2019-09-07

U stóp świętej góry Genie

Niedaleko Litang znajduje się pasmo górskie Szaluli - otoczone trawiastymi równinami pełnymi stad jaków i rozsianymi tu i tam cichymi osadami Tybetańczyków. Gratka nie tylko dla miłośników niepowtarzalnych krajobrazów, ale i kulturowych pasjonatów! Góry Szaluli, to jedne z najświętszych miejsc buddyzmu tybetańskiego, znajduje się tu bowiem święta góra Genie (6 204 m.n.p.m), która według legendy jest zaklętym w skałę świętym pustelnikiem, a niektórzy twierdzą nawet, że szczyt przypomina kształtem samego Buddę. Jej uroda opiewana jest już najstarszych pismach buddyjskich, uważa się więc ją za jedną z 24 ,,ziemi świętych" o nieopisanym pięknie i uszlachetniających walorach duchowych. Dlatego każdy Tybetańczyk przynajmniej raz w życiu powinien odbyć pielgrzymkę wokół pasma gór Szaluli i zobaczyć Genie na własne oczy. To również historyczny region, należący dawniej do tybetańskiej krainy Kham, gdzie do dziś można odnaleźć miejsca owiane legendami i związane z tradycjami Tybetańczyków - przede wszystkim starożytny klasztor Langgu leżący u samego podnóża Genie. 

Wspinaczka na szczyt należy do tych trudniejszych, zarezerwowanych jedynie dla doświadczonych alpinistów (a nawet Ci mają problemy ze zdobyciem góry, do tej pory wspięła się tylko jedna ekipa, a parę innych tam zginęło) dlatego zwykłym śmiertelnikom zostaje raczej zwiedzanie dolin, gdzie prowadzi mnóstwo malowniczych tras, które można pokonać pieszo lub konno. My wybraliśmy się na dwudniową objazdówkę z poznanym w Litang przewodnikiem (tel: 18283661882, wechat: longlife868), i poznanym wcześniej japońskim turystą Horim, podczas której odwiedziliśmy najciekawsze przyrodniczo i kulturowo zakątki oraz spędziliśmy noc na wsi w gościnie u tybetańskiej rodziny. Za wycieczkę zapłaciliśmy 300 yuanów/osoba + koszty samochodu - 100 yuanów, które podzieliliśmy z Horim. 

 

Kręta droga do Genie

Już początek wycieczki dostarczył nam wrażeń. Wyjechaliśmy poza Litang prosto w zapierające dech surowe krajobrazy - ciągnące się po horyzont pastwiska zwieńczone górami. W ciszy słychać było tylko świstanie wiatru i… świstaków. Grubaśne stworzonka biegały od nory do nory, zlewając się niemal całkowicie z tłem -  skałami i suchą trawą, ale zdradzał je ruch puchatych ciałek. Było ich mnóstwo! Obserwowanie ich szaleńczych gonitw, walk albo czujnego nasłuchiwania na strategicznie położonych kamieniach stało się naszą pierwszą atrakcją (zdjęć nie mamy, bo skurczybyki są za szybkie!). 

Zdjęć świstaków nie mamy, ale za to jaków pod dostatkiem!

Po raz kolejny byliśmy też świadkami wspaniałej praktyczności wiary Tybetańczyków. Wzdłuż szosy co chwila mijaliśmy osobliwe kopczyki kamieni, niekiedy całkiem pokaźne, zastanawiając się od co może chodzić - odmierzają odległości, granice pastwisk? Nic bardziej mylnego. Poza wspominanymi przez nas chorągiewkami czy młynkami modlitewnymi sposobem na odmówienie modlitwy jest… dorzucenie kamienia do stosu! Czyż to nie genialne, może trzeba by podobne rozwiązania zapożyczyć na potrzeby naszych rodzimych wierzeń i tak zamiast klepać zdrowaśki usypać w stosik parę kamieni czy posadzić kilka drzewek! Jaka oszczędność czasu i korzyść dla natury :D  

Następną naszą destynacją było jezioro, wokół którego nie wolno wypasać jaków… jest nawiedzone. Według miejscowej legendy w jeziorze mieszka biały jak, który nie toleruje konkurencji i uśmierca każdą krowę, która za blisko podejdzie do jeziora. W gospodarstwach, które są w pobliżu zwierzęta trzymane są więc w zagrodach, a nie puszczone samopas jak wszędzie gdzie widzieliśmy do tej pory. Może byśmy się śmiali z tych przesądów, ale jezioro naprawdę robiło dosyć upiorne wrażenie, a do tego… niedaleko linii brzegowej znaleźliśmy truchło młodego jaka… Czyżby naprawdę sprawka zazdrosnego ducha? 

Radek i Hori zasłuchani w opowieść Longlife'a o białym jaku. 

Przy okazji mieliśmy też zwiastun jakości naszego przewodnika, który nie mógł znaleźć skrętu nad jezioro… na płaskiej równinie… gdzie nie ma innych dróg niż ta nas interesująca… W każdym razie dzięki temu widzieliśmy więcej puchatych rozrabiaków! Obserwowanie jak panicznie czmychają do norek na widok samochodu nie przestawało być zabawne. Możemy w tym miejscu dodać, że Tybetańczycy z natury nie jedzą mięsa, więc pocieszne kulki futra nie mają powodu bać się ludzi, po prostu z natury są odważne niczym Scooby Doo.

Po gęsiej skórce wywołanej wizytą przy nawiedzonym jeziorze dalsza droga dostarczyła nam uczty głównie dla oka. Chociaż trasa wiła się między skałami i pustymi stokami gór, ta skąpa sceneria budziła nasz zachwyt. Chłonęliśmy ogrom przestrzeni, w której aż chciało się wziąć głębszy oddech - z jednej strony kojarzyła się z wolnością, a z drugiej onieśmielała. Zdecydowanie nie jest to miejsce dla ludzi z agorafobią! 

Podziwialiśmy te wszystkie odcienie szarości (słyszeliśmy, że jest ich 50… ;) ) przetykane nitkami bieli. Mijaliśmy po drodze górskie strumienie i jeziorka powstałe ze spływającego ze szczytów rozpuszczonego śniegu, dodając tym, tylko z pozoru jałowym, widokom malowniczości. Podczas krótkich przystanków na zdjęcia i rozprostowanie kości wiatr prawie urywał nam głowy, a chłód szczypał policzki, nie było nam jednak zimno - nigdy nie byliśmy tak wysoko, więc jarało nas wszystko! A gdy zza kolejnego zakrętu wynurzyły się w całej okazałości góry Szaluli, to już oniemieliśmy totalnie! 

 

Gorące źródła i Oko

Zdajemy sobie sprawę, że takie pustkowie może wydawać się nieprzyjazne… Ale góry tylko z pozoru wydają się niezamieszkałe i dzikie. Im wyżej wjeżdżaliśmy tym więcej widzieliśmy wiosek pochowanych w dolinach, które z góry wyglądały jak z jakiejś bajkowej krainy. Poza tym dla nas ta surowość, poprzez brak rozpraszających elementów i stonowane kolory działała kojąco. 

A jak dla kogoś skaliste krajobrazy to za mało i potrzebuje więcej atrakcji, może zanurzyć nogi w gorących źródełkach, które znajdują się tuż przy drodze do Genie! Kilka rozkosznych, bulgoczących baseników przy strumieniu, w sam raz żeby odpocząć w podróży…

Dostępne dla wszystkich, otwarte, bezpłatne i… śmierdzące zgniłym jajem, co prawda, ale można się przyzwyczaić! Satysfakcja i dobra zabawa gwarantowana, zwłaszcza jak nikogo nie ma, bo podobno lubią się tam kąpać miejscowe dzieci. Większe gorące źródła są też w samym Litang, ale niestety w końcu tam nie byliśmy - te małe, przydrożne smrodełka nam wystarczyły.   

Atrakcją, która ściąga tu turystów jest też Oko Genie - naturalny staw, który po porze deszczowej wygląda jak patrzące prosto w niebo oko olbrzyma. Rosnące w niecce bajorka trawy wystają ponad poziom wody i kwitną na czerwono dając wrażenie czerwonej źrenicy, którą otacza granatowo-zielona tęczówka z wody i źdźbeł. Widok podobno niesamowity… niestety nie dane nam było go zobaczyć. Pytanie czy ktokolwiek jeszcze będzie mógł, bo nieodpowiedzialni chińscy turyści dla zabawy samochodami rozjechali brzegi jeziorka i trawę… Oko nie zakwitło, woda wyschła.

To był kiedyś cud natury, teraz wygląda jak smętna kałuża... 

Tak powinno wyglądać Oko Genie... Zdjęcia do pokazania światu dostaliśmy od naszego przewodnika.

Pisaliśmy już parokrotnie, że turyści z Kraju Środka to inni gatunek człowieka, ale jak słyszy się takie historie, to zastanawiamy się czy w ogóle człowieka, czy bydła… Podobne zdanie o turystach z Chin mają sami Tybetańczycy, wystarczy powiedzieć, że podczas naszej wizyty przeklinając pod nosem budowali wokół feralnego jeziorka ogrodzenie, tak żeby dało się tam dotrzeć wyłącznie na piechotę. Historię o zniszczeniu jeziorka opisano w chińskich mediach, co - o ironio! - spowodowało nie widziany tutaj nigdy wcześniej szturm turystów. Nasz przewodnik zachodził w głowę po co turyści jadą oglądać jeziorko dopiero po zniszczeniu, kwitując słowami: To Chińczycy, ich nie zrozumiesz.
Humory poprawiła nam tylko niesamowita panorama z widokiem na świętą Genie, która roztacza się ze wzgórza, gdzie kiedyś było jeziorko. Pozostało tylko mieć nadzieję, że natura wygra z ludzką głupotą i oko się kiedyś znów otworzy, bo trzeba przyznać, że ma na co patrzeć…

 

U tybetańskiej rodziny

Zaczął zbliżać się wieczór, więc przewodnik ku naszemu zdziwieniu rozpoczął poszukiwanie noclegu w coraz częściej mijanych osadach. Tak -  rozpoczął, bo okazało się, że wbrew temu co nam mówił na początku ,,nie jest z nikim umówiony, tylko będzie pytał ludzi po wioskach czy nas przygarną na noc"… Aha. Trochę nas to zaniepokoiło, ale postanowiliśmy uwierzyć w jego moc przekonywania i gościnność Tybetańczyków (co nie umniejsza faktu, że była to dosyć niezręczna sytuacja, a widmo spędzenia mroźnej nocy w samochodzie napawała nas przerażeniem.)  

Mijana po drodze drewniana wioseczka ukryta w dolinie. 

Przed wioską, w której zamieszkaliśmy pasły się ogormne stada jaków na tle Genie - bajka! 

Na szczęście nie zawiedliśmy się! Pierwsza spotkana we wsi para od razu wzięła nas pod swój dach, który dzieliła z całą wielopokoleniową rodziną. Na miejscu okazało się nawet, że mają dodatkowe pomieszczenie dla rodzinnych gości, które chętnie udostępniają też podróżnym…oczywiście za drobną opłatą 100 yuanów/osoba, w tym dwa posiłki - kolacja i śniadanie. Drogo (nawet mocno drogo), ale nie mieliśmy wyjścia, a pocieszaliśmy się, że w ten sposób możemy wspomóc lokalną społeczność. 

Pierwszy raz mieliśmy okazję zobaczyć jak wygląda zwykły, tybetański dom od środka. Zaskoczeni byliśmy, że tak szorstkie z zewnątrz budynki mają tak przytulne wnętrza! Wszystkie pomieszczenia starannie obite były drewnem, a skromne umeblowanie dekorowały rzeźbienia i kolorowe rękodzieło. Ciepło zapewniały nie tylko puchate kołdry i koce, ale przede wszystkim żelazny piecyk, gdzie zazwyczaj tętni życie codzienne mieszkańców, a wokół którego zebrała się teraz cała rodzina i sąsiedzi żeby się nam dobrze przyjrzeć. Byliśmy cali podekscytowani, a po ich uśmiechach i gestach wnioskowaliśmy, że oni chyba też - wszak niecodziennie mają gości zza granicy. 

Młode kobiety - obie zamężne córki gospodarzy szybko zakręciły się wokół piecyka szykując dla nas kolację - pikantny rosołek (sowicie podsypany glutaminianem sodu) i dzbanek butter tea (bleee…Ania nawet nie ruszyła, Radek z grzeczności wypił czarkę, jak wiecie z poprzednich wpisów, nie jest to nasz ulubiony napój!) Niestety nikt z nich nie mówił po angielsku, więc zdani byliśmy na pośrednictwo przewodnika, który jednak nie wywiązał się ze swojego zadania. Siedzieliśmy w ,,kuchnio-salonie" długo po zakończeniu posiłku licząc, że poznamy choć trochę lepiej zwyczaje i myśli Tybetańczyków, ale zamiast nas zintegrować Longlife zajął się… graniem na telefonie. A my tylko uśmiechaliśmy się jak głupki nie wiedząc kto jest bardziej skrępowany w tej ciszy - my czy gospodarze.

Sytuacja z tego wieczoru przypieczętowała naszą opinię o Longlifie, który pomimo bycia bardzo sympatycznym człowiekiem, przewodnikiem jest niestety raczej lichym. Sam zresztą nie ukrywa, że jest przewodnikiem wycieczek tylko dla (chińskich) pieniędzy, a w międzyczasie robi kursy wspinaczki, żeby organizować wyprawy po górach. I to widać. Największy żal mieliśmy do niego o to, że w zasadzie nie dowiedzieliśmy się niczego o rodzinie, u której mieszkaliśmy.

 

Tybetańczycy w Chinach

W końcu pociągnęliśmy go trochę za język (a może sam się domyślił, że jesteśmy rozczarowani po tonie naszej rozmowy po polsku) i zaczął nam opowiadać o sytuacji Tybetańczyków pod chińskim panowaniem. Sprawdziły się tym samym wszystkie czarne scenariusze, o których słyszeliśmy - Longlife opowiadał nam o swoich krewnych i przyjaciołach, którzy albo zniknęli bez śladu albo siedzą w więzieniach nie wiadomo za co. Sam ma zabrany paszport -  spotyka to wszystkich Tybetańczyków, którzy choć raz byli za granicą i mogą mieć jakieś ,,niedozwolone" kontakty.

Powiedział nam z jakim smutkiem przyjął, po powrocie ze studiów w Indiach (na które wymknął się nielegalnie przez granicę), widok rodzinnego miasta Litang, gdzie wszystkie szyldy onegdaj były po tybetańsku, a teraz są po chińsku. I chociaż mieszkańcy oficjalnie mogą pielęgnować swoją kulturę, to dzieci w szkołach uczą się wyłącznie po chińsku, a język tybetański jest zabroniony.

Sytuacja w Regionie Autonomicznym jest ponoć jeszcze gorsza. W Pałacu Potala, czyli w dawnym pałacu Dalajlamy w Lhasie - najświętszym miejscu dla Tybetańczyków, nie ma ponoć nawet prawdziwych mnichów. Ogoleni na łyso akolici to… przebrani chińscy żołnierze, którzy stacjonują tam tylko po to, żeby turyści mogli sobie robić zdjęcia, a opinia międzynarodowa siedziała cicho, bo przecież ośrodek kultu oficjalnie działa… Tylko Tybetańczycy wiedzą, że to maskarada i propaganda. To świadectwo wstrząsnęło nami i utwierdziło w przekonaniu, że dobrze zrobiliśmy nie jadąc do Lhasy. Cieszyliśmy się, że nie braliśmy udziału w tej szopce. Rozmawialiśmy też o perspektywie bliskiej śmierci XIV Dalajlamy, który jest przecież już bardzo stary, a jest opoką kultury, wiary i tożsamości tybetańskiej. Wszyscy Tybetańczycy boją się tego momentu i nikt nie wyobraża sobie co będzie potem…

Jednak jak zawsze, jest też druga strona medalu. Chińczycy budują drogi, mosty i linie kolejowe, szkoły oraz szpitale. Odbudowują klasztory i świątynie (które kiedyś sami zniszczyli), wpierają kulturę regionalną widząc w niej turystyczny potencjał. Dają miejsca pracy, szkolenia, reklamę… Jednym zdaniem - Chiny to inwestycje i rozwój gospodarczy, czyli coś na co Tybetańczycy nigdy nie mogliby sobie pozwolić i sami doskonale o tym wiedzą. Longlife nie ukrywał, że status materialny i komfort życia typowej, tybetańskiej rodziny znacznie się poprawił w ciągu ostatnich lat. Stwierdził zatem, że niestety, ale potrzebują Chińczyków, bo bez nich żyłoby się im się ciężej, co znacznie osłabia wszelkie niepodległościowe zapędy. To dla nich straszne, ale przewodnik sam przyznał, że idea wolnego Tybetu powoli gaśnie… Jak widać w strategii chińskiej zdecydowanie lepiej działa marchewka, niż kij. 

Wieczór zakończyliśmy we własnym gronie (przewodnik poszedł spać do samochodu) z Japończykiem Horim, poznanym w drodze z Shangri-La. Ku naszemu przerażeniu jedyny piecyk w pomieszczeniu sypialnym nie działał, a lodowaty chłód zaczął wdzierać się z zewnątrz. Na szczęście byliśmy przygotowani. Po drodze w jednym z lokalnych sklepików kupiliśmy dwie butelki wina, które szybko rozgrzały zmarznięte członki i poprawiły humory. Ubolewaliśmy nad tym, że Hori tak słabo mówił po angielsku, gdyż był bardzo zabawny, a bez wspólnego języka komunikacja była mocno utrudniona. Niemniej jednak, jak to zwykle bywa w takich sytuacjach, nieco na migi, trochę po angielsku, trochę po japońsku jakoś udało nam się dogadać. Nasz japoński towarzysz był zdumiony, że znamy i lubimy anime, umiemy jeść pałeczkami i ryż nam nie szkodzi (sic!). Uśmiech kompana z kraju kwitnącej wiśni z każdym łykiem robił się coraz szerszy, oczka (jeszcze) węższe i nim się obejrzeliśmy po dwóch kubkach wina już słodko pochrapywał pod grubą warstwą kołder i kocy. Wcześniej zdążył się jednak z nami podzielić złotą myślą wieczoru: Remember my friends, Japanse porn - veeery good!

 

Klasztor Lenggu

Następnego dnia czekała nas główna atrakcja całego wypadu - starożytny klasztor Lenggu leżący u stóp świętej góry Genie. Klasztor powstał w XII wieku, stając się głównym ośrodkiem buddyzmu w regionie Kham - historycznej krainie należącej niegdyś do Tybetu, a przez moment był nawet najważniejszą świątynią buddyzmu tybetańskiego. Niektóre podania ludowe mówią nawet, że święta góra Genie z klasztorem Lenggu stoi wyżej w duchowej hierarchii od świątyń Lhasy. W okresie świetności mieszkało i praktykowało tam 2000 mnichów odwiedzanych codziennie przez pielgrzymki wiernych z całego Tybetu. Do dziś trasa do klasztoru jest elementem ,,świętej drogi", którą pokonują okoliczni mieszkańcy przynajmniej raz w roku, idąc szlakiem chorągiewek modlitewnych prowadzącym przez las w góry i jaskinie. Czuliśmy niesamowity dreszczyk emocji, na samą myśl, że zobaczymy tak wyjątkowe miejsce! 

Na początek musieliśmy pokonać tą samą drogę, którą poruszają się pielgrzymi, ponieważ do klasztoru nie da się podjechać samochodem - leży ukryty głęboko w dolinie i nie prowadzi do niego żadna szeroka droga. Malowniczy szlak ma niecałe 3 km i nie jest trudny do pokonania, chociaż ma cięższe (a przez to świętsze!) momenty jak wspinaczka po skałach nad wodospadem czy przejście przez stromą i wąską jak gardziel jaskinię (ale da się je ominąć). Pokonanie tych przeszkód ma symboliczny wymiar, podwoja nasze dobre uczynki, co skutkuje lepszą karmą (czyli już zaklepaliśmy sobie w kolejnym wcieleniu żywot lepszy niż pełzającego karalucha, uf!) Szliśmy przez nie w otoczeniu setek kolorowych chorągiewek, które nie tylko wyznaczały kierunek, ale i dodawały tybetańskiego, mistycznego klimatu. 

Mieliśmy też okazję po drodze napić się ze świętego źródełka, jak również zbudować ze znalezionych kamieni i patyków symboliczny domek, zwyczaj praktykowany przez lokalne pary młode w celu zapewnienia sobie rodzinnej pomyślności. Trasa do klasztoru pełna jest takich małych obrzędów mających przynosić szczęście i odpędzać Zło. Radek przyklejał też kamyczki do skały wysmarowanej… masłem. Nie widzieliśmy w tym większego sensu, ale przecież lepiej nie igrać z tybetańskimi duchami!  

Na szlaku mijaliśmy różne święte miejsca: kapliczki, żródełko, modlitewne stosy kamieni, wejście do pokutnej jaskni, szczątki jaków - wszystko o bardzo symbolicznym i religijnym znaczeniu do buddyzmy tybetańskiego.  

W końcu naszym oczom ukazał się krystalicznie czysty strumień wzdłuż którego szliśmy doliną prawie do samego klasztoru. Widok starożytnych zabudowań i gór odbijających się w tafli górskiej wody pozostanie jednym z najmagiczniejszych jakie widzieliśmy w życiu. 

Pierwszy widok klasztoru z doliny rzeki - magia! 

Weszliśmy w pierwsze skromne zabudowania, które okazały się domkami mnichów. Chatki były po prostu usypane z kamieni, zupełnie tak samo jak tysiąc lat temu. Nad nimi górowała kolorowa bryła klasztoru, frontem do świętej góry Genie, którą i my mogliśmy w końcu obejrzeć z bliska. Poczuliśmy się jakbyśmy przenieśli się w czasie - znaleźliśmy się w prawdziwej pustelni, które od tysiąclecia chłonęła mantry i dawała schronienie medytującym. Zdziwiło nas tylko, że jakoś tu cicho i pusto jak na tak potężny ośrodek kultu. Osada mnichów wydawała się opustoszała, a z klasztoru nie dochodziły żadne modły.

Chodziliśmy więc sobie bezkarnie wśród mnisich domków, mimo kłódek mogliśmy zajrzeć prawie w każdy kąt. Wczuwaliśmy się w magiczny klimat tego miejsca, kontemplowaliśmy jego spokój i piękno patrząc na dolinę. Niestety drzwi do samej świątyni były zamknięte, ale już sam przedsionek zdradzał jej mistyczne wnętrze. Eksploracja klasztoru i okolicy stała się jedną z naszych ulubionych dotychczasowych przygód!  

Mogliśmy sobie na nią pozwolić, bo klasztor dwa lata wcześniej naprawdę opustoszał, a z setek mnichów pozostało tylko… 4, którzy opiekują się jeszcze świątynią i karmią okoliczne zwierzęta. Oczywiście nasz przewodnik dał ciała po raz kolejny i zamiast opowiadać nam o miejscu udał się na długą pogawędkę z jednym ze strażników świątyni. U wejścia do doliny budowany jest nowy, większy klasztor - taki nowocześniejszy, z wygodniejszym dojazdem, z lepszymi warunkami życia dla mnichów. Ten tysiącletni zabytek został więc porzucony, a chińska władza chce zrobić z niego… hotel. Jego piękne położenie z widokiem na całą doliną i szczyt Genie nie może się przecież zmarnować…  

Do tej pory nie możemy zrozumieć jak można tak bezdusznie potraktować tak uduchowione miejsce. Tysiąc lat historii potraktowane jak śmieci, nie mówiąc już o tym jak hotel napakowany chińskimi turystami (czyli najgorszego sortu przypomnijmy) wpłynie na zaciszny klimat doliny, środowisko naturalne i zwyczaje lokalnej społeczności. Było to jedno ze wspanialszych miejsc jakie odwidzieliśmy w trakcie podróży, ale zamiast z podnieceniem, opuszczaliśmy je z wielkim smutkiem. Jeśli chcecie jeszcze doświadczyć autentycznej magii tego miejsca, musicie się śpieszyć!

Jeden z ostatnich mnichów. Pozostali przenieśli się już do nowego klasztoru, gdzie znajduję też już starożytne artefakty i pisma, które były kiedyś chlubą Lenggu. Dlatego świątynia jest nieczynna, a mnisi doglądają tylko zabudowań i dzikich zwierząt, które przez wieki przyzwyczaiły się, że w klasztorze dostaną coś do jedzenia. 

 

Pożegnanie z Tybetem

Wizyta w klasztorze była ostatnim punktem naszej wycieczki i symbolicznym pożegnaniem z Tybetem. Góry Szaluli zachwyciły nas swoim surowym pięknem, ale też zmusiły do zadumy nad zagrożoną tybetańską kulturą, która jest przecież ściśle związana z okoliczną naturą. W świecie, w którym do życia wystarczały wielkie pastwiska i ustronie do medytacji, Tybetańczycy mogli być wolni i samowystarczalni. Dzisiaj, ciężko jest się utrzymać z samego pasterstwa, mieszkańcy łapią się więc różnych zajęć, które narzucają Chińczycy. Tym samym Tybetańczycy stają się coraz bardziej od nich zależni - nie tylko politycznie, ale i ekonomicznie. I chociaż trzeba przyznać, że sytuacja materialna ludu Dalajlamy poprawia się, to jednak ten rozwój ma swoją cenę, czego przygnębiającym przykładem jest los klasztoru Lenggu i doliny Genie. Są takie miejsca, które bardziej skłaniają do refleksji... W końcu nie bez powodu przez tysiąc lat był to główny ośrodek odosobnienia i medytacji lamów. Jesteśmy wdzięczni, że jeszcze mieliśmy zaszczyt doświadczenia aury tego miejsca. 

Kibicujemy Tybetańczykom, aby obronili swoją kulturę i naturę, bo obydwie są wyjątkowe i wystarczyło nam tylko parę dni aby się o tym przekonać. Po opuszczeniu Litang, jechaliśmy przez miasteczko Tagong gdzie po raz ostatni mieliśmy zaszczyt obserwować przejawy tybetańskiej tradycji. Napawaliśmy się wszystkimi detalami domów, strojami i fryzurami kobiet, szatami mnichów, murami miejscowego klasztoru, stupami, pierożkami momo, młynkami i chorągiewkami modlitewnymi, które chyba najbardziej już na zawsze kojarzyć nam się będą z Tybetem. Schowaliśmy te obrazy głęboko w sercu i w pamięci - jadąc do Zachodniego Syczuanu nie spodziewaliśmy się, że aż tak nam zawróci w głowie! Już wiemy, że kiedyś będziemy chcieli tam wrócić… tylko trochę boimy się, co z tego wszystkiego zastaniemy po powrocie...  

Dziedziniec klasztoru w Tagong. 

Pobożne mieszkanki Tagong w drodze ze świątyni. Każda ma tradycyjnie zaplecione włosy i swój mały młynek modlitewny.  

 
 
 
 
Gdzie obecnie jesteśmy?
Szukaj po tagu
Obserwuj nas na Instagramie
Polub nas na Facebooku