2020-05-11

Skarby Kinabatangan

 

Kinabatangan jest drugą największą rzeką Malezji. Przez wieki płynęła wśród dżungli tworząc dom nie tylko dla niezliczonych gatunków zwierząt, ale też rdzennych plemion Borneo. Niestety wszystko zmieniło się w XX wieku wraz wycinką lasu i zanieczyszczeniem rzeki pestycydami z tworzonych wszędzie plantacji oleju i kakao. Na szczęście w wyniku starań lokalnej społeczności, której los wciąż zależy od lasu i połowów, obszar wzdłuż dolnego biegu Kinabatangan od końca lat 90' jest ściśle chronionym rezerwatem przyrody. Z górnego biegu rzeki nie było już czego ratować…

Sanktuarium Dzikiej Przyrody Kinabatangan było w ciągu lat kilkukrotnie powiększane i dziś zajmuje ok. 28 000 hektarów wokół ostatniego, stu kilometrowego odcinka, zanim rzeka wpadnie do morza Sulu. Jest to niestety tylko wąski pas ziemi nad samą rzeką, który niczym ostatni bastion, zewsząd otaczają plantacje. Kinabatangan stanowi więc jedyny azyl dla zwierząt, a dla ludzi niepowtarzalną okazję zobaczenia na wolności: słoni pigmejskich, orangutanów, nosaczy, makaków, gibonów, langurów, dzioborożców, krokodyli, leniwców, nosorożców, czapli, panter mglistych, cywet, zimorodków… i wielu innych zwierząt, których nazw nawet nie znamy. 

Rezerwat jest też wyjątkowy, bo jest jednym z dwóch obszarów na świecie zamieszkałych na raz przez aż dziesięć gatunków naczelnych, z których cztery są endemiczne dla Borneo. Wśród nich główny cel naszej rzecznej wyprawy: nosacze sundajskie, zwane w Polsce "Januszami"… Marzyliśmy o tym, że zobaczymy na żywo chociaż jednego! Kolejnymi na liście marzeń były orangutany (widzieliśmy kilka w Sepilok, ale to nie to samo, co okazy wypatrzone w lesie), krokodyle i słoniki pigmejskie…o panterach i innych dzikich kotach nawet nie śmieliśmy myśleć, bo zobaczenie ich w naturze to jak wygrana w totolotka…

 

Wioska Sukau

Rejsy i trekkingi po rezerwacie organizuje mnóstwo biur podróży w Sandakan. Nad samą rzeką znajdują się również wypasione resorty, które oprócz noclegów mają w ofercie wycieczki. My zdecydowaliśmy się jednak na mały rodzinny homestay w wiosce Sukau, który poleciło nam niezależnie od siebie kilku podróżników. Wszyscy mieli rację - Sukau Homestay prowadzony przez przesympatyczną Malajkę Marię i jej rodzinę, okazało się idealnym miejscem aby poznać nadrzeczne życie wśród przyrody. Homestay położony jest tuż nad samą rzeką, którą ogląda się przy każdym posiłku z postawionej na palach werandy. Drewniany dom, otoczony lasem i bananowcami, ma skromne warunki, ale jest schludny, a co najważniejsze autentyczny. Poczuliśmy klimat malezyjskiej wsi od razu, nawet zanim ułatwiły nam to panoszące się wszędzie kaczki i kozy. Witamy w prostym, ale sielskim raju… 

W pakiecie wraz z noclegiem mieliśmy transport (odebrali nas z Sandakanu, a potem podrzucili na autobus do Semporny), wyżywienie (Maria raczyła nas tak pysznym, domowym jedzeniem, że nie mogliśmy się przy stole opamiętać wpychając w siebie coraz większe porcje) i trzy rejsy prywatną łódką (popołudniowy, nocny, poranny). Całość za 780 RM/2 os. co jest bardzo dobrą ofertą w stosunku do cen w biurach podróży. Nie wspominając o atmosferze domu Marii, która jest bezcenna i nie do podrobienia. Gdybyśmy mieli więcej czasu, na pewno zostalibyśmy tam na kilka dni! Często opuszczając jakieś miejsce mamy odczucie niedosytu, ale zawsze w takich momentach mówimy, że mamy dobry powód, żeby w jakieś miejsce wrócić. Tak w przypadku Kinabatangan naprawdę żałujemy, że nie spędziliśmy tam więcej czasu, nawet kosztem kilku innych, bardziej osławionych atrakcji Borneo, ale o tym jeszcze opowiemy w kolejnych tekstach. 

Oczywiście nie przyjechaliśmy nad Kinabatangan dla wioski, a dla dzikiej przyrody. Jak się szybko potwierdziło, nasi gospodarze mieli olbrzymią wiedzę nie tylko o gościnności, ale przede wszystkim o zwierzętach. Jak się dowiedzieliśmy, najlepiej podglądać je na końcu lub na początku dnia kiedy nie ma upału i są najbardziej aktywne. Zachód słońca zbliżał się już wielkimi korkami, więc po krótkim odpoczynku i przepysznym obiedzie z lokalnych produktów (rybki złowione w rzece przez męża Marii!), wsadzili nas na łódkę. Podekscytowani wypłynęliśmy po pierwszą przygodę… 

 

W królestwie nosaczy

Byliśmy na maksa zajarani, ale też nie czarujmy się - nie spodziewaliśmy się, że uda nam się wiele zobaczyć. Mimo licznych lasów, dzikich ostępów i nieutartych szlaków jakie odwiedziliśmy do tej pory w podróży, natura szafowała swoimi skarbami nadzwyczaj skromnie. Liczyliśmy, że zobaczymy co najwyżej parę ptaków, parę makaków (i tak są wszędzie), może jeden nosacz i do domu… Tymczasem wystarczyło, że wypłynęliśmy poza teren wioski żeby kopary nam opadły. Na dzień dobry zobaczyliśmy kolonię jaskółek, które akurat miały okres lęgowy. Setki gniazd z malutkimi pisklętami! Kolonia ukryta była we wnęce skały tuż nad wodą, więc mogliśmy wygodnie przyglądać im się z bliska. Nie minęło 5 minut od wypłynięcia, a już pierwsza atrakcja! Dalej było tylko lepiej… Nasz przewodnik (brat Marii) wiedział, że najbardziej zależy nam na nosaczach, więc łódkę skierował wprost do ich królestwa. 

Parę słów o Januszkach

Nosacze to bardzo wodolubne stworzenia, więc bardzo łatwo jest je zobaczyć nad rzeką, zwłaszcza przed zachodem słońca, kiedy szykują się już snu. Nasze Januszki wybierają sobie wtedy jedno drzewo (codziennie inne) z gałęziami tuż nad wodą, do której mogą zeskoczyć w razie niebezpieczeństwa. Nosate małpy, które raczej kojarzą się ze zręcznością na lądzie, są też świetnymi pływakami! Na straży kolonii stoi samiec alfa i to on pilnuje żeby jego rodziny nie zaatakował w nocy wąż lub dziki kot. Stado małp składa się albo z haremu Największego Nosacza (dosłownie, samca alfa rozpoznaje się po tym, że ma największy kinol) i jego dzieci lub tzw. "boys club" czyli grupki młodych samców, którzy aspirują do przejęcia stada w przyszłości. Nosacze nie są zwierzętami terytorialnymi, dlatego obie grupy często tworzą jedną "kolonię", ale trzymają się w pewnej odległości, nawet jeżeli siedzą na tym samym drzewie. Samiec zazdrośnie strzeże swoich samic, ale nie jest władcą absolutnym. Samice wedle uznania mogą opuścić swoją kolonię i przyłączyć się do innej.

Życie nosaczy toczy się od świtu do zmierzchu i upływa nieśpiesznie na zjadaniu liści. Jest to jeden z niewielu gatunków małp, które nie żywią się głównie owocami, są też jedynymi małpami przeżuwającymi pokarm - potrafią go nawet zwrócić, żeby przerzuć ponownie (wychodzi na to, że nosacze to takie drzewne krowy). Co najciekawsze, ich ulubionym przysmakiem są liście mangrowców, które są… toksyczne! Cwane Janusze nie są jednak niespełna rozumu, po prostu ich ciała produkują enzym, który neutralizuje truciznę. Specyficzny pokarm powoduje jednak, że Janusze są wiecznie wzdęte. To właśnie dlatego nasi borneańscy pobratymcy mają takie dorodne, okrągłe jak baloniki brzuszki. Wyobraźcie sobie, że wasz organizm musi się jakoś dostosować do waszego kuriozalnego zwyczaju zapijania kapusty kwaszonej mlekiem ;) Oczywiście natychmiast po usłyszeniu tych rewelacji zaczęliśmy sobie tłumaczyć, że nasze własne, coraz większe kałdunki z pewnością urosły z dokładnie tego samego powodu! Z pewnością nie od roti, kawy z mlekiem skondensowanym i browara na wiecznych wakacjach!  

 

Uwaga, korek!

Ku naszemu zdumieniu podpływaliśmy od drzewa do drzewa i co chwilę widzieliśmy całe stada nosaczy. Dziesiątki! Setki! A my myśleliśmy, że będziemy się cieszyć z jednego! Janusze baraszkowały na gałęziach wydając mnóstwo dziwacznych odgłosów i raczej nic sobie nie robiły z naszej obecności. Do czasu nadpłynięcia innych łódek z turystami... Kinabatangan przed zachodem słońca zapełnia się wycieczkami z wszystkich okolicznych ośrodków i przyjezdnych jednodniowych wycieczek. Operatorzy łodzi wzajemnie bacznie się obserwują, bo wiadomo, że tam gdzie stoi jakaś łódź znajduje się coś wartego uwagi, więc jest to świetna okazja, żeby załapać się na atrakcje bez samodzielnego wypatrywania zwierząt w gęstwinie lasu. To dosyć komiczna gra. Tym bardziej, że w momencie kiedy więcej łódek podpłynie w jedno miejsce, zwierzęta zazwyczaj się chowają… 

Z zadowoleniem stwierdziliśmy, że mimo skromnych warunków homestayu, to my mamy prawdziwą opcję "lux". Byliśmy na małej łódce zupełnie sami, podczas gdy wszyscy kisili się po 20 osób w wielkich łodziach, z których i tak gówno zobaczą. Rozgadani turyści odziani w charakterystyczne, pomarańczowe kamizelki ratunkowe, mknący szybko przez rzekę przy akompaniamencie ryku ogromnych, hałaśliwych silników na pewno przyciągają zwierzęta jak magnes... Masowa turystyka dociera nawet do takich oddalonych od cywilizacji zakątków przynosząc ze sobą opary repelentów, których zapach ciągnął się jeszcze długo za łodziami. Przez kontrast z tym czego sami doświadczaliśmy na naszej łupince, możemy potwierdzić, że oferta zorganizowanych wycieczek jak zwykle traktuje wszystko pobieżnie żeby zarobić, a się nie narobić i bez szacunku do natury. 

Tymczasem nasza mała łódka mogła odpłynąć w boczne odnogi rzeki w poszukiwaniu innych okazów, z dala od hałaśliwych wycieczek głównego nurtu. Mieliśmy przewodnika tylko do naszej dyspozycji, sami decydowaliśmy kiedy chcemy płynąć dalej, a kiedy przyglądać się harcom małpiszonów odrobinę dłużej. Nie wspominając o tym, że mieliśmy też lornetkę tylko dla siebie. O ile włochate ciałka śmigają tuż przy brzegu, to często jest to jednak kilka - kilkanaście metrów nad ziemią, do tego w gęstwinie liści. Oczywiście własną lornetkę odesłaliśmy w jednej z paczek (na początku podróży mieliśmy wszystko!), bo ustrojstwo ciężkie, dlatego musieliśmy się zdać na tą, którą dysponował przewodnik. Odebranie przewodnikowi lornetki tylko lepiej zobrazowało jego kwalifikacje. Pozbawiony wspomagania dalej często pierwszy był w stanie wypatrzyć dzikie zwierzęta i nam je wskazać, na długo zanim nasz niewprawiony wzrok wyłapał cokolwiek ciekawego.  

Królowa małp

Nikogo chyba nie zaskoczy fakt, że w bocznych kanałach było jeszcze fajniej, a małpy wydawały się jeszcze bliżej. Gałęzie nachylające się nad wodą, przyciemnione światło i gęste ściany zieleni po obydwu stronach nieodległych od łódki brzegów. Tak właśnie wyobrażaliśmy sobie rejs tropikalną rzeką, co było jednym z naszych największych rozczarowań rejsu po Mekongu w Wietnamie. Teraz jednak klimat miejsca z nawiązką rekompensował wcześniejsze niedosyt. Człowiek niemal oczekuje, że za chwilę Tarzan śmignie na jednej ze zwisających nad taflą wody lian. Tymczasem trafiliśmy na zebranie makaków, które akurat zgromadziły się przy jednym z linowych mostów, jakie lokalna społeczność porozwieszała wokół Kinabatangan dla orangutanów. Rudzielce niestety nie potrafią pływać. A że ich terytorium się cały czas kurczy, możliwość dostania się na drugi brzeg zwiększa ich szansę przetrwania. Jak szybko pokazało życie, z mostów zaczęli korzystać wszyscy mieszkańcy lasu, zwłaszcza "leśna mafia" stale okupująca liny. Może pobiera opłatę za ich przekraczanie? Pytanie co jest walutą?!

W drodze powrotnej Ania wykazała się swoim szóstym zmysłem, bo o sokolim oku ciężko mówić w jej przypadku. W przeciwieństwie do znanego filmu z Brucem Willisem Ania nie widzi jednak zabłąkanych duchów tylko… zwierzęta! Na co dzień wpada na meble i nie może przeczytać szyldu sklepu po drugiej stronie ulicy, o numerze najeżdżającego autobusu nie wspominając. Ale jakimś cudem gdy chodzi o dzikie zwierzęta jest niezrównanym spotterem. Na czym polega tajemnica? Nie wiemy! Ale faktem jest, że większość stworzeń jakie widzieliśmy w trakcie podróży wypatrzyła ona. Tym razem były to langury kasztanowe - jedne z najrzadszych nad Kinabatangan małp! Nawet przewodnik spojrzał na nią z podziwem i sam się zajarał, bo pomimo niemal codziennych rejsów dawno nie widział langurów w okolicy. Chillowały sobie z dala od brzegu, bardzo wysoko na drzewie, ale jak stwierdziła Ania; zdradził je błysk zachodzącego słońca odbity przez moment od ich rudego futra. Wszyscy byli pod wrażeniem… a Ania triumfowała. Podczas pierwszego rejsu załapaliśmy się jeszcze na dzikie świnie z warchlaczkami, dzioborożce, warany paskowane i makaki krótkoogonowe. Tyle piękna w 2 godziny - już czuliśmy się przebodźcowani, a to był dopiero początek!

 

Krwawe ślepia i ciemności

"Czemu pan świeci latarką po wodzie?" - zapytaliśmy wieczorem naszego gospodarza, męża Marii.

"Szukam krokodyli" - spokojnie odpowiedział

"Krokodyli?! Tak blisko domu?!" - nie mogliśmy uwierzyć

"Oczywiście, czasami wchodzą na podwórko… Ale łatwo je wypatrzeć nawet w ciemnościach - światło latarki odbija się w ich ślepiach na czerwono nawet z daleka… Zresztą zobaczycie sami na nocnym rejsie" - kontynuował gospodarz, nie odrywając wzroku od tafli wody.

Czerwone ślepia w ciemnościach… Aż nas ciarki przeszły, ale ciężko nam było w to uwierzyć. Brzmiało jak tani chwyt z horroru. Pewnie chciał nas nastraszyć, podrwić trochę z nieobytych z dżunglą białasów… yhm…  

Reflektorem w mrok

Na nocny rejs wybraliśmy się po prostej, ale pysznej i obfitej kolacji. Zapadła już całkowita ciemność, a my byliśmy jeszcze bardziej podekscytowani niż poprzednio. Noc to idealny czas aby wypatrywać krokodyli i innych tajemniczych stworzeń - dzikich kotów, cywet, sów, wyraków… Radek był wniebowzięty! Ania chociaż podekscytowana, nieufanie patrzyła na ciemny nurt rzeki. Nad głową co jakiś czas słyszeliśmy łopot skrzydeł - nigdzie nie widzieliśmy tak wielkich nietoperzy. Płynęliśmy blisko brzegu, a ciemności przeczesywał reflektor naszego przewodnika. Każdy odblask mógł zdradzić obecność jakiegoś zwierzaka. Światło odbite od oczu pozwoliło nam zatem wypatrzeć sowę i cywetę, niestety zbyt odległe aby zrobić im zdjęcia w tak marnym oświetleniu… Tylko śpiący tuż nad wodą zimorodek pozwolił podpłynąć do siebie tak blisko, że moglibyśmy go dotknąć. Oczywiście tego nie zrobiliśmy, obfotografowanie go ze wszystkich stron w zupełności nam wystarczyło. Piękne, kolorowe ptaki tkwią nocami bez ruchu, przycupnięte na koniuszku delikatnej gałęzi. Byliśmy w szoku, że możemy im robić zdjęcia z dziesięciu centymetrów, a ptaki nie podrywają się do lotu w panice. A dzieje się tak ponieważ zimorodki po prostu… śpią. Dzięki temu, że znajdują się na koniuszku cienkiej gałęzi żaden drapieżnik i tak nie może do nich się podkraść niezauważony, więc tak długo jak nie potrąci się gałęzi ptak tkwi zawieszony nieruchomo niczym figurka.  

Podczas rejsu nasz przewodnik długo świecił szperaczem po zaroślach wzdłuż brzegu. Co jakiś czas podpływaliśmy bliżej żeby czemuś się przyjrzeć, zazwyczaj jednak niczego nie dało się wypatrzeć. Ale po dłuższej chwili przewodnik nie tyle się zatrzymał, co jeszcze cofnął łódkę. Pod plątaniną korzeni zwisających gęstym kłębem nad wodą znajdowała się ukryta zatoczka, a w niej… najprawdziwszy krokodyl w pełnej okazałości! Nie był przesadnie duży, młody okaz o długości jakichś 2 metrów, zastygły w bezruchu z współotwartą paszczą. Przyglądaliśmy mu się struchlali, ale ten nawet nie drgnął przez dobrych kilka minut. Zaczęliśmy nawet żartować, że to podłożony przez nasz homestay plastikowy krokodyl ku uciesze odwiedzających. Pomimo tej niespodzianki dalej czuliśmy niedosyt krwiożerczych gadów, zwłaszcza Radek. Tylko jeden, do tego nikczemnej postury krokodylek nie mógł nasycić jego żądzy adrenaliny.

Płynęliśmy dalej, a oczy napotkanych ssaków czy ptaków błyszczały się niewinnie na żółto. Jednak nagle, w ciemności, zamigotało coś na czerwono… Najpierw jeden punkcik, a po chwili wiele, całe kłębowisko czerwonych światełek - a więc to prawda… Krokodyle! 
Oglądaliśmy je z daleka, a gdy tylko próbowaliśmy podpłynąć bliżej z gracją czmychały pod wodę. Tylko jeden okaz płynął przez moment wzdłuż naszej łódki (Ania zamarła ze strachu, Radek tym razem triumfował). Po chwili i on zniknął nam z oczu bezszelestnie zanurzając się pod powierzchnią. Ciemna tafla wody wydawała się jeszcze bardziej złowroga…

Życie z krokodylami

Krokodyle polują głównie w nocy i nad ranem, w ciągu dnia wylegują się raczej w zaroślach przeczekując upał. Jednak miejscowi ludzie czują przed nimi respekt zawsze. Nigdy nie kąpią się w rzece, a w trakcie pory deszczowej, gdy Kinabatangan wylewa i przydomowe podwórka zamieniają się w błotniste rozlewiska, poruszają się po nich łodziami lub tratwami. Wystarczy bowiem, że woda sięga raptem do kolan, aby gad mógł się w niej ukryć i zaatakować z zaskoczenia, również człowieka. Bardzo lubimy takie momenty w naszej podróży, kiedy możemy spojrzeć na świat z zupełnie nowej perspektywy. W Polsce jedynym zmartwieniem dla odpoczywających nad wodą jest to, czy Wisła nie jest zanieczyszczona jakimś syfem, albo rozterki Grażyny czy Janusz powinien się kąpać po wypiciu trzech browarów. Nikt nie spogląda na mętną taflę z przerażeniem. A oto byliśmy w miejscu gdzie woda wcale nie kojarzy się z relaksem na ręczniku. W świecie gdzie człowiek jest panem, a natura niewolnikiem, są jeszcze obszary, gdzie przyrodę traktuje się nie tylko z szacunkiem, ale czuje się przed nią trwogę. Poruszeni wszystkimi historiami i widokiem przerażających gadów, z trudem mogliśmy zasnąć! Na szczęście krokodyle nie atakują łodzi, o czym sami mieliśmy się przekonać już niebawem… 

 

Na śniadaniu u Rudego 

Po nocy pełnej wrażeń czekał nas jeszcze intensywny (i bardzo wczesny!) poranek. Ostatni rejs miał się odbyć gdy dżungla budzi się do życia i najłatwiej jest zobaczyć zwierzaki, szczególnie orangutany i krokodyle. Na nas wrażenie zrobił już sam świt nad rzeką i niczym niezmącona cisza… Kawa na werandzie smakowała lepiej niż kiedykolwiek. Kiedy tylko Maria spakowała nam śniadanie na łódkę, o brzasku ruszyliśmy ostatni raz na rzekę… Poranna mgła nad gładką jak lustro wodą, cisza i łagodne światło sprawiły, że czuliśmy się magicznie. Brat Marii zabrał nas znów w boczne odnogi rzeki, gdzie podziwialiśmy las z bliska. Znów sami, zupełnie jakby poranny spektakl był tylko dla nas. Nawet jakbyśmy niczego nie zobaczyli, byłyby to jeden z najpiękniejszych rejsów w życiu. A mimo to, Kinabatangan postanowiła nas godnie pożegnać -  nie tylko widokami, ale też stadami budzących się nosaczy, przelatującym nad naszymi głowami orłem i… 

 

... ponad trzymetrowym krokodylem płynącym leniwie tuż przy naszej łodzi. W nocy czuliśmy ciary, ale dopiero widok gada w świetle dnia i to tak blisko sprawił, że wstrzymaliśmy oddech. Skubany się w ogóle nas nie bał, właściwie przez dobre parę minut nic sobie nie robił z naszej obecności! Nie mogliśmy uwierzyć, że tak wielkie zwierzę porusza się tak bezgłośnie, nie mącąc przy tym w ogóle wody. Co jakiś czas znikał pod zwalonym pniem czy kępą roślinności, by wynurzyć się po chwili kilka metrów dalej. Wyciągaliśmy szyje żeby dobrze mu się przyjrzeć zanim zbliżyliśmy się na tyle, że łypiąc na nas podejrzliwe schował się na dobre w głębiny. My też przyglądaliśmy się podejrzliwie tafli wody, zastanawiając się czy gad nie wyskoczy zaraz z boku żeby nas pożreć. W takich momentach wyobraźnia działa na najwyższych obrotach, tym bardziej, że drapieżnik był niewiele mniejszy niż nasza łajba! Na szczęście nasz przewodnik zapewniał, że łodzie z natury nie interesują krokodyli. Co innego jakbyśmy sami byli w wodzie. Wtedy bylibyśmy smacznym krokodylim śniadankiem zamiast jakiejś nierozważnej małpy, która wpadła do wody (główny przysmak lokalnych gadów). Nie ukrywamy, że obsraliśmy się po paszki, ale marzenie spełnione, krokodyl zaliczony! Został nam jeszcze tylko ten nieszczęsny orangutan…

Podpłynęliśmy pod jeden z linowych mostów (uplecionych ze starych węży strażackich), które pomagają orangutanom poruszać się nad rzeką, licząc, że może akurat któryś będzie się przeprawiał. Według brata Marii rudzielce lubią to miejsce, bo jest na uboczu głównego nurtu rzeki. Było jeszcze wcześnie, więc szanse mieliśmy spore. Zwalone pnie i nisko wyrastające gałęzie stworzyły naturalną barykadę, za którą ciężko było by przepłynąć. Spowolniony prąd wody spowodował, że powierzchnia w tym miejscu pokryła się dużymi listowiem. Bujna roślinność i brak jakiejkolwiek przejrzystości stanowiły idealną scenerię do filmu dokumentalnego "Krokodyl i śniadanie z dwójki Polaków". Tym bardziej, że ogromny gad zniknął nam z oczu kilka minut temu, a płynął dokładnie w tym samym kierunku.

Pomimo napięcia w powietrzu, postaraliśmy rozsiąść się wygodnie (na ile to możliwe w małej łódce) ze śniadaniem przy moście, czekając aż wpadnie z wizytą Rudy. Może skusimy  go racuchami albo zapachem kawy? Rozbawieni nie odrywaliśmy wzroku od okolicznych drzew, spodziewając się w każdej chwili widoku rudego futra. Niestety, chyba orangutany gardzą ludzkimi przekąskami, bo żaden się nie zjawił. Mimo to, samo śniadanie na środku rzeki w dżungli, było dla nas niezapomnianym przeżyciem! Idealne zwieńczenie niesamowitego pobytu w Sanktuarium Dzikiej Przyrody Kinabatangan. 

 

Olej palmowy, a ludzie

Do pełni szczęścia co prawda, zabrakło jeszcze słoni pigmejskich, ale od początku wiedzieliśmy, że akurat teraz ani jeden osobnik nie przebywa nad rzeką. Byliśmy rozczarowani, ale rodzina Marii wytłumaczyła nam, że cała lokalna populacja słoni przeniosła się na… plantację oleju! Podobno jedna z okolicznych upraw wykarczowała właśnie stare palmy olejowe, żeby posadzić nowe, co zwabiło słonie, które uwielbiają sok palmowy. Kilkadziesiąt słoni ucztowało pod czujnym okiem strażników parku, badaczy i wojska, którzy pilnowali żebym słoniom nie stała się krzywda. Stare palmy i tak były na straty, więc zarząd plantacji ponoć nie robił problemów ze słoniową biesiadą, ale ostrożności nigdy nie za wiele. Trochę nas to pocieszyło, ale smutne ukłucie zostało - nawet nie dlatego, że nie widzieliśmy małych trąbaczy, ale dlatego, że plantacje są tak blisko lasu, a zwierząt musi pilnować wojsko. 

Barka transportująca beczki z olejem palmowym z pobliskich plantacji do portu u ujścia Kinabatangan.

Przy okazji dowiedzieliśmy się, co lokalna społeczność sądzi o plantacjach. Mogłoby się wydawać, że pola palmowe przynoszą im korzyści, bo dają ludziom pracę, ale nic bardziej mylnego. Na plantacjach nie pracują bowiem mieszkańcy. Pracownicy są sprowadzani z innych państw - najczęściej z Filipin, ale też z Bangladeszu czy z Indonezji w charakterze niamal pół-niewolników. Okoliczna społeczność z plantacji nie ma nic - jest ograbiana z naturalnego środowiska, ziemi, dostępu do wody, miejsc pracy. Mało tego, tylko ok.10 % zysków jakie przynosi produkcja oleju palmowego zostaje na Borneo, reszta trafia do Kuala Lumpur i jest inwestowana na półwyspie malajskim, a nie na wyspie. Stany Sabah i Sarawak pozostają najmniej rozwiniętymi częściami Malezji, chociaż generują największy dochód. Borneańczycy są rozgoryczeni - państwo się bogaci ich kosztem, w zamian nie dając nic. Jak widać nie tylko natura cierpi przez chciwość koncernów, ale też ludzie… Pomóc zatrzymać to szaleństwo może tylko bycie świadomym konsumentem. Ograniczenie (a najlepiej eliminacja) produktów zawierających olej palmowy w naszym życiu, może ocalić takie miejsca jak Kinabatangan i ich mieszkańców…

Mimo pięknych widoków i emocji jakich dostarczyła nam rzeka, opuszczaliśmy sanktuarium smutni. 

Prosto z łódki trafiliśmy do samochodu męża Marii, który wiózł nas na przystanek autobusu do Semporny. Nie zdążyliśmy nawet dobrze ochłonąć po tym wszystkich wrażeniach, ani nacieszyć się atmosferą życia w Sukau. Narzucone rezerwacjami tempo zwiedzania Borneo zmuszało nas do bycia w ciągłym ruchu i choć jaraliśmy się kolejnymi atrakcjami, wątpiliśmy czy coś przebije Kinabatangan. Po dżungli na lądzie, czekała nas jednak ta pod wodą - jechaliśmy do rezerwatu morskiego Mabul-Sipadan, jednej z najpiękniejszych raf koralowych świata… Relacja niebawem!

 
 
 
 
Gdzie obecnie jesteśmy?
Szukaj po tagu
Obserwuj nas na Instagramie
Polub nas na Facebooku