2020-05-03

Orangutany w Sepilok

 

 

Orangutany w oleju

Borneo jest jedynym (poza Sumatrą) domem sympatycznych rudzielców, naszych bliskich krewnych. Aż serce ściska, że zgotowaliśmy rodzinie taki los - szacuje się, że orangutany wyginą w ciągu 20-30 lat. Wszystko przez wycinkę lasów deszczowych pod plantacje… Olej palmowy jest bowiem głównym źródłem utrzymania rządów Malezji i Indonezji. Będąc na wyspie nie trudno przekonać się na własne oczy, co to oznacza w praktyce…

Jadąc przez Borneo nie mija się pięknych lasów, z których machają małpy i leopardy. Nie uświadczy się słoników przebiegających drogę, jak można by sobie wyobrażać. Mija się tylko i wyłącznie palmy olejowe. Godzinami, kilometrami, w nieskończoność ciągną się po horyzont pola palm. W miejscach, gdzie jeszcze niedawno rosła prehistoryczna, dziewicza dżungla... Na najbardziej różnorodnej przyrodniczo wyspie świata, wycina się wszystko w pień i sadzi tylko jeden gatunek drzewa, niszcząc cały ekosystem i skazując miliony (w przypadku Borneo spokojnie można użyć tej liczby) innych gatunków roślin i zwierząt na wymarcie… Widok tak przygnębiający, że aż ściska w gardle i brakuje słów… 

Olej palmowy pozyskuje się z nasion i owoców olejowca gwinejskiego - gatunku palmy, który pochodzi z Afryki, ale prawdziwą karierę zrobił właśnie w Azji. Ponad 85% produkowanego na świecie oleju palmowego pochodzi właśnie z Malezji i Indonezji, a zapotrzebowanie jest ogromne! Olej obecnie znajduje się niemal we wszystkim: od żywności (przede wszystkim słodycze i przekąski), przez kosmetyki, na paliwie kończąc… Szacuje się, że przy obecnym tempie produkcji do 2022 roku (czyli właściwie już!) zostanie zniszczonych 98% lasów Borneo i Sumatry

To świństwo nie tylko zabija dżungle, ale i nas, bo wysoko przetworzony, rafinowany olej palmowy jest jednym z najbardziej chorobotwórczych olejów używanych w przemyśle spożywczym… Nie mówiąc już o tym, że lasy tropikalne odrywają kluczową rolę w ekosystemie całej planety i bez nich daleko nie ujedziemy… Czy warto tyle poświęcać dla ciastek i Nutelli? Następnym razem sięgając po Oreo, Kinder Bueno czy jeden z tysięcy(!) innych produktów spójrzcie na jego skład. Jeżeli znajdziecie tam olej palmowy, to kupując ten produkt właśnie ciskacie małym orangutanem prosto pod gąsienice buldożerów równających dżunglę z ziemią. Może brzmi to okrutnie i dramatycznie, ale taka jest prawda. 

Niby rząd Malezji zarzeka się, że zaczął wdrażać program, który ma zwiększyć wydajność istniejących plantacji żeby nie tworzyć już nowych. Ale czy to prawda i czy nie jest już za późno? Z rozmów z Malezyjczykami wiemy, że obecna polityka rządu (przynajmniej oficjalnie) zmierza do uniezależnienia się od obecnych filarów gospodarki - czyli oleju i drewna, bo chcą postawić na turystykę wzorem Tajlandii. Ponieważ na plantacje nikt nie przyjdzie, zrozumieli nareszcie, że trzeba bardziej chronić przyrodę i krajobraz, bo tylko one przyciągają turystów i pieniądze. Szkoda, że znów naturę traktuje się przedmiotowo i chroni się ją tylko po to, żeby przynosiła zyski, a nie dlatego, że jest wartością samą w sobie… Ale oczywiście lepsza taka polityka niżeli rabunkowa, bezmyślna wycinka… z której rząd Indonezji nie zamierza rezygnować, mimo protestów całego świata. Bo z jednej strony świat protestuje, ale z drugiej wcina masowo olej palmowy napychając kieszenie takim rządom i zabijając lasy…

Przy czym mówiąc o wycince nie mówimy o wiosce czy dwóch, które postanowiły sobie dorobić i maczetami karczują las tropikalny. To wycinka na przemysłową skalę i masowe wypalanie dżungli. Skalę zjawiska najlepiej obrazuje fakt, że będąc na Penang całymi tygodniami nie widzieliśmy czystego, błękitnego nieba z powodu smogu i dymu napływającego znad Borneo. A Penang oddalona jest od Borneo o 2000 km! Duszące powietrze i alerty napotykaliśmy też w Singapurze, Kuala Lumpur czy nieodległym Kota Kinabalu.

Widok z naszego okna pod George Town na Penang, kiedy tysiące kilometrów dalej płonęły lasy Borneo i Sumatry... 

Źródłem piekielnych wyziewów była Indonezyjska część wyspy, na której przeprowadzano akurat kolejne wypalenia. Premier tego kraju w publicznej telewizji oczywiście zaprzeczył wszystkiemu. Ale żeby było "zabawniej"  jako dowód pokazał termalne zdjęcia satelitarne (dalej można je obejrzeć na stronach NASA) dobitnie pokazujące, że to jego kraj odpowiada za ten kataklizm. Jak widać kompetencje (godne farmera próbującego doić bobry) nie są specyfiką tylko polskich "tuzów" polityki i mediów publicznych.

O szkodliwości oleju i sytuacji na Borneo wiedzieliśmy od dawna, ale dopiero widok wyciętej dżungli sprawił, że pojęliśmy sens tego destrukcyjnego procesu dogłębniej. Suche daty i procenty nie przemawiają do ludzkiego mózgu tak mocno jak powinny. Dopiero widok byłego raju tropikalnego zmienionego w olejowe piekło, gdzie przez pięciogodzinną podróż autobusem w poprzek wyspy nie widać nic innego poza rzędami palm, otwiera klapki w mózgu. Świadomość jak bardzo zagrożone są lasy, wyłącznie przez naszą ludzką pazerność, zatruwała wszelką radość z oglądania ocalałej (jeszcze) natury. Jak mogliśmy z tą wiedzą spojrzeć w oczy orangutanom?

 

Sanktuarium Sepilok

Jednym z niewielu miejsc, gdzie można zobaczyć ocalałe orangutany na wolności jest sanktuarium w miejscowości Sepilok pod Sandakanem. Centrum rehabilitacyjne zostało założone w 1964 roku dla osieroconych orangutanów i było pierwszą taką placówką na świecie. Obszar chroniony obejmuje 43 km2 terenu na skraju rezerwatu leśnego Kabili Sepilok. Obecnie kilkadziesiąt dorosłych orangutanów żyje tam na wolności, a kilkanaście maluchów przebywa w rehabilitacyjnym przedszkolu i żłobku. Trafiają tu osobniki, które straciły dom i rodzinę w wyniku działalności plantatorów lub kłusowników, a także te, które trafiły na czarny rynek, ale zostały uratowane od roli domowej maskotki…

Dojazd do Sepilok z Sandakan

Prosto z parku narodowego Kinabalu, dojechaliśmy autobusem do Sandakanu, skąd planowaliśmy jednodniową wycieczkę do słynnego centrum rehabilitacji. Z Sandakanu do pod bramę centrum kursują publiczne mini-busiki (nr. 14) - odjazd ze stacji minibusów przy centrum handlowym Milimewa, koszt 6 RM/os. Bilet wstępu do sanktuarium kosztuje 30 RM/os. i jest ważny cały dzień. Z reguły omijamy atrakcje turystyczne, które angażują zwierzęta, a zwłaszcza wszelkie "sanktuaria", które najczęściej są raczej obozami koncentracyjnymi, a nie azylami dla zwierząt. Sepilok jest jednak miejscem, któremu można zaufać, bo tu kontakt turystów z orangutanami ograniczony jest do minimum, a zwierzęta mają świetne warunki. 

Przede wszystkim małpy mają mnóstwo miejsca. I nie mamy tu na myśli dużych wybiegów, bo takowych nie ma w ogóle. W centrum nie ma ogrodzeń ani klatek. Cały las jest wybiegiem zwierząt, a kiedy tylko zapragną lub potrzebują mogą swobodnie wrócić na teren ośrodka na darmowy posiłek, który odbywa się dwa razy dziennie - o 10:00 i o 15:00. Pora karmienia jest więc jedynym momentem, kiedy turyści mogą podejrzeć dorosłe orangutany w specjalnie przygotowanej do tego strefie.

Darmowa wyżerka

Dotarliśmy do centrum wczesnym rankiem, aby załapać się na pierwsze karmienie. Słyszeliśmy, że właśnie rano jest największa szansa zobaczenia orangutanów - popołudniu zjawiają się rzadziej, ale oczywiście nie ma reguły. Nie ma nawet gwarancji, że zjawi się jakikolwiek osobnik. Misją centrum jest przystosowanie orangutanów do życia na wolności, gdzie samodzielnie szukają sobie jedzenia. Karmienie jest tylko dodatkiem do ich diety i zabezpieczeniem w trudniejszych porach roku, kiedy owoców w dżungli jest mniej. W dodatku specjalnie orangutany nigdy nie są karmione swoimi ulubionymi owocami i codziennie serwowane jest dokładnie to samo menu. Zabieg ten ma na celu zniechęcenie małp do korzystania ze stołówki na co dzień, pozostając tylko opcją na trudne czasy. Takie małpie 500+, tyle że w przeciwieństwie do nas, tutaj jest wprowadzone z sensem. Sytuacja kiedy na platformie do karmienia nie pojawi się żadna małpa, jest każdorazowo traktowana jako sukces - znaczy, że rudzielce dobrze radzą sobie w lesie same.

Mimo wszystko po cichu liczyliśmy, że chociaż jeden maruder się zjawi ;) 

I był! Olbrzymi samiec czekał już przy stanowisku zanim w ogóle obsługa wniosła kosze z przekąskami. Wpatrywaliśmy się w niego z takim samym napięciem, jak on w pustą jeszcze platformę czekając na jedzenie. Widownia znajduje się w bezpiecznej odległości od platformy, zapewniając orangutanom minimum spokoju w trakcie posiłku, ale na tyle blisko, że widzieliśmy małpę ze szczegółami. Mimo tłumów gapiących się razem z nami (radzimy przyjść naprawdę wcześnie żeby zająć sobie dobre miejsca przy balustradzie) mieliśmy dobry widok na oddalonego o kilka metrów rudego olbrzyma. Podczas karmienia obowiązuje całkowita cisza, co tylko wzmagało ogólne podniecenie i podniosłość tej chwili - Wow! Widzimy dzikiego orangutana! 

Gdy tylko rozsypano jedzenie na platformę, małpiszon rozsiadł się na niej w mgnieniu oka. Zdziwiło nas z jaką gracją je. Owoce brał pojedynczo, przeżuwał je z zadumą, niektóre obierał, czasem wypluwał pestki… Zupełnie jak człowiek! Dla kontrastu niedługo po nim zjawiła się "leśna mafia" - stado makaków, które od razu zrobiło na platformie totalny rozpierdziel… Ale przekąsek zgromadzonych przez samca orangutana nie ruszyły. Widać było, że mimo swojej przewagi liczebnej i szemranej reputacji, czują przed orangutanem respekt. Podczas igraszek makaków, on spokojnie zjadł swoją porcję po czym zwinnie zniknął w gąszczu lasu. Makaki wyczyściły jeszcze teren do czysta i też się rozbiegły. Koniec pokazu. Byliśmy zachwyceni! 

Dżunglowe przedszkole wszystkie małpki kocha…

Po pokazie odwiedzający są wypraszani ze strefy karmienia. Na terenie centrum można udać się na krótki spacer po lesie wokół budynków, ale tylko po specjalnie przygotowanej ścieżce, która nie jest zbyt długa. Wstęp w głąb rezerwatu jest zakazany, co najpierw trochę nas rozczarowało (To już? Koniec zwiedzenia i atrakcji?), a po chwili ucieszyło. W Sepilok naprawdę dbają o spokój i dobrostan zwierząt. Las jest ich domem, a nie naszą rozrywką. Na szczęście centrum ma jeszcze jednego asa w rękawie - przedszkole! Jedyny ogrodzony wybieg przystosowany jest dla małych orangutanów, które zgłębiają tajniki wspinaczki i dzikiego życia na placu zabaw. Prawdziwy małpi gaj i jego uroczych mieszkańców można oglądać tylko przez szybę, ale to wystarczy by się po prostu rozpłynąć! W naturze orangutanki zostają pod opieką matki aż 10 lat! W tym czasie to ona uczy młode wszystkich technik przetrwania: wspinaczki, szukania jedzenia, rozpoznawania i unikania zagrożeń. 

W centrum tę rolę przyjmują "nastoletnie" orangutany, które są parowane z młodszymi, aby te uczyły się wszelkich sztuczek od starszych wychowanków. Oczywiście swoją rolę odgrywają też pracownicy, którzy poprzez zabawę i symulowanie zagrożeń (np. podstawianie gumowych węży) ćwiczą maluchy do życia na wolności. Wybieg jest półotwarty, więc coraz silniejsze i śmielsze młode orangutany mogą swobodnie wchodzić w dżunglę, aż pewnego dnia będą na tyle duże i gotowe, że zostaną w niej na stałe. W Sepilok jest również żłobek, gdzie przebywają najmłodsze sieroty, ale jest on zamknięty dla zwiedzających, co bardzo szanujemy. To kolejny dowód, że centrum rehabilitacyjne naprawdę spełnia swoją rolę, a nie służy zachciankom turystów… choćbyśmy bardzo chcieli zobaczyć słodkiego baby-orangutanka, wiemy, że rola atrakcji turystycznej jest dla nich tak samo zła jak żywych maskotek czy pupilków domowych.

Oglądanie małych orangutanów było niesamowitym doświadczeniem, ale znów krótkim - całe centrum zamyka się ok. 11:00, więc zostaliśmy wyproszeni. Bilet pozostaje ważny, więc można wrócić na drugie karmienie (i sesję w przedszkolu), tylko, że pomiędzy nimi za bardzo nie ma co robić poza obejrzeniem krótkiego filmu dokumentalnego. Tuż obok centrum orangutanów znajduje się co prawda sanktuarium biruangów malajskich - najmniejszego gatunku niedźwiedzi, ale słyszeliśmy o nim średnie opinie.  Niedźwiedzie mają ponoć za małe wybiegi i wyglądają na bardzo nieszczęśliwe, więc nie chcieliśmy przykładać ręki do ich krzywdy. Zdecydowaliśmy, że jak na jeden poranek, atrakcji było aż nadto. Z orangutanowego wrażenia aż zakręciło się nam w głowie… Pewnie też od upału. Pomimo skwaru panującego w Malezji na co dzień, dopiero wchodząc w głąb prawdziwej dżungli można poczuć się jak w saunie, w której ktoś okłada nas wyciągniętą z piekarnika mokrą szmatą. Człowiek traci oddech i zalewa się potem od samego stania w miejscu. W związku z tym, nie czekając na drugi pokaz, wróciliśmy do Sandakanu taksówką (GRAB, koszt 26 RM), ponieważ publiczny mini busik, które rzekomo jeżdżą co godzinę, się po prostu nie pojawił…  

Sam Sandakan nie jest zbyt warty odnotowania - jak większość prowincjonalnych miast w Azji jest po prostu brzydki. Stanowi wyłącznie bazę wypadową do okolicznych sanktuariów zwierząt i rezerwatów. Oczywiście nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy nie wytropili najlepszego Nasi Kandaru w okolicy (Sandakan Curry House), gdzie codziennie zabawialiśmy się w wulkanizatorów - za pomocą tłustego roti pompowaliśmy sadełkiem nasze brzuchowe oponki! Spędziliśmy w mieście jedynie dwie noce, po czym pojechaliśmy na spotkanie prawdziwie dzikiej zwierzyny i to aż w onieśmielających ilościach! Czekał nas spływ rzeką Kinabatangan - highlight naszej podróży po Borneo.  

Na zdjęciu od lewej: najlepszy ryż Briyani z warzywami jaki jedliśmy w życiu oraz placek murtabak (czyli takie roti z nadzieniem) - obydwa dania są spejcałami kuchni malezyjskiej, chociaż oryginalnie pochodzą z północy Indii. 

 
 
 
 
Gdzie obecnie jesteśmy?
Szukaj po tagu
Obserwuj nas na Instagramie
Polub nas na Facebooku