2020-04-30

Wyprawa na Borneo - Kinabalu

 

 

Sen o Borneo… czy koszmar?

Już na etapie planowania naszej podróży, wizja pobytu na Borneo przyprawiała nas o dreszcz podniecenia. Legendarną wyspę porasta najstarszy i jeden z największych lasów deszczowych świata. Borneańska dżungla powstawała aż 130 milionów lat temu… stąd jest to dziś miejsce o największej bioróżnorodności - nigdzie nie ma tylu różnych gatunków roślin i zwierząt żyjących razem. Skarby natury są tu więc nieprzebrane, a w większości nawet niezbadane. W wyobraźni widzieliśmy ciągnącą się po horyzont tropikalną puszczę, znaną tylko z filmów przyrodniczych, a uszy wypełniały nam tajemnicze odgłosy i głos Davida Attenborough mówiący: to wszystko przed Wami!

Nie mogliśmy uwierzyć, że zobaczymy najdzikszą naturę na własne oczy! 

Byliśmy jednocześnie pełni obaw. Piękne wizje bujania się na lianach zakłócały te z zalanymi błotem drogami, utknięciem gdzieś w buszu, brakiem zasięgu i cywilizacji (choćby w postaci noclegu z czystym łóżkiem.) Zadawaliśmy sobie pytania o stan infrastruktury, nastawienie miejscowych i lokalny transport… Czy po tym "dzikim" Borneo w ogóle da się swobodnie podróżować? 

Rzeczywistość okazała się nie taka straszna… Malezyjska strona wyspy jest całkiem nieźle rozwinięta, ale faktem pozostaje, że do podróży po tutejszych parkach narodowych trzeba się dobrze przygotować. Nie tylko ze względu na odległości, ale przede wszystkim przez ograniczoną liczbę miejsc - bilety czy rezerwacje do większości naturalnych atrakcji trzeba mieć ze sporym (nawet kilkumiesięcznym!) wyprzedzeniem. Nas, miłośników spontanu i wolnego podróżowania, trochę to stresowało, ale ostatecznie udało nam się wszystko ogarnąć na parę tygodni przed, a niektóre atrakcje nawet (na wielkim farcie) niemal z dnia na dzień. Taki intensywny tryb zwiedzania z nutką adrenaliny, po leniwych tygodniach na Penang czy Kuala Lumpur dobrze nam zrobił! Znów złapaliśmy podróżniczy wiatr w żagle, idealnie na rocznicę naszej wyprawy do Azji.

Przygotowania

Trasę ułożyliśmy tak, aby przed 14 października być z powrotem w Kuala Lumpur, gdzie chcieliśmy wziąć udział w wyborach (to się nazywa patriotyzm! ;) Łącznie na Borneo spędziliśmy miesiąc - ponad 2 tygodnie w stanie Sabah i ponad tydzień w stanie Sarawak, zaliczając wszystkie atrakcje na jakich nam zależało. Tempo i logistykę zwiedzania musieliśmy dostosować nie tylko do terminu wyborów, ale też do dat rezerwacji min. nurkowania w rezerwacie Sipadan i noclegów w dżunglach: Kinabalu, Danum Valley, Mulu i Bako. Pozostałe atrakcje i noclegi, jak wizyty w centrach rehabilitacji orangutanów czy spływ rzeką Kinabatangan, ogarnialiśmy na bieżąco. Nie ukrywamy jednak, że wszystko wymagało logistycznej gimnastyki, więc planując podróż na Borneo radzimy nie odkładać planu na ostatnią chwilę - bazy noclegowe w parkach narodowych są bardzo małe (i bardzo drogie!), a chętnych dużo… więcej niż się spodziewaliśmy. Dobrym rozwiązaniem jest zwiedzanie Borneo wypożyczonym samochodem, który można traktować też jako ruchomy nocleg, ale niestety żadne biuro nie oferowało opcji "one way", więc byliśmy skazani na lokalne autobusy i hotele. Na szczęście w ostatecznym rozrachunku wszystko wyszło całkiem zacnie! 

 

Kota Kinabalu i park Tunku Abdul Rahman

Na Borneo przylecieliśmy z George Town (270 zł/os. - loty wewnątrzkrajowe w Malezji są całkiem przystępne cenowo, zwłaszcza w porównaniu do dużo biedniejszej Indonezji gdzie kosztują skandaliczne pieniądze), a naszym pierwszym przystankiem było nadmorskie miasteczko Kota Kinabalu. Stolica stanu Sabah leży u północno-wschodnich brzegów wyspy i od razu zdradzamy, że nie ma zbyt wiele do zaoferowania. To typowo azjatyckie miasto z byle-jaką zabudową, szalonym ruchem ulicznym i skwarem. Słyszeliśmy, że są tam przepiękne zachody słońca i okazały meczet na wodzie, ale niestety nie zdążyliśmy zobaczyć tych atrakcji, więc nie możemy potwierdzić ile są warte;) Miasto słynie też z nocnego targu i street foodu, ale również i tutaj nasze doświadczenie ogranicza się tylko do najbliższego nasi kandaru, bo nocny targ akurat zamknięto z powodu ulewy kiedy tam byliśmy…

Nurkowanie

Największa atrakcja Kota Kinabalu nie znajduje się w mieście, a na morzu… Park narodowy Tunku Abdul Rahman, to pięć rajskich wysepek u wybrzeży Borneo wraz z okoliczną rafą koralową. Jedna z ulubionych destynacji nurków i…lokalnych turystów, którzy w weekendy zajmują nieliczne już dostępne dla turystów plaże (zwłaszcza na wyspie Sapi) aby masowo taplać się w odblaskowych kamizelkach ratunkowych, bo przecież prawie nikt w Azji nie umie pływać. Wycieczki (z nurkowaniem lub bez) organizowane są codziennie przez kilku lokalnych przewoźników, a że nie planowaliśmy zostawać w parku na noc wcześniejsza rezerwacja nie była potrzebna. Radek chciał bardzo zanurkować (ostatni raz zwiedzał głębiny na Filipinach), więc następnego dnia po przylocie udaliśmy się do firmy Scuba Junkie zabukować nury dla niego i snorkeling dla Ani. Koszt takiej jednodniowej przyjemności dla dwóch osób to 460 RM- w tym trzy zanurzenia i trzy spoty snorkelowe, transport, sprzęt, wyżywienie. Do tego należy oczywiście doliczyć wstęp do parku, który dla białasów wynosi 20 RM/os. Dodatkowo Radek miał już rezerwację w Scuba Junkie na Mabul-Sipadan, co dało mu 10% zniżki w Kota Kinabalu -  bez niej koszt byłby delikatnie wyższy. 

Wsiedliśmy na łódkę pełni entuzjazmu, który niestety szybko zmienił się w grymas rozczarowania… Niebo przysłaniały chmury i smog, przez co ani kolor wody, ani widoczki mijanych wysepek nie zachwycały. Liczyliśmy jednak, że podwodne cudaki wynagrodzą nam szarówkę na powierzchni. Niestety obydwoje wyszliśmy z wody średnio zadowoleni, a wręcz przygnębieni - osławiona rafa koralowa okazał się być w bardzo złej kondycji. Miejscami zwiedzaliśmy po prostu piaszczyste dno… Pod wodą widoczność była bardzo słaba, a różnorodność morskiej fauny ograniczała się do kilku małych szaroburych rybek i starego kalosza. Skoro sytuacja jest tak kiepska na terenie parku narodowego, to jaka musi być gdzie indziej? Zdecydowanie nie był to wymarzony powrót do nurów dla Radka, ale z uwagi na ponad półroczną przerwę w zanurzeniach i tak musiał odbębnić "kurs" przypominający i zdecydowanie wolał to zrobić tutaj, na nieciekawym dnie, niż tracić cenny czas na osławionym Sipadanie, którego już nie mógł się doczekać. To chyba najlepsza recenzja spotów dla nurków w tym parku, pomimo starań instruktorów i całkiem sympatycznej ekipy. 

Nasza instruktorka tchnęła w nas jednak nadzieję, opowiadając o nowych restrykcjach, które wprowadzono w parku. Na część wysepek nie można już wchodzić, bo co weekendowe najazdy turystów po prostu je zdewastowały. Zacumowaliśmy obok jednej z nich, gdzie mogliśmy się chwilę kąpać, ale wejście na plaże było zakazane - kara 3000 RM! I klątwa, bo według plotek pomniejsze wyspy są nawiedzone ;)

Pobyt na wyspie Sapi w ramach przerwy na lunch, trochę poprawił nam humor. Zachwycaliśmy się egzotyczną roślinnością, białym piaskiem i olbrzymimi waranami paskowanymi, które beztrosko chodziły sobie wśród tłum…no właśnie tłumów. Niestety, ponieważ Sapi jest jedną z najładniejszych wysp archipelagu, jest zawsze zajęta przez te nieszczęsne kamizelki ratunkowe… Udało nam się na szczęście znaleźć ustronny zakątek, gdzie mogliśmy nacieszyć się widokiem palm i kolorem turkusowej w promieniach słońca wody. Towarzystwa dotrzymywała nam prześmieszna Japonka Yuriko, która spełniała wszelkie stereotypowe cechy japońskiej turystyki: cykała wszystkiemu zdjęcia, wszystkim była entuzjastycznie zadziwiona, uśmiechała się bezustannie i przybierała dziwaczne pozy do zdjęć. Do tego wydawała co jakiś czas dźwięki przypominające słodkiego chomiczka i ze wszystkimi na naszej łódce chciała się zaprzyjaźnić (a najbardziej z nami - wiadomo ;) )

Gdyby nie ona, nie wspominalibyśmy wycieczki po Tunku Abdul Rahman Park bardzo pozytywnie, chociaż to właśnie tam stuknął nam rok w podróży. Rocznica była okazją do kilku refleksji, z których najbardziej wybijały się trzy: po pierwsze mimo upływu 12 miesięcy, nadal nie mogliśmy uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. Po drugie spełniliśmy już tyle marzeń, a ciągle ku naszemu zaskoczeniu mieliśmy apetyt i siły na nowe. I po trzecie mimo spędzania razem 24h na dobę, nie mieliśmy siebie dosyć ;) Całkiem nieźle jak na początkujących podróżników, za których mimo wszystkich przygód, wciąż się uważamy!

 

Góra Kinabalu

Mieliśmy napięty harmonogram, więc już następnego dnia pojechaliśmy dalej do parku narodowego Góry Kinabalu. Najwyższy szczyt Borneo (ok. 4100 m n.p.m) to nie lada gratka dla miłośników trekkingów i nadal święte miejsce lokalnych plemion, mimo, że większość z nich dawno przeszła na islam lub chrześcijaństwo. Nazwa góry pochodzi od słowa "akinabalu" oznaczającego miejsce chwalebnej śmierci. Według miejscowych wierzeń, na szczycie góry mieszkają duchy przodków, którym trzeba okazywać szacunek. Jest to ważne nawet w kontekście trekkingów, bowiem nieprzyzwoite zachowania na szczycie skutkują natychmiastowym aresztem i dożywotnim zakazem wjazdu do Malezji. Taki los spotkał grupkę turystów, którzy w 2015 roku postanowili koniec wędrówki i wschód słońca uczcić rozbierając się do naga i tańcząc na szczycie… Plemiona zamieszkujące okolice góry są przekonane, że to białe gołe dupy tak rozwścieczyły duchy, że w zemście parę dni później zesłały trzęsienie ziemi, które zabiło 18 wspinaczy na Kinabalu… Od tamtej pory rdzenni mieszkańcy powrócili do składania ofiar duchom (co roku siedem białych kurczaków), choć wcześniej w wyniku chrystianizacji dawno porzucili ten zwyczaj… 

Aby móc wziąć udział we wspinaczce na szczyt, trzeba mieć po pierwsze specjalne pozwolenia, po drugie rezerwację miejsca co najmniej parę miesięcy przed, po trzecie tysiące monet… Sama wędrówka to wyczyn nie tylko wymagający fizycznie (2 dni, niemal 18km i 2300m w pionie), ale również drogi - obowiązkowy przewodnik, ubezpieczenie, permit itd. to koszt minimum 300zł/os, w biurach podróży cały pakiet (z noclegiem w dormie) zaczyna się od 400USD! Na szczęście park oprócz góry ma również wiele wspaniałych tras po okolicznej dżungli, wodospady i gorące źródła, więc nawet takie cieniasy jak my, znajdą mniej wymagającą fizycznie rozrywkę dla siebie.  Wiedzieliśmy, że dżungla i sam widok góry w zupełności nam starczy! 

Droga do parku Kinabalu

Z Kota Kinabalu dostaliśmy się do parku autobusem publicznym, który odjeżdża z północnego dworca miasta (Inanam) i kosztuje 20 RM. Z łezką w oku wspominamy przy okazji taksówkarza, który nie dość, że wskazał nam odpowiedni dworzec (w internetach są sprzeczne informacje), to pędził na złamanie karku bylebyśmy zdążyli na autobus, a na koniec jeszcze odprowadził nas do kas i odjechał dopiero jak upewnił się, że dostajemy właściwe bilety za uczciwą cenę. Jednak nie wszystkie złotówy na tym świecie to kanalie... Autobus jedzie z Kota Kinabalu do Sandakanu i tylko przejeżdża przy bramie parku (nie jest to oficjalny przystanek!), więc trzeba wyraźnie powiedzieć kierowcy, że chce się tam wysiąść, inaczej pojedzie dalej.

Stanęliśmy u bram Kinabalu popołudniu, a że planowaliśmy zostać tylko jedną noc, niemal od razu pognaliśmy na szlak. W sumie jak teraz o tym myślimy, to ciężko nam uwierzyć, że daliśmy radę ;) Trasa, na której nam zależało, miała być krótka, ale wymagająca - pełna pijawek i błotnych pułapek, gdzie na końcu miał czekać piękny wodospad w nagrodę za trudy wędrówki. Ahoj przygodo! Nauczeni doświadczeniem z Phong Nha ubraliśmy się jak rasowych dżunglowców przystało - długie nogawki i rękawy, repelenty w dłoniach niczym rewolwery, głowy zakryte kominami, a nogi odblaskowymi podkolanówkami przywiezionymi jeszcze z Wietnamu specjalnie na takie okazje… byliśmy gotowi na pojedynek z krwiopijcami i wyzwania dżungli. 

 

W recepcji parku, gdzie chcieliśmy dostać mapkę szlaku, spojrzeli się na nas jak na debili…

A gdy zapytaliśmy o szlak na wodospad spojrzeli się jak na jeszcze większych przygłupów…

 

Szlak rzeką Liwagu

Okazało się, że trasa, o której nasłuchaliśmy się od znajomych, jest po drugiej stronie parku… 40 km od nas. Lekko rozczarowani, ale wciąż pełni werwy zdecydowaliśmy się na inną ścieżkę, oczywiście najdłuższą i najstromszą z dostępnych - szlak wzdłuż rzeki Liwagu. Do zachodu słońca mieliśmy niecałe 4h, ale Radek wymyślił, że właśnie to da nam kopa na sprawne pokonanie trasy i na pewno zdążymy. Zwłaszcza, że jak się okazało, ścieżki po tej stronie parku są: suche, dobrze utrzymane, oznaczone oraz nie ma na nich ani jednej pijawki… Nici z survivalu, upociliśmy się tylko w naszej profesjonalnej stylówie jak świnie. Między innymi tę sytuację mieliśmy na myśli mówiąc, że do zwiedzania Borneo trzeba się przygotować ;) 

Liwagu nas nie zawiodła. Droga wiła się przez wąwóz -  raz tuż nad brzegiem, a czasem wysoko na zboczu skąd z góry widzieliśmy rzekę i korony majestatycznych drzew. Uporczywe chodzenie góra-dół-góra-dół nieźle dawało nam się we znaki, ale dobre humory nas nie opuszczały - cieszyło nas obcowanie z pierwotną naturą, odgłosy dżungli, wygodne ścieżki, brak pijawek… Byliśmy sami na szlaku, co jakiś czas trafiał się a to zwalony pień, a to mostek, a to bardziej zarośnięty fragment, co dodawało wyprawie aury przygody. Tylko poprowadzone przy drodze, przez środek dżungli rury wodociągowe trochę psuły cały efekt, ale z drugiej był to tak absurdalny widok, że nie pozostawało nam nic innego jak kręcić z tego przez całą drogę bekę. 

Na zakończenie wędrówki dostaliśmy od Kinabalu piękny prezent. Może duchy chciały nam wynagrodzić brak wodospadu, więc uraczyły nas czymś o niebo piękniejszym - widokiem góry skąpanej w morzu chmur podświetlonych powoli już zachodzącym słońcem. Staliśmy urzeczeni dobrą chwilę patrząc jak chmury zmieniają kształty i odsłaniają coraz to nowe fragmenty zbocza i lasu, gdy wtem naszym oczom ukazał się… wodospad! Przez chwilę wyglądało to tak, jakby chmury powstawały z wody, która z niego spływa jak z podniebnej krainy. Dla takiego fantastycznego spektaklu warto było się natrudzić… Dziękujemy duchom Kinabalu! Takie cuda, a żadnych kurczaków przecież nie składaliśmy w ofierze… 

Noc spędziliśmy ekskluzywnie na terenie parku, co kosztowało nas srogie 100 RM za dosyć skromne warunki drewnianego domu i ciasnego pokoiku bez łazienki. Ale tylko dzięki temu, że zamieszkaliśmy tak blisko, mogliśmy sobie pozwolić na długi trekking. Mieliśmy też obecność dżungli pod oknami z całym jej bogactwem dźwięków, zapachów i klimatu, co według nas jest bezcennym doświadczeniem, zwłaszcza biorąc pod uwagę w jakim tempie lasy deszczowe znikają z powierzchni Ziemi… Chcieliśmy łapać każdą możliwą chwilę obcowania z dżunglą. 

Zależało nam też na mieszkańcach lasu. W całej podróży nie wiedzieliśmy zbyt wiele dzikich zwierząt, chociaż wielokrotnie odwiedzaliśmy dżungle. Poza ptakami, jaszczurkami i oczywiście wszechobecnymi makakami, odwiedzane lasy zachwycały nas do tej pory raczej florą niż fauną. Liczyliśmy, że na Borneo wyrównamy bilans. Wyspa słynie z bioróżnorodności, w tym kilku endemicznych, na maksa egzotycznych gatunków zwierząt np. orangutanów. Wiedzieliśmy, że nie opuścimy wyspy, póki nie zobaczymy chociaż jednego "człowieka lasu" (po malajsku "orang-utan")! Tym samym autobusem co z Kota-Kinabalu (ale w dwukrotnie wyższej cenie, bo kierowcy wymusili na nas łapówkę!) udaliśmy się więc do Sandakanu, gdzie jest największa szansa spotkania z orangutanami… Po więcej szczegółów zapraszamy do kolejnej części borneańskiej relacji!

 
 
 
 
Gdzie obecnie jesteśmy?
Szukaj po tagu
Obserwuj nas na Instagramie
Polub nas na Facebooku