2021-02-27

Singapur przyszłości i przeszłości cz.2

 

Singapur słynie przede wszystkim ze swojej nowoczesności i bogactwa, ale jak pokazaliśmy w pierwszej części relacji, nie oznacza to, że pozbawione jest duszy. Wśród wieżowców można znaleźć wiele klimatycznych zakątków, z przyjemnością więc odkrywaliśmy, że wbrew pozorom całego miasta nie zdobi szkło i beton. Poza centrum, które pokażemy Wam w tej części, Singapur prezentuje się całkiem zwyczajnie ze swoimi osiedlami i zaniedbanymi tu i w ówdzie kamieniczkami.

Co tym bardziej sprawia, że widok słynnej Mariny Bay i śródmieścia robi na wszystkich takie wrażenie!

W mieście pełnym przeciwieństw nie powinno więc budzić zdziwienia, że słynne Miasto Przyszłości odkrywaliśmy tropiąc ślady osobistej przeszłości. Ania pierwsze lata życia spędziła w Singapurze, dokąd przeprowadzili się całą rodziną na początku lat 90' ze względu na zagraniczny kontrakt jej taty. Była jednak zbyt mała aby pamiętać miasto, znała je jednak dobrze ze zdjęć i opowieści rodziców. Mając do dyspozycji, zeskanowane jeszcze w Polsce, rodzinne fotografie z fascynacją śledziliśmy zmiany jakie zaszły w przestrzeni miasta w ciągu niecałych 30 lat. Już wtedy Singapur był światowej sławy metropolią z imponującym zestawem wieżowców, ale dopiero niedawne inwestycje nadały miastu tak designerskiego sznytu.

 

Powrót do przeszłości

Podróż śladami dzieciństwa zaczęliśmy w centrum od obowiązkowego spaceru wzdłuż rzeki Singapur, której ujście dawniej stanowiło główny port miasta. Stojące nad jednym brzegiem kamieniczki i kolonialne budynki administracji brytyjskiej na drugim, świadczą, że to właśnie przy Clarke Quay biło kiedyś serce miasta. Po dokach i magazynach, przez które jeszcze 100 lat temu przechodziły skarby z całej Azji, nie ma jednak już dzisiaj śladu. Elegancki bulwar obecnie jest atrakcją turystyczną, pełną (drogich) kafejek, klubów i restauracji. Im bliżej ujścia rzeki, tym robi się gęściej i bardziej nowocześnie.

Jakby na plecach dawnej zabudowy w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat wyrósł las wieżowców. Przez to domki rozsiane u ich stóp wyglądają jak dekoracja z filmu czy też domki skrzatów. Człowiek zadzierając głowę na betonowe olbrzymy sam czuje się jak jakiś smerf i zaczyna rozumieć, dlaczego Singapur może niektórych przytłaczać. My jednak uwielbiamy taki futurystyczny klimat, oglądaliśmy więc górujące nad rzeką budowle z zachwytem, gdy nagle w ścianie biurowców uwagę Ani przykuł zwłaszcza jeden z nich.

Znam ten budynek. Jest w tle na jednym ze zdjęć mojej mamy. Myślałam, że nigdy nie znajdziemy tego miejsca! - stanęła jak wryta Ania. 

Zupełnym przypadkiem odkryliśmy pierwsze miejsca na mapie wspomnień! Porównując oglądany miejski krajobraz ze zdjęciem z 91' roku wiele frajdy sprawiło nam szukanie różniących się szczegółów. Nie mogliśmy wyjść z podziwu jak las wieżowców powiększył się odkąd tym samym bulwarem spacerowała mama Ani. Większe podobieństwo można zobaczyć między mamą, a córką niż w mieście w tle! Musimy przyznać, że odkrycie kadru sprzed lat i to na samym początku pobytu była dla nas wyjątkowym przeżyciem, dzięki któremu nabraliśmy apetytu na więcej!

Ale spokojnie, Clarke Quay dla każdego może być wyjątkowym miejscem w Singapurze. To właśnie tu w najbardziej namacalny sposób spotyka się przeszłość i przyszłość miasta. Tłem dla chińskich domów są wielopiętrowe siedziby międzynarodowych korporacji majaczące w biznesowym centrum miasta. Wśród kolonialnych, eleganckich gmachów połyskują dziś instalacje sztuki nowoczesnej. A leżącą tuż za rogiem najnowszą dzielnicę można podziwiać z pokładu retro-stateczku… 

Mimo, że okolica leży w samym centrum miasta, dzięki przecinającej ją rzece ma błogi klimacik więc trudno się dziwić, że jest również popularnym miejscem wypoczynku dla miejscowych. W cieniu wieżowców, my też ulegliśmy parokrotnie urokowi nadrzecznego skwerku. Odnieśliśmy nawet wrażenie, że największą atrakcją nie jest wcale widok na perełki dawnej i współczesnej architektury, a lodowa kanapka za dolara, wcinana przez zmęczonych wyścigiem szczurów korpoludków z okolicznych biur. Fajnie było przez chwilę poczuć się jak rasowi Singapurczycy gdy też wycieraliśmy z gęby okruszki wafelka w przerwie na lunch. Pan z charakterystycznym żółtym parasolem stoi nad rzeką codziennie i udowadnia, że nie każda rozrywka w Singapurze musi być droga.

Clarke Quay lata świetności ma już za sobą, ale nadal jest nieodłącznym elementem autentycznego miejskiego życia. Serce Singapuru bije jednak dzisiaj gdzie indziej. Oczy wszystkich odwiedzających zwrócone są w stronę morza, gdzie parę kroków dalej znajduje się słynna zatoka Marina. Ujścia rzeki strzeże lew - symbol Singapuru. Według legendy, w XIII wieku sumatrzański książę Sang Nila Utama przybył na wyspę zaintrygowany jej bajecznym widokiem na horyzoncie. Po wylądowaniu wybrał się na polowanie, a pierwszym zwierzęciem jakie zobaczył był "lew" (lwy nigdy nie żyły w tym rejonie świata, więc jeśli już to był to tygrys malajski, ale Sang najwyraźniej nie przejmował się systematyką gatunkową.) Książę obrał obecność majestatycznego kota za dobry omen i postanowił założyć na wyspie swoje nowe królestwo. Wybudował osadę, którą nazwał "Simhapura" czyli "Miasto Lwa" i tak rozpoczęła się historia Singapuru. Jednakże wyspa bynajmniej nie była bezludna, przed przybyciem księcia zamieszkiwali ją już wcześniej malajscy rybacy. Aby przypomnieć o swoich związkach z morzem i skromnych początkach miasta, pomnik mitycznego lwa ma też rybi ogon - tak narodził się Merlion, singapurski Morski Lew, który spogląda dumnie na całą zatokę. Kto powiedział, że syrenki muszą mieć tors kobiety jak w kulturze europejskiej, w końcu zamiast nagim biustem zarzucać mogą majestatyczną lwią grzywą!

Czy to XXII wiek? 

Jeśli kiedykolwiek widzieliście jakieś zdjęcia z Singapuru, to na 99% była to Marina Bay. Zatoka otoczona futurystycznymi budowlami i wieżowcami dzielnicy finansowej stanowi dziś wizytówkę miasta. Sława jest zupełnie zasłużona - nie ważne od jakiej strony ogląda się zatokę i o jakiej porze dnia czy nocy, zawsze zapiera dech. Teatr w kształcie Duriana (tak, Azjaci naprawdę mają obsesję na punkcie tego śmierdziucha). Centrum Nauki niczym kwiat lotosu, lub jak kto woli rozpostarta dłoń. Most skręcony w srebrne, wijące się nad powierzchnią wody nitki DNA. Pływające (!) pawilony sklepowe i boiska. No i oczywiście górujące nad morzem trzy talie kart złączone na szczycie tarasem kojarzącym się z wypływającą właśnie w przestworza łodzią - hotel i kasyno Marina Bay Sands. Singapur udowadnia, że w architekturze nie ma rzeczy niemożliwych, ogranicza nas tylko wyobraźnia (i pieniądze ;)) 

Tysiące zdjęć dziennie uwiecznia bogactwo i fantazję miasta, pieczętując tym samym jego futurystyczny wizerunek w oczach reszty świata. Przez to niemal wszyscy przyjezdni myślą, że cały Singapur wygląda w ten sposób, tymczasem jest to tylko mały wycinek rzeczywistości, co udowodniliśmy w pierwszej części naszej relacji. Całą Marinę Bay z dzielnicą finansową można obejść raptem w jedno popołudnie, ale wrażenia ze spaceru pozostają w pamięci na długo. O czym mogliśmy się przekonać podwójnie, bo centrum zwiedzaliśmy w towarzystwie przyjaciół z Polski. Wszyscy byliśmy oczarowani nowoczesnością centrum, która w naszym odczuciu nadaje miastu unikatowy klimat. Nie tylko my lubimy błysk szkła i stali tak samo jak zmurszałe kamienie. Zdajemy sobie jednak sprawę, że niektórym technologia kojarzy się przede wszystkim ze sztucznością, a nadmorska dzielnica pozbawiona jest duszy i jest w tym ziarno prawdy… Bo Marina Bay naprawdę jest sztuczna! 

Niemal wszyscy turyści uważają za punkt obowiązkowy podczas wizyty w Singapurze wychylić drinka na szczycie MBS z panoramą na miasto. My sobie odpuściliśmy, a Karina i Grześ poprali nas w naszym cebulactwie. Cena, rozpoczynająca się od 26 dolarów (ok. 75 zł) i tłumy zwiedzających skutecznie nas zniechęciły, tym bardziej, że nie dajcie się zwieść katalogowym zdjęciom - dostęp do basenu na szczycie hotelu zarezerwowany jest tylko dla gości hotelu. Tym bardziej, że piękne panoramy miasta można zobaczyć z innych, tańszych i mniej obleganych tarasów widokowych jak Pinnacle Sky czy Andaz Hotel, a naszym zdaniem panorama z widokiem na hotel jest ładniejsza niż z jego szczytu. 

Przechadzając się wokół zatoki ciężko było nam uwierzyć, że jest ona stworzona przez człowieka. Singapur postanowił nie przejmować się naturalną wielkością swojej wyspy i od dawna powiększa terytorium. Dodatkowe areały wydzierane są morzu przez tony piasku i betonu, z których powstają całe nowe dzielnice (kto bogatemu zabroni?)! Ląd na którym stoją te wszystkie bajkowe budowle zaczął powstawać już pod koniec lat 60', ale dopiero kilkanaście lat temu zwieńczono budowę zatoki Marina hotelem i kosmicznymi ogrodami, z których obecnie miasto najbardziej słynie - Gardens by the Bay

Niewiele osób wie, że na świecie brakuje… piasku! W dobie pustynnienia kontynentów może to brzmieć absurdalnie, przecież mamy dosłownie pół Afryki pełnej piasków Sahary. Piasek pustynny nie nadaje się jednak do budownictwa ponieważ jest zbyt miałki i zerodowany. Dlatego w budownictwie wykorzystuje się piasek morski i rzeczny, którego najzwyczajniej w świecie brakuje. Powstają całe mafie specjalizujące się w nielegalnym pozyskiwaniu piasku, głównie poprzez rabunkową eksploatację plaż, na skutek której np. w Indonezji z map znikają całe wyspy(!), a w Indiach prowadzona jest pół regularna wojna o ten surowiec, w której realnie giną ludzie. Kiedy więc następnym razem spojrzycie na Marina Bay, wyspę-palmę w Dubaju i inne cuda współczesnej architektury, to warto pamiętać o prawdziwej cenie ich powstawania. 

 

Miasto światła

Singapur swoim najsłynniejszym projektem urbanistycznym udowodnił, że tam gdzie technologia łączy się z naturą dzieją się cuda. W cieniu hotelu Marina Bay Sands rozpościerają się egzotyczne ogrody, wśród których największą furorę robią Supertrees - stanowiące dzieło człowieka w hołdzie przyrody. Kilkudzięsięciometrowe stalowe konstrukcje pokryte kwietnymi pnączami wyglądają jak żywcem przesadzone z innej planty. Osiemnaście gigantycznych roślinnych instalacji tworzy obecnie najbardziej rozpoznawalną widokówkę miasta. Podziwiając panoramę ogrodów nam również oczy wyszły z orbit, nigdzie indziej w Azji nie ma czegoś takiego! Egzotyczne rośliny i futurystyczne konstrukcje na terenie ogrodów przeplatane są instalacjami artystycznymi. Kosmiczny klimat potęgowany był przez jedną z nich - pływające w ogrodowym stawie gigantyczne jaja. Gotowi byliśmy uwierzyć, że naprawdę złożone zostały w tajemniczym celu przez jakąś obcą cywilizację, a pulsujące z ich wnętrza światło samo nasuwało skojarzenia z filmami z serii Obcy. 

Zwiedzając Singapur w grudniu mieliśmy też wyjątkową okazję przekonać się, że Singapurczycy nie szczędzą wysiłku i pieniędzy na efekty. Gardens by the Bay na co dzień wyglądają obłędnie, ale nocą… super-drzewa dosłownie rozgwieżdżają niebo. Przez cały rok, co wieczór ogrody zostają podświetlone i mienią się wszystkimi kolorami tęczami. Dodatkowo codziennie odbywa się darmowy, miejski pokaz świateł, podczas którego całe ogrody drgają w rytm nadawanej z głośników muzyki. 

Aż ciężko uwierzyć, że na święta wyglądają jeszcze bajeczniej. Trafiliśmy akurat na bożonarodzeniowy jarmark (wstęp 10 dolarów), który wyrósł u stóp drzew. A wraz ze świątecznymi dekoracjami zmienił się charakter muzyczny spektaklu i na naszych oczach drzewa "tańczyły" i "śpiewały" kolędy. Patrzyliśmy i słuchaliśmy urzeczeni, nieświadomi, że miasto miało jeszcze jednego świątecznego asa w rękawie. Pośrodku futurystycznego ogrodu na koniec spektaklu zawirowały w powietrzu zimowe płatki śniegu… z piany ;) Tym razem technologia sprzymierzyła się z magią, wyczarowując na chwilę coś niemożliwego - śnieg w tropikach! Do tej pory mamy przed oczami taniec śnieżynek skąpanych w kosmicznym świetle drzew i iluminacji. Była to magiczna, wzruszająca chwila -  lampki, kolory, kolędy i najważniejsze: przyjaciele u boku. Oprawa i atmosfera, których tak nam brakowało spędzając kolejne święta z dala od domu. 

Nie tylko nocne światła Gardens by the Bay robią wrażenie. Całe centrum wieczorem rozświetla się w całej okazałości, odbijając się w wodzie jak w lustrze. Okalający zatokę bulwar wypełnia się turystami złaknionych widoku święcących wieżowców i mieszkańcami, którzy korzystają z chłodniejszego po zmroku powietrza w strefach wypoczynkowych, ekskluzywnych restauracjach lub zwyczajnie truchtając po deptaku.

Największy ruch jest zawsze pod samym hotelem Mariną Bay Sands, gdzie codziennie gromadzi się tłum jednych i drugich w oczekiwaniu na miejski pokaz świateł… który po prostu wgniata w ławkę! Jak można inaczej zareagować na feerię barw malowaną na setkach fontann strzelających prosto z morza, połączoną oczywiście z przejmującą muzyką i z widokiem na jedną z najpiękniejszych panoram miasta? Jeden z najlepszych spektakli jakie widzieliśmy, zdecydowanie przebijający nawet osławioną Symfonię Świateł w Hong Kongu. Sam pokaz trwa kilkanaście minut, ale wrażenie robi takie, że z wypiekami na twarzy obserwowaliśmy go kilkukrotnie. Warto przyjść kilkanaście minut wcześniej, żeby zając dogodne miejsce na nabrzeżu. 

My sami czuliśmy się trochę jak turyści, a trochę jak mieszkańcy. Cieszyliśmy się wszystkimi atrakcjami Mariny, a telefon aż przegrzewał się od robionych co chwila zdjęć. Z drugiej strony, ponieważ byliśmy w mieście długo, mogliśmy porcjować sobie miejskie przyjemności i wielokrotnie oglądać te same widoki o różnych porach dnia i nocy. Poza tym fajnie było odgrywać rolę przewodników dla naszych przyjaciół i innej pary podróżników, którzy akurat przebywali w Singapurze podczas naszego pobytu. Wszystkich zabieraliśmy na bulwar zatoki aby wspólnie napawać się klimatem jednego z najnowocześniejszych, a jednocześnie najprzyjaźniejszych miast świata.

Dzięki nocnym eskapadom w poszukiwaniu sklepu monopolowego możemy z całą pewnością stwierdzić, że centrum najpiękniej wygląda po zmroku, a zimne piwo wypite z widokiem na światła miasta smakuje tam jeszcze lepiej. Można nawet lżej przełknąć jego cenę… ;) I nie ważne czy wypite na szczycie Marina Bay Sands czy też na chodniku u jego stóp - najlepsze wspomnienia tworzymy z ludźmi, a widok w zatoce i tak zewsząd jest wspaniały.

 

Witamy w chińskiej bajce

W czasach dzieciństwa Ani, zatoka Marina nie była jeszcze tak spektakularna i na pewno nie była aż taką atrakcją turystyczną. Nie mamy stamtąd żadnych wspomnień ani starych zdjęć. Na początku lat 90' to inny obiekt przyciągał do miasta rocznie miliony odwiedzających - dziś leżący już nieco na uboczu od głównych atrakcji park rozrywki Haw Par Villa. Park założyli w 1937 roku (trudno nam było uwierzyć, że ma prawie 100 lat!) dwaj bracia - Haw (tyrgrys) i Par (leopard) Aw Boon twórcy słynnej maści - balsamu Tygrysiego. Przez dekady Haw Par Villa była popularną atrakcją, czymś w rodzaju orientalnego mini-Disneylandu. Dziś widać niestety, że lata świetności ma już za sobą, ale mimo wszystko to nadal wyjątkowe miejsce. W parku Haw Par Villa można stanąć oko w oko z mitycznymi postaciami i choć przez chwilę poczuć się bohaterami chińskiej baśni. Wszystko dzięki naturalnej wielkości rzeźbom (których jest ponad 1000!) i dioramom, które przedstawiają legendy i konfucjańskie przypowieści. Zwiedzanie parku miało być dla mieszkańców nie tylko zabawą, ale też nauką o chińskich tradycjach i wartościach.  

Dla nas wizyta w parku była za to prawdziwą podróżą w czasie, bo Ania lubiła się tam bawić jako dziecko. Wdrapywała się na posągowe konie i słonie, chodziła po sztucznych krajobrazach i chowała w baśniowych grotach i pałacach. Do dziś nawet pamiętała swoje ulubione postacie i z nieukrywaną ekscytacją ich teraz po latach poszukiwała. Oraz tych, których się najbardziej bała - bo choć na pierwszy rzut oka rzeźby wyglądają kolorowo i zabawnie, to kryją też sporo makabrycznych szczegółów i przedstawień. Park miał wszak edukować, a wiadomo, że nic lepiej nie uczy przestrzegania zasad niż parę oderwanych głów, kończyn czy scen piekielnych tortur. Widok przepiłowywanego ciała czy kotła z krwią jeszcze nikomu nie zaszkodził! Hmm… kiedyś trochę inaczej dbano o psychikę najmłodszych.

Jedną z atrakcji parku jest obszerna grota prezentująca dziesięć kręgów piekielnych, w tym różne rodzaje grzechów i przewin, oraz adekwatne kary za nie czekające. I tak na przykład za niewdzięczność lub brak szacunku dla starszych czeka wycięcie serca (!), za uzależnienie od narkotyków karą jest przywiązanie do rozżarzonego słupa i grillowanie, a wyrokiem za posiadanie pornografii jest przerżnięcie (gra słów zamierzona) na pół. Jak widać w kosmologii chińskiej nikt się nie patyczkuje.

Zwiedzanie parku stało się okazją do stworzenia nowych wspomnień, a nie tylko odtwarzania starych. Chodziliśmy po cudacznych alejkach z przyjaciółmi, co chwilę pozując do zdjęć. Posągi same się proszę aby je parodiować lub odegrać z nimi wspólną scenkę! Daliśmy upust naszej kreatywności mając przy tym kupę zabawy, do czego zachęcamy wszystkich, którzy będą w Singapurze. Styl parku może wydawać się dzisiaj staromodny, a większość oglądanych obiektów jest dla ludzi Zachodu niezrozumiała (niestety często brakuje podpisów czego dotyczy dane przedstawienie), ale to nadal wspaniała zabawa i unikatowy sposób na poznanie chińskiej kultury i dziedzictwa miasta. Podejrzewamy, że po gruntownej renowacji Haw Par Villa stałoby się jedną z najlepszych insta-miejscówek w Singapurze!

W latach świetności park był bardziej rozbudowany. Dziś wiele atrakcji takich jak gondola, którą można było popływać po parkowych stawach już nie działa, a całe obszary atrakcji pozostają zamknięte. Z informacji jakie udało nam się uzyskać nie jest to jednak powolna degeneracja tej atrakcji, gdyż obecny operator parku ma w planach jego rewitalizację i organizowanie na terenie parku wydarzeń kulturalnych.

 

O tym jak lukratywnym interesem był balsam Tygrysi i park może świadczyć leżący na północy miasta klasztor Kong Meng San Phor Kark See (Bright Hill Temple), którego bogaci bracia Haw i Par byli współfundatorami. Stuletnia świątynia wraz z przyległym klasztorem jest do tej pory największym ośrodkiem kultu Buddy w Singapurze. Zbudowane w całości w chińskim stylu zachwycają majestatem, kolorami, mistyczną atmosferą i wielkością - kompleks jest większy niż 14 boisk piłkarskich! Nas, poza miłością do chińskiej architektury, przywiodły tam znów wspomnienia. Ania zwiedzała klasztor razem z mamą, postanowiliśmy więc sprawdzić, co się tam w ciągu 30 lat zmieniło…  I już od wejścia okazało się, że wiele. Bramę klasztoru oszpecił parking i blaszane pawilony, tak aż ciężko było odtworzyć zdjęcie sprzed lat. Na szczęście im dalej w głąb zabudowań, tym odświętniej i jak na tak ogromny kompleks świątynny zaskakująco pusto… Wśród pagód, ogrodów i zapalonych kadzideł próbowaliśmy wczuwać się w buddyjski klimat, choć górujące na horyzoncie współczesne osiedla trochę nam to utrudniały. 

Złota klatka?

Dzięki takim poszukiwaniom miejsc z przeszłości odkrywaliśmy też nowoczesne oblicza miasta. Przekonaliśmy, że chociaż centrum jest oczywiście najbardziej futurystycznym miejscem w mieście, to designerskich budowli i osiedli nie brakuje też w innych dzielnicach. Choć jak udowadnialiśmy w pierwszej części relacji, nie stanowią o całości charakteru miasta. Odwiedzane ulice i osiedla, na których kiedyś mieszkała Ania, dostarczyły nam (oprócz solidnej dawki emocji) również wrażeń estetycznych i wiedzy o tym jak żyją i mieszkają lokalsi.

Mimo swoich gigantycznych kondominiów, Singapur udowadnia, jak pięknie urządzona może być przestrzeń miejska. Na małej powierzchni skupione jest wszystko co do wygodnego życia potrzebne, w dodatku z poszanowaniem dla natury. Niektóre osiedla stanowią nawet samowystarczalne miasta w mieście - z własnymi knajpami, usługami, sklepami, przedszkolami itp. Są to oczywiście enklawy dla bogaczy, ale czasami niektóre z ich atrakcji jak baseny i tarasy widokowe są udostępniane publicznie. 

Osiedla i ulice błyszczą od szkła, a jednocześnie toną w zadbanej zieleni. Jak widać, nowoczesna przestrzeń nie musi być jednoznaczna z trapiącą polskie miasta "betonozą"… Ogrody, tarasy widokowe, baseny, place zabaw, sadzawki. Tereny zielone gęsto przeplatają tkankę miejską, a gdy brakuje miejsca na ziemi to zielone obszary umiejscowione są nawet na dziesiątym czy dwudziestym piętrze osiedli czy biurowców. Pionowe ogrody czy samowystarczalne eko wieżowce to dowód na to, że Singapur wcielił w życie mityczne Wiszące Ogrody Semiramidy. Jeżeli dodać do tego mały ruch samochodowy (jak na taką metropolię - żeby mieć tutaj auto trzeba posiadać specjalne pozwolenia) cisza i lepsze powietrze gwarantowane. Na tle innych miast azjatyckich Singapur to prawdziwa oaza spokoju i czystości, ponieważ legendarna schludność miasta również okazała się prawdą. 

Zachwycały nas nawet niespotykane nigdzie indziej w Azji tak szerokie i czyste (!) chodniki. Nawet z dala od centrum widać, że zakaz śmiecenia i plucia naprawdę działa, przez co Radek ze swoim chrząkaniem musiał się ukrywać po krzakach XD Na szczęcie spacery umilały nam zawsze wszechobecne skwerki i parki pełne majestatycznych drzew, które uratowały nas przed mandatem (i potężnym przypałem) w jeszcze jednej sytuacji...

Pewnego razu gdy szliśmy z przyjaciółmi do Ogrodów Botanicznych, pęcherz Radka zarządził, że nie wytrzyma do parkowych toalet. Radek popędził w bujne kępy roślinności i palm rosnących w zakolu jakiegoś biurowca, licząc, że wystarczą na dobrą kryjówkę. Nie wiedział jednak, że…

Radek, wiesz, że właśnie obsikałeś siedzibę Interpolu? I to w Singapurze?! - usłyszał od naszej trójki, gdy uradowany wrócił z krzaków.

Rozejrzeliśmy się z przestrachem dookoła… kamery były wszędzie, również nad nieszczęsnym zakątkiem. Popatrzyliśmy wszyscy po sobie i zanim wybuchnęliśmy gromkim śmiechem, padło najpierw zgodne: Uciekamy! O ile w innym mieście oprócz ukłucia zażenowania niewiele by nam groziło, tak w tym wypadku uniknęliśmy kary 1000 dolarów i międzynarodowego skandalu z udziałem służb ;) (Radek w tym miejscu dodaje na swoją obronę, że na miejscu okazało się, że toalety umiejscowione na mapie nie istnieją, więc i tak musiałby dokonać czynu zabronionego, ewentualnie za cel wybierając inny obiekt:) )

Możemy się dziwić i zżymać na zasady obowiązujące w Mieście Lwa, ale wystarczy jeden spacer nawet po osiedlach zwykłych mieszkańców, żeby zobaczyć jak wiele wnoszą. Oczywiście nie jesteśmy zwolennikami ograniczania swobód obywatelskich, mandatów ani tym bardziej chłosty! Chcielibyśmy wierzyć  że bez tak drastycznych kar też da się osiągnąć podobny poziom dobrobytu i porządku… 

Jak w domu

Spędziliśmy w mieście kilka tygodni, więc mogliśmy na własnej skórze przekonać się jak, mimo licznych zakazów, wygodnym jest miejscem do życia. Tym razem już nie tylko z opowieści rodziców Ani, którzy chwalili pełen wachlarz udogodnień dostępny już 30 lat temu, kiedy w Polsce nikomu jeszcze nie śniły się podziemne centra handlowe czy podniebne ogrody. Oczywiście dziś, kiedy Polska dogoniła światowe standardy, nie robi to może aż takiego wrażenia - mamy swoje wypasione ogrody czy architektoniczne perełki. Jednak będąc w Singapurze i oglądając miejsca, które do tej pory znaliśmy tylko z rodzinnych wspomnień, w pełni zrozumieliśmy zachwyt i tęsknotę rodziców za tym "rajem utraconym". Kochamy Warszawę, ale nie ma co się oszukiwać - urodą, czystością i klimatem (jeszcze!) nie dorównuje Singapurowi. Uważamy jednak, że nie czyni jej to gorszą, a po prostu inną. A zresztą jak na ironię, to właśnie dzięki Warszawie mogliśmy w pełni poczuć się mieszkańcami Miasta Lwa… 

Jak tylko zobaczyłem, że jesteście z Warszawy, to od razu wiedziałem, że was wybiorę do opieki nad Luną - rzucił na dzień dobry Steven.

Zbliżały się święta i dużo ekspatów wyjeżdżało do swoich krajów, więc zapotrzebowanie na opiekę nad domami i zwierzakami było ogromne. Skorzystaliśmy więc z okazji i po tułaczce po hostelach i AirBnb, umówiliśmy na trzytygodniowy pobyt w domu Stevena przez stronę trustedhousesitters.com, o której więcej pisaliśmy w pierwszej części relacji.

Naszym gospodarzem był amerykański nauczyciel i jak się od razu okazało - warszawofil. Nigdy byśmy się nie spodziewali, że na drugim końcu świata zobaczymy grafikę z Pałacem Kultury i herbem Legii nad czyimś łóżkiem! Po szybkim wprowadzeniu nas w szczegóły opieki nad swoim psem - Luną, przez resztę spotkania rozmawialiśmy z nostalgią o Polach Mokotowskich, knajpach na placu Zbawiciela i bulwarach wiślanych. Steven uczył w Warszawie kilka lat, zanim dostał propozycję pracy w Singapurze. Oddając nam klucze do swojego wypasionego apartamentu na jednym z luksusowych osiedli, zdążył się jeszcze rozmarzyć: Gdyby nie zima w Polsce i lepsze pieniądze w Singapurze, wolałbym być nadal w Warszawie…  My do tej listy utyskiwań dorzucilibyśmy jeszcze może niekompetentnych polityków i patodeweloperkę, ale przecież nie będziemy czepiać się na siłę. Żarty żarami, ale fajnie było spojrzeć na swoje miasto cudzymi oczami i przypomnieć sobie, może nie jest tak egzotyczna i nowoczesna jak Singapur, ale też jest ciekawym miejscem do życia. 

Liczyliśmy, że spacery z Luną będą też doskonałą okazją do wspólnego zwiedzania miasta, ale jak się okazało w Singapurze nie można podróżować transportem miejskim ze zwierzętami. Muzułmańscy taksówkarze też mogą mieć problem z psem na pokładzie, więc pozostał nam tylko lokalny park. Na szczęście dla Luny, bo okazała się najbardziej leniwym psem na świecie, więc i tak nie chciała chodzić dalej niż kilkaset metrów od domu ;)

Co zabawne, nasza codzienność w mieszkaniu Stevena też nie różniła się jakoś bardzo od tej warszawskiej. Gotowaliśmy, spacerowaliśmy z psem, pracowaliśmy, oglądaliśmy seriale na Netfliksie, przesiadywaliśmy w kawiarni na dole, obżeraliśmy się najlepszym wegańskim jedzeniem w życiu na naszej stacji metra North - One. Życie w podróży to nie tylko przygody i zwiedzanie. Z ulgą lubimy co jakiś czas celebrować taką "zabawę w dom", a spokojny Singapur nadawał się do tego idealnie. 

Podsumowanie

Po kilku tygodniach spędzonych w jednym z najsłynniejszych miast świata, nadal nie potrafimy jednoznacznie zdefiniować jego charakteru. Z jednej strony zachwyca nowoczesną architekturą, z drugiej stale przypomina o swojej historii i międzykulturowym dziedzictwie. Od futurystycznego centrum, przez kolonialne śródmieście, kosmiczne ogrody czy dzielnice etniczne, po zwykłe blokowiska i luksusowe enklawy. Wszędzie szukaliśmy nie tylko śladów osobistej przeszłości, ale też ducha miasta.

I udawało się nam za każdym razem, więc może Singapur ma więcej niż jedną twarz? W tak porządnym, a jednocześnie zróżnicowanym mieście, jest to całkiem możliwe! Natomiast pewnym jest, że mimo wszelkich zakazów i nakazów jest przyjaznym, wygodnym miejscem do życia pełnym niepowtarzalnego klimatu. Cieszymy się podwójnie, że mogliśmy się o tym przekonać na własnej skórze. Raz, że mieszkanie w Mieście Lwa samo w sobie jest unikatowym doświadczeniem niczym podróż w przyszłość, a dwa, że dla nas był to jednocześnie powrót do przeszłości. 

To niezwykle wzruszające i satysfakcjonujące przeżycie, móc zobaczyć swoimi (dorosłymi) oczami miejsce, o którym się słyszało od najbliższych przez całe życie. A przy tym uwalniające i budujące, bo podczas pobytu stworzyliśmy wspólnie własne wspomnienia i obraz miasta. Singapur jest już też "nasz", a nie tylko widziany przez pryzmat rodziny Ani. Wspaniale było doświadczać tak wyjątkowego dla nas miasta z przyjaciółmi - wszak radość i wspomnienia smakują najlepiej gdy możemy z kimś się nimi dzielić. Za wszystkie świecące cuda techniki, natury oraz różnorodnej kultury jesteśmy Singapurowi niezmiernie wdzięczni. Taki niby nieprzystępny ten Lew, a okazał się całkiem udomowiony i swojski ;)

Po więcej szczegółów jak obłaskawić singapurskiego lwa i pobyć w mieście dłużej zapraszamy do trzeciej części relacji. Zdradzamy masę informacji praktycznych, jak zwykle okraszonych naszymi wspominkami i wpadkami z życia w Singaprzue. Zabierzemy Was też w bardziej dzikie rejony miasta, bo obok betonowej dżungli rośnie tu też ta prawdziwa…

 
 
 
 
Gdzie obecnie jesteśmy?
Szukaj po tagu
Obserwuj nas na Instagramie
Polub nas na Facebooku