Desa Dalem - mijaliśmy ją codziennie idąc do centrum, ale ponieważ nazwa nic nam nie mówiła, a z zewnątrz niewiele widać, traktowaliśmy ją trochę po macoszemu. Zdecydowaliśmy się do niej wejść trochę na spontanie, a trochę od niechcenia i to pod koniec pobytu w Ubud. I tym razem się nie zawiedliśmy! Do świątyni prowadzą majestatyczne schody i brama, rzeźbione w demony i bóstwa przyozdobione świeżymi kwiatami. Dalej jest tylko ciekawej i mroczniej… 

Droga wiedzie ku górze między omszałymi posągami i prowadzi do placu z ołtarzykami i bramami w cieniu świętego, olbrzymiego figowca. Kolejne mistyczne bramy prowadziły do właściwej części świątyni gdzie odbywają się obrzędy i procesje - ale ta część jest zamknięta dla zwiedzających, a my bardzo szanujemy taką politykę. To jest właśnie rozdział sacrum od profanum, którego nam zabrakło w Bangkoku. Dzięki temu miejsce nie traci swojego sakralnego, tajemniczego charakteru. Plac można obejrzeć zza murku i właśnie to, że nie można tam do końca wejść sprawia, że atrakcja była taka… atrakcyjna! Dodatkowo mogliśmy napawać się atmosferą tego miejsca w pełni, bo byliśmy tam całkiem sami. Odziani w sarongi (a Radek dodatkowo w udeng - tradycyjne męskie nakrycie głowy) spacerowaliśmy nieśpiesznie po terenie świątyni, przyglądając się detalom i odpoczywając w cieniu figowca, czując się w centrum zatłoczonego Ubud trochę jak mali odkrywcy.

 

7.Goa Gajah

Słynna ,,Elephant Cave" to znajdująca się kilka kilometrów od Ubud świątynka ukryta w jaskini, która przyciąga turystów swoją aurą tajemniczości. Wszystko za sprawą rzeźbionego w skale wejścia, które przypomina paszczę demona - wchodząc do środka dajemy się połknąć i wpadamy w inny wymiar, inną epokę.

Niestety aurę psuje fakt, że cały kompleks otoczony jest bazarem z nachalnymi (i bezczelnymi!) sprzedawcami, a do samej jaskini stoi kolejka turystów. Wnętrze jest bardzo skromne, małe, ciemne i duszne. Czarne wykute w skale ściany zdobią tylko trzy na maksa kolorowe ołtarze poświęcone Ganeshy - bóstwu o postaci słonia, a wszystko spowite jest mgiełką palących się kadzidełek. I może robiłoby to większe wrażenie gdyby nie ten tłum i brak powietrza - ledwo wejdziesz, a już musisz wyjść, bo chcą wejść następni, a Ty i tak czujesz, że zaraz się udusisz.

To co naprawdę zachwyciło nas w Goa Gajah, to teren wokół świątyni - rajski, ukryty w dżungli ogród. Miejsce tak malownicze, że aż trudno uwierzyć, że jest prawdziwe. Są tam wodospady, strumyki, oczka wodne, poukrywane ołtarzyki - wszystko widziane z góry - ze szczytu schodów, skąpane w słońcu i egzotycznej zieleni na moment zapiera dech. Dla samego tego ogrodu warto przyjechać do Goa Gajah.

Z naszych wrażeń po odwiedzeniu kilku już hinduistycznych świątyń, wydaje nam się, że zdecydowanie lepiej koegzystują z naturą wokół. Wykute w skale ołtarze, zakończone basenami strumienie, miejsca kultu harmonijnie przechodzą w piękno krajobrazu, co sprzyja nie tylko aspektowi wizualnemu, ale też daje zaciszne miejsce na chwilę zadumy. Jako kultura zachodu wypadamy tutaj zdecydowanie gorzej, gdzie typowym podejściem jest podbijanie natury - wycinka lasu, osuszenie stawów, zasypanie wąwozów - aby potem na płaskiej ubitej ziemi wybudować przybytki pozornie chwalące byty niebiańskie, a w rzeczywistości stanowiące pokaz przepychu mocodawców i sponsorów. Oczywiście wiele z tak powstałych obiektów to cuda architektury, których pięknem sami się zachwycaliśmy, niemniej jednak wtedy jest to zachwyt nad osiągnieciami człowieka, a nie piękna natury.

 

6.Wodospad Tibumana

Skoro już o pięknie natury mowa, to Bali wodospadami stoi. A właściwie licznymi ciekami wodnymi. W sumie nie wiemy czy wszędobylskie strumienie i ciągnące się wzdłuż i pod ulicami kanałki są rezultatem lat prac irygacyjnych, czy też obfitość tarasów ryżowych jest efektem naturalnych uwarunkowań wyspy, ledwie nieco uregulowanych przez miejscowych. W każdym razie dzięki temu można natknąć się na piękne wodospady ukryte gdzieś z dala od głównych tras i siedzib ludzkich. Oczywiście pięć milionów turystów (więcej niż mieszkańców - 4,5 mln) rocznie swoje musi lokalnym przedsiębiorcom zostawić, więc wszystkie zmienione są w atrakcje turystyczne, z biletem wstępu włącznie. Nie inaczej jest z wodospadem Tibumana, mimo wszystko nadal mniej turystycznym niż położone bliżej Ubud wodospady, do których udają się wręcz pielgrzymki autokarów. O Tibumana nie wiedzą nawet niektórzy miejscowi, w tym również nasz przesympatyczny kierowca Graba, który za wiele po angielsku nie mówił, ale tak zaśmiewał się z własnych żartów i przeciwności losu (Lost signal sir! We need to stop! You understand tha way? Ha ha ha), że z miejsca wzbudził naszą sympatię. Wyjeżdżając na to odludzie już mieliśmy z tyłu głowy, że Graba raczej nie uda nam się złapać, więc z powrotem będzie ciekawie, ale do tego jeszcze wrócimy. Po dotarciu na koniec drogi, gdzieś pomiędzy tarasy ryżowe i pojedyncze domki, położone w rozgałęzieniu dwóch rzeczek, wbudowane zostały schody. Po uiszczeniu stosownej opłaty (10k rupii - ok. 2,50 zł) można zagłębić się w ścieżkę wyciosaną wśród lasu by po kilku minutach dotrzeć na miejsce.

Sama trasa jest urokliwa, a stacja docelowa rzeczywiście zasługuje na słowa pochwały. Woda opadająca kilkanaście metrów prosto do wyżłobionej latami niecki, w której można się nawet kąpać (ba jest także toaleta, szatnie i szafki na rzeczy). Choć byliśmy na miejscu jakąś godzinę przed zamknięciem i po cichu liczyliśmy na brak innych ludzi, zastaliśmy co najmniej kilkanaście osób, ale w sumie większość dosyć szybko poszła. Dzięki czemu udało nam się pokontemplować piękno miejsca w relatywnej ciszy.

Poza wspomnianą infrastrukturą sam wodospad jest nieuregulowany w żaden sposób, dlatego plaża ograniczona jest chorągiewkami a i pod sam strumień wody nie wolno podpływać, bo to niebezpieczne. Nasze rozbawienie wzbudziła para, która przyszła, rozebrała się do stringów, po czym przez jakieś 15 minut robiła selfiki z tyłkiem na Instagrama, po czym od razu ruszyli dalej. Nie bądźmy obłudni, sami też napstrykaliśmy fotek, ale takie zaliczanie atrakcji i mcdonaldyzacja turystyki wypacza całą esencję podróżowania. Wszystko staje się zorganizowane, szybkie i krótkotrwałe jak zelżała kanapka z fast-fooda. Pocieszający, z uwagi na zaangażowanie i poświęcony czas, był widok kopczyków z kamieni, układanych przez turystów jako swoisty talizman, rytuał podobny do wrzucania monet do fontanny, a przy tym wzbogacający krajobraz bez jego zaśmiecania.


Po mozolnym wspięciu się po schodach zasiedliśmy w okolicznym barku i zostaliśmy nagrodzeni widokiem, który umyka większości turystów. Mieliśmy okazję podglądać zbiór ryżu z pól położonych tuż przy knajpce, który jak przed wiekami odbywa się w tradycyjny, całkowicie ręczny sposób.

Ryż ścinany jest sierpem, po czym ziarna wydobywane są z kępy poprzez rytmiczne uderzanie rośliną o drewniany koziołek/deskę. Wytrząsane ziarna lądują na rozłożoną plandekę, po czym ręcznie przesiewane trafiają do płóciennych worków. Senna monotonia pracujących rolników (obojga płci), połączona z powoli zachodzącym słońcem spowodowały, że przenieśliśmy się w czasie. Świat komputerów wydawał się tak odległy jak inna galaktyka. Liczyło się tylko tu i teraz. Nieśpieszna i powtarzalna, prosta praca, nadająca rytm życiu i mijającym dniom.

I choć świadomi jesteśmy, że ten idylliczny obrazek to tylko fasada, za którą kryją się trudy pracy fizycznej, połączonej z marnym zarobkiem z ręcznej uprawy roli, to dla nas - szczurów urwanych z kołowrotka wydawał się niezwykle pociągający. Na Bali bywały momenty, że chcieliśmy podejść do pracujących wieśniaków i spytać, czy możemy im pomóc w pracy, żaby zbliżyć się do stanu w którym zmęczenie fizyczne osiąga poziom, pozwalający niemal zbliżyć się do nirwany. Całkowity brak myśli innych niż koncentracja na właśnie wykonywanej czynności i natychmiastowa gratyfikacja w postaci namacalnych efektów pracy - worków ryżu. I tylko opacznie (nie)zrozumiana symboliczna pretensjonalność sytuacji, w której dwóch białasów robi sobie atrakcję turystyczną z ciężkiej pracy lokalnej ludności ostatecznie powstrzymała nas przed próbami podjęcia takiej inicjatywy.

Po wypiciu piwa, zgodnie z oczekiwaniami, Graba złapać nam się nie udało (co zdarzało się stosunkowo często, więcej o tym możecie przeczytać tutaj). Słońce już stykało się z horyzontem, a do domu mieliśmy kilkanaście kilometrów, postanowiliśmy zatem improwizować i spytaliśmy obsługę w naszym barku, czy nie mają jakiejś taksówki do Ubud. Po chwili targowania z gospodarzem stanęło na 150 tysiącach rupii (ok.38 zł) za prawie godzinną trasę, więc uznaliśmy, że bez tragedii, niecałe dwa razy tyle co pokazywała aplikacja Grab za ten sam dystans. Okazało się jednak, że gospodarz sam nie ma transportu, tylko zaczął wypytywać siedzących w barze lokalnych gości, czy nie chcieliby nas podrzucić do Ubud za wynegocjowaną kwotę. Ta ostatnia faktycznie musiała być nie za duża, bo wszyscy odmówili! Ale niezrażony gospodarz wykonał kilka telefonów i powiedział, żebyśmy poczekali, bo znalazł dla nas kierowcę. Nasz transport szybciej usłyszeliśmy, niż zobaczyliśmy. Najpierw rozszerzyły nam się oczy, a potem kopary opadły do dziurawej drogi. W chmurze dźwięków łupiącego indonezyjskiego disco podjechał do nas wściekło żółty samochód, a za kierownicą uśmiechnięty grubiutki Balijczyk, któremu ewidentnie Szybcy i wściekli weszli za mocno. Cały bagażnik wypełniony wystającymi głośnikami, widoczny tylko z zewnątrz samochodu ekran, otoczony kolorowymi migającymi neonami. Całe wnętrze wytapicerowane żółtą skórą, ekrany w zagłówkach foteli, komputer pokładowy na desce rozdzielczej, czy wreszcie cała deska rozdzielcza pokryta… żółtym długim futrem. Nie moglibyśmy być bardziej zdziwieni, gdyby podleciał po nas spodek ufo! Absurd sytuacji spowodował, że banany na naszych twarzach musiały kończyć się gdzieś za uszami. Najlepsze, że dla kierowcy byliśmy taką samą atrakcją jak on dla nas. Ruszyliśmy przez zapuszczoną wioskę pośród ogłuszających dźwięków muzyki i płuc wibrujących od wmontowanych w bagażniku subwooferów. Podczas drogi muzyka leciała z radia, płyt i przez bluetooth z telefonu kierowcy - ewidentnie chciał nieco przyszpanować - ale nam w ogóle nie przeszkadzało bycie w centrum uwagi wszędzie gdzie nie przejeżdżaliśmy. A pojechać musieliśmy oczywiście głównymi, reprezentacyjnymi ulicami Ubud - niech wszyscy zobaczą jak się wozi białasów! W życiu byśmy nie przeżyli takiej jazdy zamawiając Graba i zupełnie nie szkoda nam było większej kwoty za dojazd do domu. Po raz kolejny przekonaliśmy się, że wolne podróżowanie wynagradza cierpliwych wędrowców w najmniej spodziewanych momentach.

 

5.PuraTirta Empul

Chyba najważniejsza hinduistyczna świątynia na Bali, a na pewno w okolicach Ubud. Udaliśmy się tutaj po zwiedzaniu Gunung Kawi i pysznym wegetariańskim obiedzie, więc przez chwilę rozważaliśmy nawet odpuszczenie sobie tej wizyty, ale ostatecznie było warto. Chcąc ominąć festyniarski bazar przed wejściem poszliśmy boczną drogą wzdłuż wielkiej luksusowej rezydencji, która pokrywała w całości okoliczne wzgórza( potem dowiedzieliśmy się, że to pałac prezydencki wybudowany przez prezydenta Sukarno), po czym okazało się, że minęliśmy… kasę biletową (ha! 30 000 rupii w kieszeni! -> #polaczki) .

Jak w każdej hinduistycznej świątyni przed wejściem trzeba się przyodziać w sarong, po czym można kontynuować zwiedzanie. Motyw wody bardzo często pojawia się w różnych formach w niemal wszystkich świątyniach, ale Pura Tirta jest pod tym względem wyjątkowa. Poza basenami czy strumieniami znajdują się tutaj również łaźnie. Po zmianie ubrania na specjalny zielony sarong, również turyści mogą się poddać rytuałowi, który fizycznie polega na kąpieli - poprzez powtarzalne obmywanie rąk i głowy pod kolejnymi strumieniami wody podczas brodzenia w basenie. Powszechnie wierzy się, że obmywając się pod kolejnymi strumieniami można zapewnić sobie odporność na różne choroby, jak również doznać oczyszczenia z nieczystości i "grzechów", podobnie jak ma to miejsce w indyjskiej kąpieli w Gangesie.

Po raz kolejny widać silne splecenie wiary z żywiołami, w tym wody, która również w tradycji chrześcijańskiej (chrzest, święcenie) ma znaczenie oczyszczające i błogosławiące. My na kąpiel się jednak nie zdecydowaliśmy (potem doczytaliśmy, że i dobrze, bo od zeszłego roku zaleca się ostrożność, kilka osób w świątyni zaraziło się E.Coli, która zanieczyściła źródło przez śmieci wrzucane do okolicznych rzek), zniechęcił nas głównie fakt, że jedynymi osobami biorącymi udział w rytuale byli… turyści.

O ile wchodząc udało nam się ominąć bazar, tak w drodze powrotnej za bardzo nie mieliśmy wyboru. Tradycyjnie, jak przy wszystkich większych atrakcjach, stragany przyjmują formę skomplikowanego labiryntu, który ma w zamyśle skusić turystę do zakupu jakiegoś suweniru (po tym jak już się tam będzie błąkał przez 3 godziny prosząc o łyk wody, lub chociaż rytualne dobicie wycieńczonego wędrowca). Jako, że cygańskie oczka Aniaszka łakną kolorowych ubranek, Ania zdążyła podejść do jakiegoś stoiska i oglądać spodnie szarawary, których to oczywiście brakuje w skromnym arsenale ubrań podróżnika. Jako, że cały nasz majątek ograniczał się do jakieś 40 000 rupii (10 zł), nasza siła nabywcza zbliżona była do rocznego budżetu Burkina Faso - czyli niewielka. Po tym jak usłyszeliśmy cenę 300 tysięcy za spodnie, Ania z łezką w oku mówiła sprzedawczyni, że nie mamy pieniędzy. Ta biorąc to za objaw targowania, regularnie schodziła z ceny. Kiedy ta ostatnia osiągnęła już jedną trzecią ceny inicjalnej, czyli ok. 25 złotych, Ania w końcu bardziej opisowo wytłumaczyła, że naprawdę nie ma przy sobie pieniędzy. Na to obrotna sprzedawczyni wycedziła tylko: Jak to nie masz pieniędzy… A co ty, żebrakiem jesteś czy co?!

 

4.Monkey Forest

Jak to podróżnicy XXI wieku zdążyliśmy już zapoznać się z opiniami na temat Monkey Forest zanim zdecydowaliśmy, czy rzeczywiście chcemy tam iść. I jak to zwykle bywa opinie te były podzielone, przy czym najwięcej narzekań było na to, że zamieszkujące las małpy są wyjątkowo wredne. Do tego za wstęp trzeba płacić, a w Azji nie brakuje miejsc w których małpy za darmo wskoczą Ci na głowę. Jak to jednak mówią, rodziny się nie wybiera, więc zacisnęliśmy zęby i poszliśmy odwiedzić ten las w środku miasta, z nastawieniem jak podczas wizyty do niezbyt lubianego wujka, którego odwiedzić wypada, ale już cieszyć się z tego entuzjastycznie nie do końca trzeba. Pierwsze na co się natknęliśmy to zamknięta brama - prace konstrukcyjne. Ale też tuż obok, normalnie na środku ulicy siedziały pierwsze okazy makaków, ciekawsko przyglądające się paradującym wzdłuż murów turystom. Pierwszy raz mieliśmy okazję zapoznać się z ciekawym znakiem drogowym - Attention! Monkeys crossing. Oczywiście nie chodzi o to, że małpy biegają za turystami z krucyfiksem, tylko, że granice parku są dla nich dosyć umowne i regularnie, zwłaszcza wieczorami, zapuszczają się między stoliki pobliskich knajpek, kradnąc co popadnie. Zgodnie z zaleceniami pochowaliśmy okulary, kolczyki, wszystkie szeleszczące rzeczy i butelki wody, po czym odważnie wkroczyliśmy na teren rezerwatu.

Ten okazał się całkiem spory, ciągnąc się wzdłuż wąwozu przecinającego cały park, miejscami gęsto porośniętego dżunglą. Dzięki rozległej przestrzeni miejsce do życia znajduje tutaj kilka oddzielnych stad makaków (łącznie ponad 900 osobników). Rozległy teren parku powoduje również, że równomiernie rozkładają się w nim turyści. O byciu sam na sam z wesołymi małpiszonami raczej mowy nie ma, ale też nie ma się wrażenia  obserwowania małpek w tłumie. Panują tutaj dosyć rygorystyczne zasady, nie wolno makakom patrzeć w oczy (i się uśmiechać), zaczepiać młodych, karmić małp czymkolwiek czy też wnosić toreb papierowych i plastikowych, czy też w ogóle dotykać zwierzątek. Za to makaki mogą wszystko. Kiedy zostaniesz wybrańcem, którego za drzewo-zabawkę wybierze sobie jakiś wesoły huncwot, nie należy krzyczeć, uciekać ani się bronić. Jeżeli posiada się jakieś jedzenie należy je wyrzucić, w innym wypadku należy stać spokojnie, aż małpka sobie pójdzie. Okazję do sprawdzenia się w boju miała Ania, której spódnica i torebka wydawały się wspaniałym miejscem do zabawy dla jednej z małych małpek. Pod czujnym okiem mamy, zagryzając przy tym batata, wspięła się na początkowo lekko przerażoną Anię, by usadowić się na ramieniu i obserwować turystów. Ania twierdzi, że małpka była cieplutka i miała milutkie futerko, choć złośliwi twierdzą, że z przerażenia powiedziałaby, że krokodyl też ma miłe futerko.

Na terenie parku znajdują się liczne rzeźby, kamienne mostki i świątynie. Niesamowite wrażenie robi na zwiedzających widok pokrytych mchem posągów, wyłaniających się spomiędzy drzew, pnączy, czy nawet zakrętów wąwozu szemrzącego całkiem wartkim strumieniem. Ozdoby wyglądają jak żywcem wyjęte z Indiany Jonesa, czy zupełnie jak w Disneylandzie. Tyle tylko, że tutaj są to rzeczywiste kamienne posągi, a nie dekoracje z gipsu i styropianu, bo cały Monkey Forest to święty teren dla hinduistów.

Pomiędzy drzewami znajdują się świątynie zamknięte dla zwiedzających, a na terenie parku znajduje się też cmentarz. Nie jest to jednak finalny przystanek dla zmarłych, ale tymczasowe miejsce pochówku. Zmarli są odkopywani na określone święta i poddawani rytualnej kremacji. Znów mieliśmy wrażenie, że miejsce urodzenia i kultura kształtuje postrzeganie różnych zwyczajów jako dziwne czy też całkowicie naturalne. I to co dla nas jest co najmniej niespotykane (tymczasowy pochówek?!), dla lokalnej społeczności jest zwyczajem praktykowanym od wieków. Ciekawi podejście do zmarłych, których należy odesłać z tego świata w określony sposób i spotykana w wielu kulturach oczyszczająca moc ognia stanowiącego rytuał przejścia do życia po życiu.

 

3.Szlak Campuhan i tarasy ryżowe Tagalalang

Po drodze do Ubud z naszej kwatery nieco na uboczu (o której więcej tutaj) mijaliśmy piękny i klimatyczny wiszący most. Niestety był on zamknięty, prawdopodobnie groził zawaleniem. Niemniej jednak rozpięty był między brzegami dosyć głębokiego wąwozu, koło którego rozpoczyna się najbardziej znany z okolicznych trekkingów. Szlak ciągnący się granią między dwoma zarośniętymi dżunglą wąwozami jest niezwykle malowniczy, niestety dla komfortu turystów cały wyłożony jest betonowymi płytami. Samych turystów na szczęście było niezbyt dużo. Dzięki temu mogliśmy sycić oczy intensywną zielenią krajobrazu. Aż ciężko było uwierzyć, że takie widoki można spotkać raptem kilka minut od miasta.

O obecności siedzib ludzkich przypominały widoczne w oddali strategicznie zlokalizowane luksusowe kurorty. Droga rzeczywiście jest bardzo malownicza, dlatego byliśmy bardzo rozczarowani, gdy po ok 30-40 minutach szlak… skończył się. Spojrzeliśmy na mapę i ze smutkiem bliskim uczuciu kiedy pies zjada ci ostatnią długo odkładaną na sam koniec posiłku frytkę, uznaliśmy, że tak nie może się skończyć nasza eskapada. Szybki rekonesans po okolicznych atrakcjach i decyzja - idziemy do słynnych tarasów ryżowych Tagalalang - czyli dodatkowo jakieś 10 km. Droga, jak wszędzie na Bali, wiedzie wzdłuż asfaltowej szosy, z malutkim poboczem, więc komfort wędrówki bywa różny. Były miejsca, gdzie podziwialiśmy lokalne tarasy ryżowe nie niepokojeni przez żadne pojazdy, a były i takie odcinki, gdzie trzeba było niemal walczyć o życie z pędzącymi autami. Teren jest mocno pofalowany, więc idzie się sinusoidą w górę i w dół, co powoduje, że średnie tempo marszu nie jest imponujące. Do tego przystawaliśmy co chwile chłonąc widoki, które normalnie tylko śmignęły by nam za oknem wirażującego auta. Cała wędrówka zajęła nam ponad dwie godziny, gdzie najcenniejszym doświadczeniem było podglądanie codziennego życia Balijczyków (o czym więcej za chwilę) i oglądanie pejzaży rzeźbionych przez społeczności i naturę, a nie odlewanych w jedną formę pod gusta zagranicznych turystów. 

Tak nam się podobała wędrówka i to co udało nam się zobaczyć, że jak doszliśmy na miejsce, postanowiliśmy… nie wchodzić.
Bilet wstępu na tarasy i zasłyszane opinie, jakoby wieśniacy rozlokowani na ścieżkach wymuszają dodatkowe opłaty za wstęp, jak również niekończący się strumień turystów, spowodowały, że całe tarasy straciły dużo na swoim uroku.

I nie zrozumcie nas źle, sama panorama była piękna i pewnie doświadczenie chodzenia między polami też zapada w pamięć. Nie próbujemy pozować na alternatywnych, ale cisza i spokój mijanych wcześniej miejsc połączony z przyjemnym wysiłkiem pieszej wędrówki, okazały się dużo lepsze niż chodzenie wśród szczebiotu wszędobylskich turystów i nachalnych lokalnych naganiaczy (Ania twierdzi, że po prostu Radek jest skąpy i nie chciał płacić za bilety). Po zrobieniu pamiątkowych zdjęć szybko oddaliliśmy się od wejścia, próbując w międzyczasie złapać Graba, co po ok kilometrze szczęśliwie nam się udało, po czym ruszyliśmy do domu bez poczucia, że coś nas ominęło - a nawet wprost przeciwnie.

 

2.Gunung Kawi

Jeśli chcecie poczuć się jak Indiana Jones na romantycznym spacerze z Larą Croft, to wśród dżungli i tajemniczych ruin Gunung Kawi, właśnie to znajdziecie. Kompleks świątynek wykutych w skale w XI wieku, ukryty jest w obrośniętym dżunglą wąwozie do którego prowadzi malownicza droga wśród mini tarasów ryżowych, strumieni i wodospadów - Tagalalang może się przy tych widokach schować! Ponadto, ponieważ kompleks leży trochę na uboczu Ubud dociera tu mało turystów, więc te cuda można chłonąć wszystkimi zmysłami w spokoju. Chodząc po świętym terenie musieliśmy co chwila zarzucać szczęki na ramię żeby nie ciągnęły się za nami po ziemi.

Całość wygląda jak dekoracja do filmu czy jak park rozrywki stylizowany na Księgę Dżungli, ale rozwalała nas świadomość, że to wszystko jest prawdziwe! Zdradzimy przy tym, że warto zboczyć tu z głównego szlaku i sprawdzać dokąd prowadzą wydeptane w ziemi, prowadzące w zarośla dróżki - samodzielne, małe znaleziska w gęstwinie wynagrodzą trud (ale uważajcie na błoto!) ;)

Gunung Kawi to wyjątkowo piękne miejsce, gdzie wyobraźnia pracuje na najwyższych obrotach - spacerując wśród murów, zanurzając dłonie w wodospadach, które są na wyciągnięcie ręki, oczami wyobraźni widzieliśmy sunące tam kolorowe procesje Balijczyków sprzed wieków oddające cześć posągom po których dzisiaj zostały tylko ślady w skałach. Ślady jednak na tyle wymowne, że niemal czuć w powietrzu zapach kadzideł sprzed tysiąca lat.

 

1.Balijskie wiochy

Dokładnie -,,Wsi spokojna, wsi wesoła…" Cały czas chodziło nam po głowie kiedy wzdychając oglądaliśmy mijane pola ryżowe. Uważny czytelnik mógł w powyższych opisach między wierszami wyczytać nasz zachwyt widokami codziennego życia Balijczyków, mijanych wiosek i pól ryżowych, uśmiechniętych mieszkańców i zagadujące dzieciaki. Nie mamy jednego konkretnego miejsca, które jest naszym numerem jeden - chodzi o te wszystkie chwile, kiedy zazwyczaj na nogach przemierzaliśmy kilometry nieturystycznych okolic. Lokalne warsztaty, w których pół-ręcznie wytwarza się cegły, rzemieślników dłutami rzeźbiących oszałamiające drzwi, całe grupy pochylonych artystów pieczołowicie transformujących druciane szkielety w małe arcydzieła, które można potem nabyć w sklepach z rzeźbami nieopodal wszystkich atrakcji turystycznych. Wracające ze szkoły dzieciaki wołające ,,haloł", noszące na głowach kosze Balijki, pochylonych w trudzie rolników. Leniwie leżące na środku drogi psy, gdakania kogutów i kur. Co chwilę kadr jak z obrazka.

Wizualnie najbardziej nam chyba zapadła w pamięć niesamowita zieleń pól ryżowych. Kolor jest tak intensywnie zielony, jakby poprawiany przez średnio doświadczonego grafika - aż nierealny. Do tego misterna architektura jak w centrum Ubud, tyle, że tutaj wyglądają tak domy i świątynki mieszkańców wsi. O ile wcześniej nie byliśmy pewni, czy to lokalna zagrywka specjalnie pod turystów, tak później przekonaliśmy się, że nawet zapadłe wioseczki są tak samo bogato rzeźbione. Domy mają piękne ołtarze i w ogóle styl architektoniczny jest niezwykle zdobny, w swoim charakterystycznym, lokalnym stylu. Najbardziej urzekające jest tempo życia. Niemal brak maszyn mechanicznych, cykl dobowy w dalszym ciągu podporządkowany słońcu, które cały rok oświetla wyspę po mniej więcej 12 godzin dziennie. Cisza i natura. Bardzo potrzebna nam była taka odskocznia od Warszawy, całkowita zmiana klimatu (nie tylko geograficznie!). Co prawda piękno Bali winduje oczekiwania, o czym boleśnie mogliśmy się przekonać przemieszczając się do huba kulturalnego Jawy - Yogyakarty - o czym będziecie mogli przeczytać w kolejnym wpisie.

 

Nie, nie ma plaży w rankingu! Byliśmy tak alternatywni, że postanowiliśmy nie pójść na żadną! A tak na serio, to zostawiamy sobie coś na następną wizytę, tak jak Pałac na Wodzie Tirta Gangga - nie powiedzieliśmy jeszcze ostatniego słowa, Bali!

 
 
 
 
Gdzie obecnie jesteśmy?
Szukaj po tagu
Obserwuj nas na Instagramie
Polub nas na Facebooku