2020-01-15

Spłukani w Makau

Do Makau przyjechaliśmy na parodniową wycieczkę z Hong Kongu, gdzie spędziliśmy miesiąc odpoczywając od podróży i ciągłego przemieszczania się. Zdążyliśmy więc naładować baterie na maxa i z podwójną energią ruszyliśmy na podbój Makau, które do tej pory kojarzyło nam się tylko z grą karcianą i luksusowym miastem kasyn, seksu i biznesu… Jakie było nasze zaskoczenie na miejscu, gdy okazało się, że Makau jest dużo bardziej klimatyczne niż się spodziewaliśmy!

 

Jak dojechać do Makau z Hong Kongu?

Już samo dotarcie do Makau było ekscytujące, bo zamiast promu (który jest droższy, a przy tym wolniejszy) z Hong Kongu wybraliśmy przejażdżkę po niedawno otwartym, najdłuższym moście na świecie. Chińczycy jak zwykle dali czadu, bo nie dość, że zbudowali 55 kilometrową przeprawę przez morze, to jeszcze jej część poprowadzili tunelem po dnie… Wszystko aby bardziej zintegrować Makau i Hong Kong z Chinami kontynentalnymi i wzmocnić gospodarkę regionu Rzeki Perłowej. No i oczywiście żeby zadziwić świat swoimi możliwościami… Nas zadziwili bardzo, zwłaszcza gdy wjechaliśmy w rozwartą paszczę tunelu ze świadomością, że nad nami znajdują się miliony hektolitrów wody morskiej. Inżynieria powoli przestaje mieć jakiekolwiek granice! 

Z informacji praktycznych: Bilet na shuttle-bus (publiczny autobus) kosztuje 65 dolarów/os. Autobusy odjeżdżają co godzinę przez całą dobę z Portu Hong Kongu na wyspie Lantau. Aby się tam dostać należy dojechać metrem do stacji Sunny Bay i przesiąść się w autobus miejski B5, który zatrzymuje się tuż pod centrum imigracyjnym. Przed wjazdem do Macau sprawdzane są paszporty, ale dla Polaków nie jest potrzebna wiza (do 90 dni). Makau to specjalny region autonomiczny, z odrębną polityką imigracyjną i statusem międzynarodowym, więc swobodnie można po nim podróżować niezależnie od wizyty w Chinach.

Odrębny status miasta wynika z historii. Makau było przez stulecia portugalską kolonią i to najdłużej istniejącą. Miasto zostało oddane Chinom dopiero w 1999 roku, pod warunkiem, że pozostanie autonomiczne przez kolejne 50 lat. Makau ma więc własne prawo, sądownictwo, samorząd, policję, administrację i ustrój - kapitalizm (czyli działa na takiej samej zasadzie jak Hong Kong.) Makau sprytnie się na specjalnym statusie dorobiło i jest obecnie jednym z najbogatszych regionów na świecie! Sekretem miasta jest hazard - w komunistycznych Chinach nielegalny, a w Makau kwitnie w najlepsze, przyciągając rocznie miliony chińskich turystów spragnionych emocji i blichtru kasyn. Miasto jest dla Chińczyków atrakcyjne również z jeszcze jednego powodu - jest dla nich totalnie egzotyczne, bo… europejskie! Niestety dla nas też było bardzo egzotyczne, bo z takimi cenami już się dawno nie spotkaliśmy. Najtańszy nocleg znaleźliśmy w hotelu IFU za 353 zł/doba, a na jedzenie średnio wydawaliśmy 50 zł/posiłek dla dwóch osób.

 

Czy to Portugalia?

Portugalczycy zaczęli osiedlać się na terenie dzisiejszego Makau już w XVI wieku, tworząc pierwsze faktorie handlowe. Ich wpływy widać w krajobrazie miasta do dzisiaj, dzięki czemu Makao jest tak wyjątkowym miejscem - kawałkiem Europy w Azji. Ponieważ przez wieki kultura portugalska była dominująca w regionie, na starym mieście łatwo zapomnieć, że jest się w Chinach! Już pierwszy spacer wąskimi uliczkami był dla nas jak podróż w czasie i przestrzeni, bo wszystkie budynki wydawały nam się takie znajome, a jednocześnie osadzone w zupełnie innych realiach. Śmiesznie było oglądać kamieniczki w europejskim stylu, gdzie w oknach wiszą drewniane okiennice, ale nad drzwiami szyld po chińsku. Nawet ulewa, która dopadła nas już pierwszego dnia zamieniając ulice w strumienie, a nasze ubrania w mokre szmaty, nie popsuła nam nastroju! Stare miasto w strugach deszczu było opustoszałe, dzięki czemu jeszcze bardziej klimatyczne - spokojnie mogliśmy zaglądać w zakątki w poszukiwaniu europejskiego ducha. 

Z nostalgią spacerowaliśmy po brukowanych uliczkach i schodach, które często kończyły się pod drzwiami kościołów - zdaliśmy sobie sprawę jak dawno nie widzieliśmy katolickiej świątyni. Zresztą jedną z popularnych atrakcji miasta jest kościół -  katedra św. Pawła, a raczej to co z niej zostało… Dziś jest tylko samotną fasadą, co nadaje jej malowniczy, ale też nieco upiorny wygląd. Katedrę zbudowali w XVII wieku jezuici wraz z japońskimi chrześcijanami (sic!), którzy schronili się w Makau przed prześladowaniami. Była wówczas jednym z największych kościołów katolickich w Azji. Niestety wraz ze spadkiem znaczenia Makau, budynek powoli popadał w zaniedbanie aż został zniszczony przez pożar, który wybuchł podczas tajfunu w 1835 roku. Ocalona fasada nigdy nieodbudowanego kościoła dziś jest jednym z turystycznych symboli Makau. Polecamy tam spacer zwłaszcza wieczorem, gdy nie ma już chińskich tłumów, a podświetlona ściana wygląda jak scenografia z gotyckiego filmu grozy… 

Przez cały pobyt nie mogliśmy pozbyć się uczucia lekkiego dysonansu. Portugalczykom tak wiernie udało się odtworzyć wygląd rodzimych uliczek, że trudno nie złapać się na ich śródziemnomorski klimat. Czasem moglibyśmy przysiąc, że jednak jakimś czarodziejskim sposobem, trafiliśmy do Lizbony. Zwłaszcza gdy pod stopami mieliśmy mozaiki, a na ścianach domów charakterystyczne biało-niebieskie kafle. Nawet nazwy ulic są nadal po portugalsku! Musieliśmy sami siebie przekonywać, że naprawdę jesteśmy cały czas w Azji, a oglądane zabytki to tylko kolonialna przeszłość… i atrakcja turystyczna.  

Plac Senado za dnia i wieczorem. To centralne miejsce starego miasta i jedna z głównych atrakcji turystycznych.

Portugalczycy zostawili po sobie nie tylko architekturę, ale też przysmaki. Jednym z nich jest słynna tarta jajeczna wzorowana na pastel de nata - narodowym deserze Portugalii.

 

Nie, to jednak Chiny… 

Ulewa podkręciła klimat nie tylko starego, portugalskiego miasta. Szarzyzna przegnała zwiedzających, więc centrum też mieliśmy niemal tylko dla siebie. Dodatkowo wąskie, mokre uliczki skąpane były nie tylko w deszczu, ale i w światłach neonów odbijających się od kałuż. Mariaż odblasków i kolorów tworzył razem iście szemraną scenerię okolicznych zaułków… Stare miasto otoczone jest przez chińskie osiedla, które nie mają wiele wspólnego z kolonialną zabudową. W odróżnieniu od portugalskich uliczek, tutaj królują ciasne bloki, kraty w oknach i taoistyczne kapliczki zamiast krzyży. Wystarczy przekroczyć niewidzialną granicę między światami aby uświadomić sobie, że jednak cały czas jest się w Chinach.   

Labirynt uliczek poprzetykany jest sklepikami, knajpkami i świątyniami od których aż bije chińskość. Krzykliwe szyldy, składanie ofiar na ulicy, czerwone lampiony i neony, unoszące się w powietrzu zapachy narodowych specjałów. Zupełnie jakby mieszkańcy dawnej kolonii jeszcze bardziej chcieli podkreślić swoją tożsamość, a tym samym tożsamość miasta. Zwiedzanie tych wyludnionych alejek podobało nam się najbardziej z całej wizyty w mieście, pomimo, że bywało biało od deszczu. Ulewie zawdzięczamy jednak nie tylko pustki na ulicach, ale też przypadkowe odkrycie jednej z najsłynniejszych ciastkarni byłej kolonii! Kryjąc się przed ścianą wody (dosłownie) lejącą się z nieba, schroniliśmy się pod daszkiem warsztatu gdzie, jak się szybko okazało, ręcznie wyrabiane były ciastka migdałowe - drugi, obok tart jajecznych, specjał regionu.  

Tradycyjne migdałowe ciastka z mąki fasolowej mieszkańcy jadają w nadziei, że smakołyki przyniosą im szczęście, a także stanowią popularny prezent dla bliskich. Pierwsze i do tej pory najsłynniejsze cukiernie Makau powstały w pierwszej połowie XX wieku i jedną z nich jest Choi Heong (założona w 1935 r.) Jakie było nasze zdziwienie gdy okazało się, że to właśnie ten niepozorny zakład cukierniczy, w którym schowaliśmy się przed deszczem! Przypadkowo pałaszowaliśmy kruche ciastka prosto z blatu najlepszych w mieście cukierników i to bez kolejek, które podobno potrafią się tu ciągnąć na kilkanaście metrów… Niesamowite, że mimo kilkudziesięcioletniej sławy, zakład pozostał tradycyjny i ma swój niepowtarzalny (nawet lekko obskurny) klimat! 

Wiele ciastkarni i herbaciarni było też na dawnej "Ulicy Szczęścia" Rua da Felicidade.  Aleja wyróżnia się małymi, dwupiętrowymi domami wzdłuż ulicy, z drzwiami i oknami pomalowanymi chińską czerwienią. Te tradycyjne ściany budyków sprawiły, że ulica stała się ikoną i jednym z najbardziej fotogenicznych miejsc w mieście - ciężko było nam uchwycić jej urodę w deszczu, ale uwierzcie, że zrobiła na nas duże wrażenie! 

Rua de Felicidade ma jednak mroczną przeszłość. Ulica była kiedyś główną dzielnicą czerwonych latarni - miejscem prostytucji, hazardu, narkotyków i alkoholu. W XIX wieku okolica wypełniona była burdelami i norami z opium - jak widać nic więcej ,,do szczęścia" nie było potrzebne ;) Jednak pod koniec lat 60' zrobiono z melinami porządek, a generalny remont w latach 90' nadał jej przyjemny, ale za to bardziej turystyczny wygląd. Obecnie pełna jest więc małych sklepów i lokalnych restauracji,przez co ulica stała się jednym z najbardziej charakterystycznych i unikalnych zabytków Makau.  

Ciekawe co musiało się dziać za tymi wszystkimi drzwiami jeszcze sto la temu... 

 

Świątynia A-Ma 

Ciężko nie uznać, że Makau jest jednak chińskie na wskroś, skoro (wbrew pozorom) sama jego nazwa wywodzi się z chińskiej religii. Kiedy portugalscy żeglarze dobili do brzegu półwyspu, wylądowali u stóp świątyni bogini morza Mazu (o jej kulcie pisaliśmy więcej przy okazji wizyty w SajgonieW odpowiedzi na pytanie gdzie są, usłyszeli "A Maaa- Gok" czyli "Pawilon bogini - Matki", bo tak nazywała się świątynia. Portugalczycy przekręcili to sobie fonetycznie na portugalskie "Macau" i tak już zostało. Dziś XV-wieczna świątynia A-Ma jest najstarszym miejscem kultu w mieście, czyli miejscem pielgrzymek zarówno wiernych jak i turystów. 

Poszliśmy w towarzystwie nieodłącznego deszczu i pozostał on naszym jedynym towarzyszem. W świątyni nie było nikogo poza paroma pracownikami, a sama świątynia urzekła nas swoim mistycznym klimatem. Wciśnięta w skaliste zbocze wzgórza wygląda jak dawny sekretny fort. Pawilony i ołtarze leżą rozrzucone wśród głazów i bambusowych zagajników, idealnie komponując się z naturą. Spacerowaliśmy między nimi zachwyceni, że możemy podziwiać to wszystko sami, a świątynia choć tak popularna, zachowała aurę tajemniczości i autentyczności (chyba, że to zasługa deszczu!) 

 

Dom Mandaryna

Podobne wrażenia mieliśmy z ostatniego chińskiego zabytku jaki zdążyliśmy odwiedzić - Domu Mandaryna. Rezydencja znajduje się niedaleko świątyni A-Ma i jest wspaniałym przykładem kantońskiego stylu architektonicznego. Budynek został zbudownay w połowie XIX wieku jako dom rodzinny słynnego filozofa i reformatora dynastii Qing - Zheng Guanyinga. Ponieważ zarówno on sam jak i jego rodzina byli zamożni, Dom Mandaryna należał do największych i najbardziej dekoracyjnych domów jednorodzinnych w Makau. Niestety, kolejnych pokoleń rodziny nie stać było na utrzymanie kosztownej rezydencji i budowla pomału popadła w zaniedbanie… Dziś wydaje się to absurdalnym barbarzyństwem, ale w latach 50' podzielono dom na mieszkania pod wynajem i upchnięto tam ponad 300 osób! Złe warunki życia, rozkradanie dekoracji i nieszczenie zabytkowych elementów doprowadziły dom niemal do ruiny. 

Ciężko było w to jednak uwierzyć przechadzając się okazałymi salami. Rząd przejął Dom Mandaryna i przywrócił mu wygląd z czasów świetności (na ile było to możliwe), dzięki czemu dziś możemy go podziwiać za darmo. Nam szalenie spodobał się wygląd i atmosfera rezydencji, zwłaszcza, że pełna jest zaułków i sekretnych przejść. Oczywiście nie udało się odzyskać wszystkich rozkradzionych dzieł sztuki, dlatego momentami ma się wrażenie pustki, niemniej dom ma swój niepowtarzalny styl. Okrągłe przejścia między sekcjami, podparte kolumnami krużganki, rzeźbione przesuwne ściany, czy dekoracyjne okna dawały namiastkę tego, jak kunsztowny i pełen przepychu musiał niegdyś być ten budynek. Jesteśmy fanami chińskiej tradycyjnej architektury i stylu, dlatego oglądanie tak eleganckiego domu nie tylko sprawiło nam frajdę, ale też inspirowało i pobudzało wyobraźnię. Zwiedzając zabytkowe domy zawsze zastanawiamy się jak wyglądało życie rodziny, która tam niegdyś mieszkała… Kiedyś ze spektakularną panoramą na miasto, dzisiaj z widokiem na gruzowisko i klimatyzatory okolicznych bloków… Dom Mandaryna pozostał elementem zupełnie niepasującym do okolicy, tym bardziej wydał nam się oazą zamierzchłych czasów.

 

A może jednak Wenecja… lub Paryż?

Oczywiście nie samym starym miastem Makau stoi, gdyż była kolonia słynie na całym świecie przede wszystkim z kasyn. Szczerze mówiąc byliśmy dosyć zdziwieni, że nie zobaczyliśmy ich "na dzień dobry" wjeżdżając do miasta. Oczywiście kilka błyszczących obiektów straszy w centrum - w tym jeden naprawdę wyglądający jak wieża Doktora Zło z jakiegoś kiczowatego filmu. Jednak większość świątyń hazardu znajduje się w innej części miasta - na półwyspie Coloane. W tym jedno z najsłynniejszych z nich - The Venetian, które zamierzaliśmy odwiedzić, zahaczając po drodze o popularną, zabytkową wioskę Taipa.

Dzielnica opiewana w przewodnikach jako miejsce, gdzie można doświadczyć autentycznego klimatu starego, portugalskiego Makau, rozczarowała nas totalnie… Po pierwsze tłumami i skromnym rozmiarem, a po drugie komercją. Dawne, zapewne kiedyś urokliwe, uliczki zostały przemienione w festyn, elewacje oszpecono  kolorami, a z każdego kąta wyziera kicz ku uciesze chińskich turystów. Poza porami zaułkami, gdzie odnaleźliśmy stare kapliczki, nic w Taipie nas nie urzekło… Uciekliśmy stamtąd czym prędzej, spróbować swojego szczęścia w kasynie…  

No dobra, może nie całkiem. Jako, że byliśmy ubrani jak ciecieruchy, a i nie uśmiechały się nam wysokie stawki minimalne wejścia do gry, ostatecznie nie odważyliśmy się wejść na teren właściwego kasyna (czego teraz odrobinę żałujemy). Na szczęście The Venetian samo w sobie jest atrakcją, bo oprócz hazardu oferuje też hotel i centrum handlowe, ale nie byle jakie, bo zbudowane jak Wenecja… Dosłownie! Łącznie z kanałami i naturalnej wielkości kamieniczkami! Chińczycy z rozmachem odtworzyli wenecką starówkę pod dachem centrum handlowego. Nawet sufit jest sztucznym niebem, aby jak najwierniej wywołać złudzenie, że jednak jakimś cudem jest się we Włoszech. Jest to też sprytna sztuczka, aby odwiedzający stracili poczucie czasu - dzień jest zawsze młody, więc można bezkarnie buszować po okolicznych sklepach! Chodziliśmy wzdłuż kanałów z rozdziawionymi japami -  jak to jest w ogóle możliwe? Mają nawet gondolierów! Oczywiście białych, bo Europejczycy, to też największa atrakcja…  

W pseudo-kamienicach błyszczały i kusiły luksusowe sklepy i knajpy, na mostkach wszyscy robili sobie zdjęcia z gondolami, a w oknach na wyższych piętrach kamieniczek paliły się światła i widać było elementy wystroju wnętrz - tak jakby ktoś naprawdę tam mieszkał. Nie pierwszy raz byliśmy pod ogromnym wrażeniem pieczołowitości z jaką Chińczycy podchodzą do szczegółów i też ilości kasy jaką mają żeby bawić się z taką fantazją… zbudowali sobie własną Wenecję… żeby robić zakupy i grać w kasynie… Kto bogatemu zabroni? 

Smaczku atrakcji dodaje fakt, że gondolą można oczywiście się przepłynąć! Kilkunastominutowy rejs kosztuje 100 juanów od osoby, ale mimo ceny ilość chętnych powoduje, że swoje trzeba odstać w kolejce. W nagrodę dostaje się jednak "romantyczną" przejażdżkę po całkiem długim i meandrującym kanale, w towarzystwie uśmiechniętego gondoliera, który nie dość, że będzie śpiewał po włosku, to jeszcze ku uciesze gapiów co jakiś czas zakołysze łódką, żeby wydobyć z chińskich turystów piski przerażenia. Do tej pory nie wiemy czy rozbawione facjaty gondolierów szczerzących się do nas znad wioseł, to objaw profesjonalizmu pracowników, czy pełnego politowania rozbawienia z szopki jaką muszą tam odstawiać na potrzeby Chińczyków. 

Jakby tego było mało, to po opuszczeniu The Venetian zderzyliśmy się z wieżą Eiffla…i to prawie naturalnej wielkości! Sąsiadująca z weneckim kasynem, następna świątynia hazardu, o niezbyt zaskakującej nazwie - The Parisian - zbudowana jest na styl paryski. We wnętrzach można poczuć się jak w Wersalu, a na zewnątrz jak na ulicach stolicy Francji. Wszystko wiernie odtworzone z charakterystycznymi kamienicami, latarniami i zabytkami. Śmiać nam się chciało, że Chińczycy to rzeczywiście mistrzowie kopiowania i nic na świecie nie robi na nich wrażenia, bo już maja wszystko u siebie :P Na nas podróbki dwóch najsłynniejszych miast Europy zrobiły wrażenie, tym bardziej, że widzieliśmy ich oryginały. Możemy więc potwierdzić, że gdyby nie mniejsza skala i wymuskanie, prawie dalibyśmy się nabrać, że to Europa! 

Oczywiście podobnie jak w poprzednim kasynie tak i tutaj w centrum handlowym z szyldów biły po oczach wielkie loga luksusowych marek zapraszające do spontanicznych zakupów. Nierzadko pawilony handlowe jednaj marki mijaliśmy po drodze kilkukrotnie, co nie przeszkadzało odwiedzającym w każdym tłumnie grasować między półkami. Wypchane siatki i coraz chudsze portfele turystów dobitnie pokazywały, z czego żyje miasto (co piąty mieszkaniec pracuje w kasynie!)

I choć sami rozumiemy potrzebę odskoczni od codzienności i odrobiny szaleństwa, to jednak niekoniecznie musi ono przybierać formę zakupów horrendalnie wycenionych dóbr luksusowych. Ten ostentacyjny przepych budził w nas aż delikatną nutkę obrzydzenia, przy czym nie mówimy o typowo nowobogackich akcentach dekoracyjnych w postaci złotych kranów czy klamek, ale bardziej o szalonym pędzie za modą i konsumpcyjną potrzebę posiadania coraz większej ilości coraz bardziej niepotrzebnych rzeczy. Nie nam oceniać innych ludzi, ale może w dobie pożarów australijskiego buszu i wypalaniu lasów tropikalnych, coraz większego zanieczyszczenia powietrza i narastających dysproporcji społecznych, warto sobie zadać pytanie czy rzeczywiście potrzeba dwunastego krawata od Armaniego czy piątej torebki marki Versace jest zasadna.

Kiedy w głębi serca jesteś troskliwym misiem... 

Daleko nam do nawiedzonych agitatorów, czy piętnowania zakupów per-se (sami je przecież robimy!), ale kilkanaście miesięcy spędzone w Azji z całym majątkiem w postaci jednego plecaka, potrafią zweryfikować, co rzeczywiście jest potrzebne, a co jest zachcianką. Być może gdybyśmy wszyscy choć na chwilę wrócili do nomadycznego trybu życia ludów pierwotnych, to spojrzelibyśmy z większą rezerwą na nasze szafy wypchane ciuchami po brzegi czy szuflady pełne elektronicznych gadżetów. Czy warto byłoby targać te wszystkie rzeczy na własnym grzbiecie? No właśnie… Lepiej dać się spłukać w deszczu na klimatycznych uliczkach niż w centrum handlowym czy w kasynie. 

 

Na przypale albo wcale - wiza do Chin

Choć cały plan wyjazdu ułożony mamy tak, żeby zawsze unikać pory deszczowej (co nie zawsze nam się udaje), w Makau przekonaliśmy się, że nawet ulewny deszcz nie musi oznaczać nieudanego wyjazdu. Dzięki niemu zwiedzaliśmy w spokoju, a kałuże i strugi wody wydobyły z wielu zakątków ich autentyczny klimat. Nie wiemy czy to magia miasta, kwestia ilości zjedzonych ciastek, czy aburdu spacerowania pod ścianą wody, ale przez cały pobyt nie schodziły nam uśmiechy z twarzy - skąpanym w wodzie Makau byliśmy po prostu zachwyceni! I chętnie dalibyśmy się spłukać jeszcze raz (również finansowo), bo nigdzie nie widzieliśmy tak unikalnej, europejsko-chińskiej mieszanki. To chyba najdziwniesze miasto w jakim byliśmy, dlatego zostanie w naszej pamięci na długo!

Zwłaszcza, że na koniec spotkał nas tam największy przypał naszej podróży - chcieliśmy z Makau wrócić do Chin, ale nas nie wpuszczono na granicy... Gapy nie ogarnęły, że się ważność wizy skończyła, a wraz z nią przepadły bilety i noclegi, które mieliśmy już zarazerwowoane i kupione po chińskiej stronie. Panowie celnicy skręcili z nas totalną bekę, bo jeszcze mieliśmy czelność się kłócić, że mamy do wykorzystania jeszcze jeden wjazd (mieliśmy wizę dwukrotnego wjazdu) a przecież każdy jest ważny 30 dni... Tylko, że cała wiza była ważna 90 dni, a nie 180 jak nam się wydawało. Rozkosznie przesiedzieliśmy ważność wizy w Hong Kongu... Nauczka dla nas na przyszłość, że w długiej podróży łatwo stracić czujność i warto czasem zajrzeć do paszportu ;) 

 I tym sposobem zamiast w Chinach wylądowaliśmy w Malezji o czym więcej wkrótce! 

 
 
 
 
Gdzie obecnie jesteśmy?
Szukaj po tagu
Obserwuj nas na Instagramie
Polub nas na Facebooku