2020-07-22

W czeluściach Mulu

 

Dlaczego Mulu?

Jaraliśmy się strasznie wizytą w Mulu, bo nie prowadzą tam żadne drogi. W końcu prawdziwie dzikie miejsce, najbardziej niedostępne ze wszystkich jakie do tej pory widzieliśmy! Park narodowy leży wciśnięty między Brunei a Malezję, ukryty głęboko w dżungli u podnóża najwyższego szczytu regionu - Gunung Mulu. Droga lądowa zajmuje aż 3 dni i polega na spływie rzeką z Miri, najbliższego miasta. Jedynym sposobem aby szybciej i wygodniej dostać się do parku jest lot małym samolotem linii MASWings. które zabierają spragnionych przygód turystów z Miri, Kuching lub Kota Kinabalu. Już sam lot nad ciągnącą się po horyzont dżunglą (w końcu bez plantacji oleju!) był niezapomnianym przeżyciem, a wiedzieliśmy, że to dopiero początek.

Park słynie nie tylko ze swojej tajemnej lokalizacji i prastarej dżungli, jednej z ostatnich nieskalanych nadmierną ludzką interwencją na świecie. Ciągnące się przez las deszczowy góry kryją zagrożoną faunę i florę, ale też setki kilometrów jaskiń pełnych fantastycznych formacji skalnych. W tym jedną z najsłynniejszych i największych jaskiń na świecie Jaskinię Jeleni - Deer Cave. Ale to nie koniec atrakcji. Podczas gdy pod parkiem znajduje się cała sieć tuneli i rzek, na jego powierzchni pną się malownicze i piekielnie trudne do zdobycia naturalne pinakle (strzeliste formacje skalne.) Sami więc widzicie, że Mulu to raj dla miłośników natury i wspinaczki czy eksploracji podziemi. Choć należy zaznaczyć, że nie są to aktywności dla każdego - przy trudniejszych atrakcjach wymagana jest doskonała kondycja, doświadczenie, dużo odwagi i zasobny portfel. Ponieważ żadnej z tych cech aktualnie nie posiadamy, zwiedzaliśmy park bardziej konwencjonalnie, co jest możliwe dzięki wygodnym szlakom i bogatej ofercie wycieczek do łatwiej dostępnych jaskiń. Spędziliśmy w Mulu trzy intensywne dni, podczas których wąchaliśmy dziwidła, oglądaliśmy postacie zaklęte w skałach i dowiedzieliśmy się co mają ze sobą wspólnego guano i jelenie. Podglądaliśmy też nadrzeczne plemiona i wylot na żer milionów nietoperzy… Tak, Mulu zdecydowanie budzi emocje, nawet bez ekstremalnych aktywności! Nie bez kozery park pojawia się nawet w spektakularnej serii filmów przyrodniczych Planet Earth od BBC. 

 

Informacje praktyczne o parku Mulu

Cała baza noclegowa znajduje się wzdłuż jedynej drogi prowadzącej od lotniska do bramy parku, a że trasa ta nie liczy więcej niż jakieś 2-3 kilometry, to w zasadzie zewsząd jest blisko. Jeśli ktoś chce jednak bardziej wypasiony pobyt, to na terenie parku znajduje się mały resort gdzie można wynająć klimatyzowany bungalow lub już całkowicie pojechać po bandzie i zatrzymać się w lokalnej filii sieci… Mariott! Tak, hotel Mariott ma swoją placówkę nawet pośrodku dżungli, też nas to zaskoczyło… Okoliczne homestay'e to z reguły proste drewniane domki z podstawowym wyposażeniem. Prowadzą je rdzenni mieszkańcy, którzy przeszli na chrześcijaństwo i porzucili dotychczasowe życie w lesie. Mimo skromnych warunków, nasz AA Homestay (65 PLN za 2 os. prywatny pokój z łazienką, bez klimatyzacji) był schludny i wygodny, a gospodarze przemili i mówiący całkiem nieźle po angielsku. Mieliśmy też nieopodal jedyną, czynną poza parkiem knajpkę i jakieś 10 minut spaceru do samego rezerwatu. 

Wstęp do parku kosztuje 30 RM od osoby. W ramach biletu można poruszać się po kilku okolicznych, krótkich szlakach, a sam bilet jest ważny 5 dni. Zwiedzanie jaskiń czy szczytów odbywa się tylko w ramach zorganizowanych wycieczek z przewodnikiem, które są dodatkowo płatne i wymagają wcześniejszej rezerwacji. My ogarnęliśmy wycieczki w dniu przyjazdu w biurze parku. Poza noclegiem (baza noclegowa jest mocno ograniczona) i biletem na samolot niczego nie rezerwowaliśmy z wyprzedzeniem. Park jest na tyle oddalony, że raczej nie ma tu tłumów i większość na spokojnie da się ogarnąć na miejscu.

Na terenie biura rezerwatu znajduje się również restauracja. Niestety ponieważ parkowa kuchnia jest/była jedną z niewielu czynnych w okolicy, do tego wyraźnie nastawioną pod zachodnich turystów, ceny są raczej wygórowane… Niemniej często byliśmy na nią skazani, zwłaszcza rano, gdy musieliśmy zjeść śniadanie przed wycieczką parkowa restauracja stawała się jedyną dostępną opcją. W parku czynny jest też sklepik (raczej z pamiątkami, ale są też napoje i przekąski), co może uratować życie, bo w wiosce nie ma żadnego sklepu. Na szczęście wodę, kawę/herbatę i zupki chińskie mogliśmy kupić bezpośrednio w naszym homestay'u i podejrzewamy, że w pozostałych noclegowniach jest podobna możliwość. Niestety większość rodzinnych knajpek była zamknięta lub funkcjonowały na niezrozumiałych dla nas zasadach i godzinach. Nasza najbliższa knajpka raz była czynna, raz nie, pomimo tego, że obsługa zawsze była na miejscu. Ale ponieważ sprzedawali najlepsze wino domowe ever, wszystko możemy im wybaczyć. 

Wszystkie odwiedzone przez nas jaskinie miały wyznaczone i utwardzone trasy, barierki i często dodatkowe oświetlenie. Oczywiście mówimy o częściach udostępnionych w ramach krótkich wycieczek, a nie o kilometrowych ekspedycjach w głąb ziemi. Z plotek jakie słyszeliśmy wszystkie te jaskinie udostępniane były niegdyś turystom do swobodnego zwiedzania, po czym następnie sztucznie je pozamykano, żeby uzasadnić koszt wycieczki i obowiązek posiadania przewodnika. I chociaż można się zżymać na pazerność lokalsów, to tego typu praktyki pozwalają zapewnić pracę przynajmniej części z mieszkańców i wspierają lokalną społeczność. Dopóki ceny nie ocierają się o absurd jak np. w Indonezji o czym pisaliśmy przy okazji zwiedzania parku Komodo, to z bólem portfela mimo wszystko wspieramy takie działania, tak długo jak służy naturze, mieszkańcom i rozbudowie/konserwacji infrastruktury, a nie nabijaniu kabzy lokalnemu watażce.

 

Na szlaku do Paku

Samolot wylądował dosłownie pośrodku niczego. Malutkie lotnisko (blaszany budynek z jednym asfaltowym pasem) wraz z przyległą do parku wioską, to jedyne ślady cywilizacji w promieniu setek kilometrów. Od terminalu do bram parku prowadzi jedna droga wzdłuż której mieszkają pracownicy obydwu instytucji i gdzie znajdują się homestay'e i rzadko rozrzucone knajpki. Te kilka kilometrów asfaltu, parę domów, skromne poletka czy ogródki to jedyny skrawek, który udało się wyrwać dżungli. Dalej jako okiem sięgnąć w każdą stronę jest tylko busz zwieńczony szczytami niedostępnych gór. Drogę z lotniska do naszego homestay'u pokonaliśmy pieszo, nie mogąc uwierzyć w jak odległym zakątku świata się znaleźliśmy. 

Do naszego lokum dotarliśmy późnym popołudniem, więc od razu po zrzuceniu plecaków pognaliśmy do parku zaklepać sobie wycieczki i załapać się na chociaż jeden trekking przed zachodem słońca. Już na wejściu zaskoczyło nas, że tak oddalony od cywilizacji park jest tak porządnie utrzymany i zorganizowany. Przekroczywszy most, który stanowi bramę parku, znaleźliśmy się na terenie biura i resortu z wyłożonymi drewnem alejkami, oświetleniem i tablicami informacyjnymi. Okazało się, że okoliczne, dostępne bez przewodnika szlaki niemal w całości wyłożone są drewnem, więc zamiast dzikiego treku mieliśmy wygodny spacer po kładce… Do tej pory nie wiemy, czy zwiedzając czuliśmy ulgę czy rozczarowanie. Na pewno po tropikalnych ostępach nie spodziewaliśmy się takich luksusów, ale musimy przyznać, że po wszystkich dotychczasowych (czyt. brudnych) trekkingach, kładka stanowiła miłą odmianę. Choć nasz wewnętrzny zew przygody cicho zakwilił… Ale, że tak bez błota, pijawek i korzeni? Naprawdę? Co to za dżungla w ogóle?!

Na szczęście piękno otaczającego lasu szybko uciszyło nasze wewnętrzne, spragnione adrenaliny marudy. Ponieważ nie musieliśmy cały czas patrzeć pod nogi, w końcu mogliśmy w pełni podziwiać roślinność dookoła. Wszystko aż parowało wilgocią, która w upale skraplała się nie tylko na kładce, ale i na naszej skórze i włosach. Gigantyczne liście i pnącza we wszystkich odcieniach zieleni oplatały drzewa tak gęsto, że większość czasu szliśmy w półmroku. Otaczające ścieżkę błyszczące krzewy prosiły się o dotknięcie, ale mimo iście piknikowych warunków, należy pamiętać, że to wciąż prawdziwa dżungla - i zamieszkujące ją stworzenia nie lubią gdy im się przeszkadza. Z tego powodu nie można nawet dotykać poręczy kładki, bo żyjące na niej pająki, gady i insekty mogą boleśnie przypomnieć czyj to dom i kto tu rządzi… Szliśmy więc grzecznie środkiem pomostu, zaspokajając ciekawość jedynie oczami i napawając się wciąż dziką naturą. 

Wzrok nie był jednak jedynym zmysłem, który pracował intensywnie. Skręcając z kładki na leśną ścieżkę w stronę wodospadu Paku poczuliśmy nagle niewyobrażalny smród. Powietrze wypełnił zapach, przywodzący na myśl sterty resztek jedzenia leżące wiele godzin na słońcu. Jednak zamiast śmieci czy padliny, które podpowiadała nam nasza wyobraźnia (i zdrowy rozsądek - co innego mogłoby wydzielać taki odór?) ujrzeliśmy… różowego kwiatka. Rozsiewał nie tylko zapach, ale i zgorszenie swoim… hmm… kształtem ;)

Ten przyjemniaczek to dziwidło - roślina, która przyciąga owady "apetycznym" aromatem zgniłego mięsa, ale nie w celu ich konsumpcji, a własnej prokreacji. Zwabione owady obtaczają się rozkosznie w pyłku, który następnie przeniosą na inne dziwidła i tym sposobem zapylone śmierdziuchy się rozmnażają. Mimo ogarniających nas mdłości nie mogliśmy uwierzyć w swoje szczęście, bo dziwidła kwitną tylko raz na kilka lat! A ten rósł sobie tuż przy ścieżce jak gdyby nigdy nic i śmierdział w najlepsze… Chcemy wierzyć, że specjalnie dla nas ;)

Celem pierwszego naszego treku był mały, ukryty wśród drzew i skał wodospad Paku, więc minąwszy smrodliwego strażnika z podnieceniem wkroczyliśmy na szlak poza kładką. Droga wiodła malowniczo wzdłuż rzeczki, nareszcie z elementami prawdziwego outdoor'u, bo po błocie i leśnym poszyciu. Krótki odcinek od kładki do wodospadu pokonaliśmy dosyć szybko, mimo licznych przystanków na zdjęcia - przede wszystkim naszych ulubionych drzew. Chyba w dżungli nic nie robi na nas takiego wrażenia jak te olbrzymy! Niektóre rozmiarami zdają się przeczyć prawom grawitacji, inne udekorowane pnączami wyglądają jak tropikalne choinki bożonarodzeniowe, a jeszcze inne pełne fantazyjnych korzeni i odnóg przypominają stwory z horrorów czy mrocznych baśni. Za każdym razem gdy jesteśmy w dżungli nie możemy wyjść z podziwu nad ich majestatem i pięknem…

Możemy śmiało powiedzieć, że drzewa są największą atrakcją szlaku Paku, bo sam wodospad nas nie zachwycił. Może w porze deszczowej prezentuje się bardziej imponująco, ale my zastaliśmy tylko mały cieknący strumień. I chociaż wydobywał się tajemniczo z jaskiń, to jednak jego otoczenie zrobiło na nas większe wrażenie niż on sam. W trakcie wyprawy do wodospadu spotkaliśmy też jakieś małpy. Mówimy jakieś, bo z uwagi na gęstą roślinność, jedyne co byliśmy w stanie zaobserwować to cienie i szamotaninę wśród liści. Niestety pomimo rozległego terenu podczas całego pobytu nie udało nam się zobaczyć nic więcej. Prawdopodobnie małpiszony trzymają się z dala od turystycznych ścieżek. Warto w tym miejscu nadmienić, że nie można w Mulu spotkać orangutanów - to popularny mit - nasi bliscy krewni w tych rejonach po prostu nie występują o co pytaliśmy bezpośrednio strażników parku. Szlak wiodący obok wodospadu ciągnie się dalej i obejmuje pętlę po dolinie (ok. 8 km), ale my po krótkim odpoczynku wróciliśmy prędko na kładkę, bo zbliżał się zachód słońca… A wraz z nim show, z którego słynie park narodowy Mulu. 

I am Batman - exodus

Trasa spacerowa kładką ma ok. 4 km i prowadzi prosto od biura parku do polany, nad którą odbywa się codziennie niezwykły spektakl. W specjalnie przygotowanym amfiteatrze-obserwatorium z widokiem na wylot jaskini czekaliśmy, aż pojawią się gwiazdy wieczoru… I jak na gwiazdy przystało, długo kazały na siebie czekać, więc radzimy uzbroić się w cierpliwość. W momencie w którym niebo wypełniły czarne spirale, zygzaki i inne esy-floresy wiedzieliśmy jednak, że było warto…

Niezliczone jaskinie Mulu są domem dla kilkudziesięciu gatunków nietoperzy, a największą z nich - Jaskinię Jeleni zamieszkuje aż 3 milionowa populacja! Codziennie o zmroku miliony gacków wylatują na żer tworząc na niebie fantazyjne kształty. Nie wygląda to jednak jak nalot dywanowy od którego niebo robi się czarne, jak to sobie wyobrażaliśmy. Nietoperze są zdyscyplinowane i wylatują partiami w kilku(nasto)tysięcznych eskadrach aby uniknąć stłuczek. Każdy oddział tworzy więc falujące na niebie wstążki, by po chwili zniknąć nad lasem. Nietoperze opuszczają jaskinię o zmierzchu - najczęściej między 17:30 a 18:30, ale w rzadkich przypadkach nie wylatują wcale np. gdy wyczuwają burzę. Obsługa parku zawsze o tym uprzedza aby nikt nie czuł się rozczarowany. Zdarza się także, że exodus rozpoczyna się już o 16:30 i uważa się, że nietoperze planują wtedy dalszą podróż - nawet do 100 km od jaskini, zanim powrócą nad ranem do kolonii. 

Wstęp na rewię nietoperzy uwzględniony jest w ramach biletu do parku i nie trzeba rezerwować nic wcześniej. Na polanę najlepiej dotrzeć ok. 17:00 aby zająć sobie dogodne miejsce obserwacyjne, bo im bliżej show tym trudniej o miejsce siedzące - w końcu bat exodus to jedna z głównych atrakcji rezerwatu. Radzimy też zabrać latarki, bo powrót z exodusu nietoperzerzy też jest emocjonujący… wraca się kilka kilometrów po ciemku przez dżunglę, a oświetlenie kładki nie na każdym odcinku działa ;) Po wszystkim, już w wiosce, koiliśmy nerwy słodkim domowym winkiem, które było jednym z lepszych jakie piliśmy w życiu. Niestety lokalany chłopak, który nas obsługiwał nie potrafił powiedzieć z jakich owoców było zrobione, zbywając nas z uśmiechem: "Nie wiem, moja babcia pędzi to wino w lesie". Kupiliśmy (i na miejscu wypiliśmy) całą butelkę. Dwa razy. 

 

Jaskiniowcy

Zespół jaskiń Mulu należy do jednych z najbardziej imponujących na świecie. Sieć tuneli, komór i rzek ciągnie się przez ok. 200 km, a wiele czeka nadal na odkrycie. W ramach dwóch wycieczek odwiedziliśmy cztery jaskinie, co dało nam jedynie przedsmak tego podziemnego cudu natury. Do Clear Water Cave & Cave of Winds wybraliśmy się rano, a popołudniu do Lang & Deer Cave. Wycieczka poranna obejmowała spływ rzeką i wizytę w wiosce plemienia Penan. Koszt wycieczek do tych łatwo dostępnych jaskiń to 65 MYR/os. za wycieczkę. Już poranny rejs wywołał banany na naszych twarzach: idealna pogoda, krystaliczne niebo, meandry rzeki, piękne widoki i porastający brzegi las… Kaca po winie nie mieliśmy, byliśmy gotowi na przygody! 

Pierwszą było spotkanie z ostatnimi nomadami stanu Sarawak. Społeczność Penan jako jedna z niewielu na świecie zachowała swój łowiecko-zbieracki tryb życia i do dzisiaj żyje w dżungli za nic mając technologię. Wszystko co im potrzebne do przetrwania czerpią z natury - od drewna na chaty i narzędzia, po rośliny i zwierzęta którymi się żywią. A przynajmniej część plemienia, bo z 10 000 członków, którzy przez wieki przemierzali lasy, już tylko kilkuset unika kontaktu z cywilizacją i zachowuje wszystkie leśne tradycje. Reszta w ciągu kilkudziesięciu lat została zmuszona siłą do stałego osiedlenia się m.in. przez rabunkową wycinkę, która zabrała im dom, a wraz z nim tożsamość… 

Dziś można więc ich odwiedzić w wioskach położonych wzdłuż rzeki, gdzie czerpią zyski ze swojego rękodzieła, niewielkich upraw i nadal zbieranych darów lasu. Przejście na osiadły tryb życia odcisnęło też piętno na ich wierzeniach i kulturze, ponieważ obecnie w większości wyznają chrześcijaństwo lub islam, w zależności od tego kto pierwszy do nich dotarł - europejscy misjonarze czy rząd Malezji… 

Nie przepadamy za takimi wycieczkami i wizytami w "plemiennych" wioskach, bo z reguły są to zwykłe inscenizacje pod turystów, niemające nic wspólnego z autentycznym życiem mieszkańców. Tym razem było jeszcze gorzej, bo przewodnik zamiast opowiedzieć nam o zwyczajach i historii tajemniczych Penan (czy pokazać cokolwiek związanego z ich stylem życia) zaprowadził na bazarek z wyrobami… Owszem, były tam (zaskakująco ciekawe) tablice o wierzeniach i życiu ludu Penan do poczytania, z tym, że przerwa była tak krótka, że nie udało nam się zrobić nawet tego… To tyle jeśli chodzi o rdzenną kulturę Borneo i kontakt z miejscowymi. Wiemy, że z jednej strony taka komercjalizacja jest przykra i szkodliwa, niemniej jednak jest często jedynym sposobem na choć szczątkowe zachowanie ginącej kultury. Postanowiliśmy więc przełknąć rozczarowanie i popłynęliśmy dalej ku jaskiniom, licząc, że chociaż tam nie będzie stoisk z pamiątkami. 

Podziemne królestwo

U podnóża skał przywitał nas przyjemny, chłodny powiew. Cave of Winds (Jaskinia Wiatrów) naprawdę zasłużyła na swoje imię! Wyraźny podmuch tworzy się pod wpływem różnicy ciśnień powietrza między gorącym powietrzem zewnątrz, a zimniejszym w środku. Chłodne powietrze w tunelach, wydrążonych miliony lat temu przez rzekę, działało kojąco niczym naturalna klimatyzacja. Jaskinia Wiatrów słynie jednak bardziej ze swojego królewskiego charakteru. Jej ogrom robi wrażenie, chociaż zwiedza się jedynie kilkaset pierwszych metrów. Główna komora wygląda jak podziemna sala balowa, gdzie stalagmity i stalaktyty układają się niczym pałacowe kolumny. Pozostałe formacje skalne są równie bajeczne, z parą królewską na czele, która zdaje się witać zwiedzających w ich podziemnym królestwie. 

 

Clear Water Cave (Jaskinia Czystej Wody) zawdzięcza swoją nazwę rzece, która płynie w jej tunelach tworząc u wylotu jaskini lagunę. Widok przejrzystej wody i niemiłosierny upał zachęcał do kąpieli, ale ostatecznie się nie zdecydowaliśmy, pomimo tego, że wycieczka w swoim programie zawiera czas na pływanie w leśnym akwenie. Nas jednak bardziej interesowało jego źródło, więc czym prędzej pokonaliśmy strome schody prowadzące do wejścia do jaskini (pocąc się przy tym równie intensywnie, co przeklinając z wysiłku). Tu przywitały nas formacje skalne, które przypominały stado drapieżnych ptaków gotowe rzucić się na intruzów. Zaczęło się nieźle, a dalej było tylko lepiej!  

Po raz kolejny byliśmy aż przytłoczeni rozmiarami pieczary, wiedząc, że to co oglądamy to i tak tylko promil jej rzeczywistych (wielokilometrowych) rozmiarów. Druga jaskinia była zdecydowanie bardziej spektakularna niż Jaskinia Wiatrów, gdzie oprócz rzeki zachwycała nas prześwitami słońca i dżunglą wlewającą się do środka przez zapadliska w sklepieniu, które nadają komorze klimat leśnej katedry. W większości wspomnianych jaskiń można też odbyć bardziej hardcorowe wycieczki polegające na całodziennych przeprawach przez skomplikowane systemy komór, spływy i brodzenia w podziemnych rzekach, czy przeciskanie się przez wąski szczeliny. Z uwagi jednak na brak czasu i kondycji (jak również znacząco wyższe ceny takich eskapad) ostatecznie pozostaliśmy w sferze wycieczek dla lamusów. 

 

Jelenie, guano i mrok

Popołudniu czekał na nas gwóźdź programu i prawdziwy cel wizyty w Mulu - Jaskinia Jeleni. Zanim jednak udaliśmy się do drugiej największej jaskini na świecie, odwiedziliśmy jej malutką siostrę Lang. Pieczara nie powala swoimi rozmiarami, jest najmniejszą jaskinią udostępnioną turystom, ale zdecydowanie najpiękniejszą. Obecne w jaskini bogactwo form i kształtów skał, nacieki, stalaktyty, stalagmity i dziwaczni mieszkańcy sprawiają, że krótki spacer po zaledwie 200 metrowym wnętrzu, to uczta dla oka i wyobraźni. Poczuliśmy się jak prawdziwe krasnoludy (zwłaszcza Radek), ponieważ przez niskie sklepienie jaskinię Lang zwiedza się niemal zgiętym w pół. Zarycie głową w skały nie należy do najprzyjemniejszych (ani bezpiecznych!) nie tylko ze względu na ból, ale też przez przeźroczyste glony zwisające z sufitu niczym śluz… o czających się w ciemnościach transparentnych pająkach i skorpionach nie wspominając. Jest to też jedyna z odwiedzonych przez nas jaskiń, gdzie gacki zwisają dosłownie tuż nad głową, na wyciągnięcie ręki, dzięki czemu można im się przyjrzeć na spokojnie i z bliska. 

W końcu naszym oczom ukazała się ona - jaskinia Jeleni. Wbrew nazwie nie znajdziecie tam niestety kuzynów Bambi, a wspomniane wcześniej kilka milionów nietoperzy. Skąd więc wzięły się tam jelenie? Pamiętacie, że populacja gacków codziennie wylatuje na żer, je łącznie parę ton owadów, po czym wraca do domu? No więc te tony pokarmu potem są trawione… i defekowane! Jak szybko się przekonaliśmy, w środku wrażenie robi nie tylko ogrom głównej komory, co jej zawartość… Skrzydlate żarłoczki nie próżnowały przez tysiące lat, czego dowodem jest kilkumetrowa warstwa guano. Na szczęście jaskinię zwiedza się po kładce, więc buty pozostają (względnie) czyste ;) 

Okej, dosyć obrzydliwe, ale co to ma do jeleni?!

No właśnie… Bogate w sole mineralne guano, było niezbędnym do życia składnikiem odżywczym dla lokalnych kopytnych, które z chęcią odwiedzały całymi stadami jaskinię aby napić się wody zasolonej przez rozpuszczające się w niej góry fekaliów. Niestety, ku swojej zgubie, bo gdy rdzenne plemiona odkryły wabiącą moc nietoperzowej kupy, zaczęły urządzać polowania w jaskini - wystarczyło poczekać aż ofiary same przyjdą… Przykre, bo dziś po jeleniach została już tylko nazwa.

Przedstawiciel mieszkańców jaskini i kilkumetrowe góry dzieła ich małych brzuszków...

Już poprzednie jaskinie powaliły nas swoim ogromem, jednak przy Jaskini Jeleni przypominają raczej dziuple. Samo wejście ma 146 metrów wysokości, a im dalej tym wyżej i szerzej. Główna komora ciągnie się przez kilometr i mierzy 174 metry, przy szerokości 122 metrów -  co daje powierzchnię umożliwiającą umieszczenie w niej ok. 40 Jambo Jet'ów. A to nie koniec, bo jaskinia ma jeszcze odnogi, z których każda również ma podobne rozmiary. Dopóki nie odkryto jaskini Son Doong w Wietnamie (2008 r.), przez długi czas to właśnie Jaskinia Jeleni cieszyła się opinią największej na świecie. Szczęka nam opadła. Sufit był tak wysoko, że niknął w mroku, podobnie jak ściany po bokach. Szliśmy po kładce boleśnie świadomi, jak mali jesteśmy wobec otaczającej nas potęgi. I jak trudno przyzwyczaić się do zapachu guano… 

 

Z głową w koronach - pożegnanie

Na zakończenie pobytu w Mulu wybraliśmy się jeszcze na jeden spacer, ale po wyższych partiach lasu. Park może poszczycić się najdłuższą na świecie trasą po łączących drzewa mostach linowych (canopy walk). Prawie pół kilometra wśród konarów i koron drzew, 25 metrów nad ziemią, daje unikatową okazję oglądania dżungli z zupełnie innej perspektywy. Wycieczki organizowane są kilka razy dziennie, ale najlepiej wybrać się wcześnie rano gdy zwierzęta są jeszcze aktywne. Koszt wynosi 20 RM/os. za 1-2 godzinne zwiedzanie (w zależności od tempa i rozmiaru grupy) i zalecana jest wcześniejsza rezerwacja (przynajmniej dzień wcześniej), bo to jedna z bardziej obleganych atrakcji. 

Nie sądziliśmy, że kolor zielony ma aż tyle odcieni, ale jesteśmy przekonani, że tam zobaczyliśmy wszystkie jakie natura ma w swojej palecie. Każde piętro lasu jest inne, a wszystkie są zachwycające. Mamy wręcz wrażenie, że im wyżej, tym bogactwo kształtów i barw jest większe niż na ziemi. Ze względów bezpieczeństwa na mostach przebywa się pojedynczo, wokół panuje więc absolutna cisza dzięki czemu łatwiej chłonąć piękno przyrody. Stąpanie po chybotliwych mostach samo w sobie jest też przygodą, potęgowaną dodatkowo skrzypieniem drzew i ostrzeżeniami przewodnika aby na niektórych stacjach się nie zatrzymywać dłużej, bo mogą nie wytrzymać ciężaru… Adrenalina gwarantowana ;) 

Widok prześwitów słońca, lian, pnączy i bujnych koron drzew pozostał z nami jeszcze długo i był idealnym pożegnaniem z Mulu. Siłą rzeczy mieliśmy spore oczekiwania wobec parku i z przyjemnością możemy stwierdzić, że nas nie zawiódł. Hardcorowi dżunglowcy może poczują się zawiedzeni cywilizowanymi warunkami zwiedzania (o ile nie wykupią innych pakietów), ale my po pierwszym szoku z chęcią oddaliśmy się wygodzie, która pozwoliła nam lepiej poznawać dżunglę i jaskinie. To nieprawdopodobne, że w jednym miejscu można podziwiać największy system podziemny, prawie największą jaskinię, exodus największej populacji nietoperzy, a do tego super-rzadkie (i bardzo śmierdzące) tropikalne kwiaty i jednych z ostatnich nomadów na świecie. Mulu to miejsce tak wyjątkowe, że aż sami czujemy się wyróżnieni i wdzięczni, że mogliśmy doświadczyć tutejszych cudów natury. A i tak była to tylko namiastka wszystkich atrakcji…

Prosto ze spaceru w koronach, znaleźliśmy się głową w chmurach. Samolot powrotny niósł nas do stolicy stanu Sarawak - Kuching. O słynnym kocim mieście i pobliskim parku narodowym Bako opowiemy w kolejnym wpisie!

 
 
 
 
Gdzie obecnie jesteśmy?
Szukaj po tagu
Obserwuj nas na Instagramie
Polub nas na Facebooku