2020-08-09

Koty w Kuching i nosacze w Bako

 

Miasto Kotów

Gdy dotarliśmy do Kuching przeżyliśmy mały szok. Mieliśmy wrażenie, że znów jesteśmy w George Town! Przywitały nas znajome kamieniczki z arkadami i bambusowymi roletami, lampiony i wszechobecne murale. Stara część miasta zachowała swój kolonialny klimat z wyraźnymi wpływami chińskiej społeczności, która przez wiekami rozkręciła tu port handlowy i od tamtej pory stanowi sporą część mieszkańców miasta. Kuching jako największy ośrodek stanu Sarawak jest też jego stolicą, ale daleko mu do azjatyckich metropolii. To małe miasto z przyjemną atmosferą kolorowych zaułków, straganów, knajpek i sztuki ulicznej - o wiele mniej turystyczne niż wspomniane George Town czy nawet Ipoh. Jak na miasto malezyjskie Kuching jest zaskakująco ładne i łatwe nawet w pieszym zwiedzaniu. 

Po tygodniach spędzonych w dżungli, trochę dziwnie było spacerować po miejskich uliczkach, ale szybko doceniliśmy tutejszy urok i typowy dla Malezji międzykulturowy miks. Tu też chińskie szyldy wiszą obok hinduskich, a meczet często sąsiaduje z pagodą. W restauracjach można zjeść egzotyczne dania plemiona Dajaków, a na ulicach słychać przynajmniej kilkanaście języków. Do standardowego malajskiego, hindi, chińskiego i hokkien, dochodzą dialekty rdzennych mieszkańców Borneo. Miasto zaskoczyło nas też zadbanym bulwarem skąd można podziwiać panoramę miasta z kilkoma, dość osobliwymi budynkami. O ile meczet na wodzie prezentuje się bardzo malowniczo, o tyle budynek lokalnego sejmiku wojewódzkiego jest jak na tak prowincjonalne miasto dosyć ekstrawagancki. Przypominał nam namiot cyrkowy albo przycupniętego czarodzieja i przyznamy, że długo nie mogliśmy od niego oderwać wzroku ;) 

Kuching słynie jednak przede wszystkim ze swoich kotów - są wszędzie. Na ścianach domów, na skrzyżowaniach, w parkach czy na bulwarze śledziły nas kocie oczy. Bynajmniej jednak miasto nie jest oblegane przez futrzaste sierściuchy, wszystkie były bowiem... namalowane lub wyrzeźbione! Kot jest oficjalnym symbolem miasta, więc jego liczne wizerunki szczelnie wypełniają ulice. Jako zapaleni kociarze czuliśmy się jak w raju! Choć przyznać trzeba, że nie wszystkie artystyczne twory należą do udanych i nie raz parskaliśmy śmiechem nad pokracznymi pyszczkami naszych ulubieńców. 

"Kucing" to po malajsku kot, a że słowo brzmi podobnie jak nazwa miasta "kuching" mieszkańcy zgodnie z zasadą, że prawie nic nie sprzedaje się turystycznie tak dobrze jak koty, wykorzystali zwierzaki do swojej promocji. Pochodzenie i znaczenie słowa "kuching" pozostaje nierozstrzygnięte. Jedni mówią, że pochodzi od nazwy lokalnego strumienia. Inni, że od gatunku drzewa owocowego, które rosło na pobliskim wzgórzu o tej samej nazwie. Są też teorie wiążące dawną epidemię cholery i chińskie słowo "ku - ching" (czyli "stara studnia") z czasów, gdy Chińczycy jako jedyni zaopatrywali mieszkańców w nieskażoną wodę. Inną popularna legenda wspomina za to o brytyjskim administratorze, który przybywając do portu, zapytał lokalnego przewodnika co to za miasto, wskazując palcem na brzeg. Pech albo chichot losu chciał, że akurat po nabrzeżu przechadzał się kot, więc przewodnik, myśląc, że białas pokazuje kroczące zwierzę, powiedział "kucing". Zadowolony Brytol otrzymaną odpowiedź zapisał na mapie fonetycznie i tak powstało "kuching".

Niezależnie jaka jest prawda, Kuching do tego stopnia wzięło sobie do serca swoją więź z kotami, że stworzyło pierwsze na świecie muzeum poświęcone w całości kotom. Z reguły omijamy muzea, ale tym razem nie mogliśmy przejść obojętnie! Kocie artefakty można oglądać na terenie miejskiego ratusza, gdzie wydzielono kilka pięter dla pokaźnej kolekcji. Wstęp kosztuje 3 RM i są to dobrze wydane pieniądze. Już od wejścia uśmiechy nie schodziły nam z twarzy gdy oglądaliśmy działa sztuki i dziwaczne twory we wszystkich odcieniach kiczu. Muzeum zawiera przegląd kocich motywów w różnych kulturach (głównie azjatyckich) i popkulturze oraz wszystkie możliwe przedmioty związane z życiem i opieką nad kotami (w tym np. wystawę kocich karm). Ciekawostki, przedmioty codziennego użytku, ozdoby, plakaty, durnostojki, rysunki - wszystko o kotach, z kotami, bądź dla kotów, znajduje się w tym osobliwym muzeum. My za to nie mogliśmy się nadziwić rozmiarom kolekcji, która jest żywym dowodem uwielbienia gatunku ludzkiego dla sierściuchów. Dla wszystkich miłośników kotów (i nie tylko) muzeum to przystanek obowiązkowy w Kuching!  

Miasto poza kocimi atrakcjami (i ponoć pięknymi zachodami słońca - niestety nie załapaliśmy się na żaden żeby to potwierdzić) nie ma wiele do zaoferowania samo w sobie. Stanowi za to doskonałą bazę wypadową do kilku naturalnych atrakcji, które znajdują się w okolicy. Jedną z popularniejszych, bo położonych bardzo blisko miasta, jest sanktuarium orangutanów Semenggoh. Rezerwat od lat 70' zapewnia ochronę osieroconym rudzielcom przystosowując je do życia na wolności. Byliśmy już w podobnym ośrodku w Sepilok, ale nie mogliśmy odpuścić kolejnej okazji zobaczenia orangutanów, zwłaszcza, że jeszcze za naszego życia mogą zniknąć z powierzchni Ziemi… 

 

Orangutany w Semenggoh

Niestety już dojazd do parku obudził nasze mieszane uczucia, gdyż do ośrodka z miasta nie jeździ nic... Wszystkie informacje o miejskich autobusach są dawno nieaktualne, o czym boleśnie przekonaliśmy się próbując wrócić do miasta po zakończeniu wizyty. Obecnie jedyną opcją jest wykupienie wycieczki, wypożyczenie skutera lub dojazd Grabem. My zdecydowaliśmy się na ten ostatni licząc, że wrócimy autobusem, niestety w recepcji parku zostaliśmy poinformowani, że jedyny autobus nie kursuje... od 2-3 lat. Park jest na tyle daleko od miasta, że nie udało nam złapać żadnego dostępnego kierowcy w drodze powrotnej. Lekko spoceni wizją kilkunasto kilometrowego spaceru musieliśmy wyglądać na zdesperowanych, gdyż jeden z lokalsów podszedł do nas i zaproponował nam zawiezienie do miasta w cenie takiej samej jak pokaże aplikacja Graba. Ufff, tym razem nam się upiekło, ale bogatsi o to doświadczenie dziś pewnie zdecydowalibyśmy się na skuter. 

Pokaz karmienia odbywa się codziennie rano (9:00-10:00) i popołudniu (15:00-16:00). Małpy muszą być dokarmiane ponieważ w przeciwieństwie do sanktuarium Sepilok, tu terytorium rezerwatu jest zbyt małe aby wyżywić je wszystkie. Oczywiście zdarza się, że na darmową wyżerkę nie przyjdzie żaden osobnik, kiedy w lesie trwa szczyt sezonu owocowego. Jak zapewne pamiętacie z naszego poprzedniego wpisu o orangutanach, taka sytuacja traktowana jest jako sukces ośrodka, bo oznacza, że zwierzęta świetnie radzą sobie same na wolności. Na (nasze) szczęście podczas wizyty załapaliśmy się na odwiedziny małp i to nie byle jakich, bo samicy z małym orangutanciątkiem! Młoda mama dostała nie tylko porcję owoców, ale i specjalną odżywkę z witaminami, którą piła z plastikowej butelki ze smoczkiem, zupełnie jak człowiek. Rozczulił nas i przepełnił nadzieją widok małej małpki, która baraszkując beztrosko na linach nawet nie wiedziała, że jest światełkiem w tunelu dla całego gatunku. Obserwowaliśmy rodzinkę, póki nie zniknęła wśród drzew po tym jak najadła się do syta.

Szkoda, że samo centrum trochę nas rozczarowało. Poza wydzielonym miejscem skąd można obserwować karmienie, nie ma tam absolutnie nic. Dawne ścieżki spacerowo-botaniczne są pozamykane, a teren sprawia wrażenie zaniedbanego. Sam punkt obserwacyjny orangutanów jest na tyle odległy od platformy z jedzeniem, że nawet jeśli małpy pojawiają się na posiłku, to są raczej słabo widoczne. W parku jest niby jeszcze zagroda dla krokodyli, ale to ciasny obraz nędzy i rozpaczy… (choć rozmiar samych gadów budzi respekt). Jeśli ktoś ma mało czasu i zastanawia się nad odwiedzeniem tylko jednego parku, stając przed wyborem między Semenggoh, a Sepilok, to zdecydowanie lepiej wybrać to drugie.

 

Park Narodowy Bako

Naszym pożegnaniem z Borneo miał być park narodowy Bako znajdujący się godzinę jazdy od Kuching. Park założono już w latach 50' jest więc najstarszym parkiem narodowym stanu Sarawak, a jednocześnie najciekawszym, ponieważ zawiera prawie każdy rodzaj roślinności występujący na Borneo - wyspa w pigułce. Nas jednak najbardziej podniecała wizja spotkania z naszymi tropikalnymi rodakami… Bako słynne jest z tego, że jest domem pokaźnej populacji nosaczy sundajskich, czyli naszych Januszków! Widzieliśmy ich już sporo w meandrach Kinbatangan, ale nie mogliśmy sobie odmówić jeszcze jednej okazji stanięcia z nimi nos w nos. Zwłaszcza, że podobnie jak orangutany też są zagrożone wyginięciem. Po ponad miesiącu spędzonym na Borneo, czekały nas do przebycia ostatnie szlaki dżungli. Park słynie z kilkunastu, dobrze utrzymanych tras - od łatwych spacerów po okolicznym lesie, po całodniowe wędrówki wgłąb dżungli z przewodnikiem. Cieszyło nas i jednocześnie smuciło, że wizyta w parku to nasza ostatnia możliwość obcowania z endemiczną naturą Borneo. 

Informacje praktyczne

Park można odwiedzić w ramach jednodniowej wycieczki, lub tak jak my, zdecydować się na nocleg na miejscu by w pełni nacieszyć się dżunglą i… morzem! Bako jest bowiem nadmorskim parkiem narodowym i dostać się do niego można tylko łodzią. Na plażowanie jednak nie ma co liczyć, bo brzeg jest domem... krokodyli! Wszelkie kąpiele i opalanie są zabronione o czym przypominają liczne znaki;) Na terenie ośrodka znajduje się kilka typów zakwaterowania od dormu po prywatne bungalowy (jest nawet coś a la pole namiotowe). Standard jest dosyć skromny, a ceny (jako to w przypadku parków narodowych) raczej odjechane. My za nasz prywatny pokój z łazienką płaciliśmy 150 zł i nie były to luksusy - domek był drewniany i ewidentnie pamiętał lepsze czasy.

Bako jest też jedną z tych atrakcji Borneo, którą należy zarezerwować z dużym wyprzedzeniem, jeśli chce się nocować w parku. Miejsc jest mało, a ze względu na bliskość Kuching, chętnych nie brakuje. Na terenie ośrodka znajduje się stołówka i sklepik, nie trzeba więc zabierać ze sobą zapasów jedzenia, a nawet jest to niewskazane… Wśród budynków grasuje gang agresywnych makaków, które tylko czyhają na okazję zwędzenie jedzenia i jak wyczują/zobaczą, że coś mamy w pokoju mogą próbować wziąć to szturmem… Tak samo robią lokalne szczury, które zwabić może nawet słodko pachnący, owocowy żel pod prysznic. Z takim dzikim towarzystwem nie dziwią więc wszechobecne kraty w oknach. A i tak zaleca się każdorazowo przed otworzeniem drzwi wejściowych, najpierw je tylko uchylić by sprawdzać czy małe, makacze sukinsyny nie czają się w pobliżu. 

Jak się dostać do Bako?

Z centrum Kuching co godzinę odjeżdża autobus miejski nr 1, który za 3-4 RM od osoby dowiózł nas prawie pod sam terminal łodzi. Zawsze można też wziąć GRABa (cena 25-50 RM w zależności od pory). Będąc na miejscu należy udać się prosto do budki władz parku, omijając stoiska prywatnych przewoźników, którzy zabierają turystów za trzykrotność normalnej ceny. Bilet do parku to koszt 20RM/os + łódka 40RM/os, która zabiera 4-6 osób na raz. Jednak nawet w oficjalnej budce Bako National Park trzeba mieć się na baczności przed celową dezinformacją. Popularną metodą naciągania turystów jest zniechęcenie ich do przejazdu współdzielonego, mówiąc im, po pierwsze, że trzeba wrócić z tą samą ekipą, z którą się przypłynęło. A po drugie, że można długo czekać aż ktoś się pojawi i najlepiej wziąć (oczywiście za dodatkową opłatą) łódkę od razu - ani jedno ani drugie nie jest prawdą.

Najlepiej wziąć sprawy w swoje ręce i zaczepiać ludzi przed budką (albo tak jak my już w autobusie) i uzbierać na własną rękę grupę do przejazdu łódką i dzielenia kosztów. Warto też kupić od razu bilet w dwie strony (wspomniana cena to właśnie taki bilet), gdyż inaczej w drodze powrotnej znów trzeba się użerać ze zbieraniem ekipy do dzielenia przejazdu i notorycznie naciągającymi kapitanami. Jeżeli ktoś odwiedza park z napiętym harmonogramem, to warto być świadomym faktu, że łódki zabierają turystów z powrotem od około 15:00,  jeśli ktoś chce wrócić wcześniej (np. na samolot), to musi oczywiście dopłacić… 

 

Z kamerą wśród zwierząt

W parku od razu zrozumieliśmy dlaczego Bako budzi tyle zachwytów. Chodzi nie tylko o malownicze skaliste wybrzeże czy dżunglę, która oplata wszystkie ścieżki. To zwierzęta, które hasając wszędzie tworzą magię tego miejsca! Kiedy na dzień dobry brodate świnki zaszły nam drogę, w moment wiedzieliśmy, że przyjazd do parku był dobrą decyzją. Te sympatyczne brzydale nic sobie nie robią z obecności ludzi, do tego stopnia, że nawet locha z młodymi na luzaku chadzała między budynkami i grupkami turystów. Oczywiście, nadal są to dzikie dziki (hehe), więc zbytnie spoufalanie się raczej nie jest dobrym pomysłem, ale spokojnie - same podchodzą tak blisko, że można ustrzelić super zdjęcia.

Jak tylko zainstalowaliśmy się w naszym domku, od razu ruszyliśmy na szlak. Nie było chwili do stracenia, bo mieliśmy w spędzić w parku tylko dobę. Tak mało czasu, a tyle Januszków do znalezienia! Jak się okazało, nie musieliśmy iść daleko… po przekroczeniu progu werandy zobaczyliśmy całą rodzinę nosaczy nad naszym domkiem. Najpierw nie mogliśmy uwierzyć w swoje szczęście, ale wystarczyło parę godzin w parku aby zrozumieć, że widok nosaczy, makaków, waranów, świń, a nawet żmii - stałej rezydentki jednego z ośrodkowych krzaków - to zjawisko normalne w Bako. Po tylu tygodniach na Borneo, tylu kilometrach przebytych dżunglą w poszukiwaniu choćby śladów zwierząt, w końcu mogliśmy poczuć się jak księżniczki Disneya otoczone przyjaznym zwierzyńcem. I to na ścieżce przed domem i stołówką, a nie w pocie, błocie i pijawkach gdzieś hen w lesie!

Mimo wszystko chcieliśmy trochę dżungli też zobaczyć, zwłaszcza, że miało to być nasze pożegnanie z leśnymi szlakami. Na rozgrzewkę ruszyliśmy na początek na najkrótszą trasę, ale za to dosyć stromą i zwieńczoną punktem widokowym - Tanjung Sapi. Podobnie jak w parku Mulu ścieżki wokół ośrodka wyłożone są drewnianym podestem, co czyni z trekkingów w okolicy ośrodka lajtowy spacer. Na szczęście do czasu, bo gdy dotarliśmy do podnóża klifu zaczęły się schody… dosłownie. Rozwalające się schody, kładki i wąskie ścieżki w poszyciu między skałami - w końcu zew przygody! Wspinaliśmy się dzielnie, a determinacji dodawał nam widok morza pomiędzy ścianami lasu. Jak również świadomość, że depczą nam po piętach dzikie makaki o nieznanych (a zapewne niecnych) zamiarach.

Po konfrontacji z małym King Kongiem w Ipoh i po tym co małpy wyprawiały w lokalnej stołówce, nabraliśmy dużych uprzedzeń do tych psotników, więc uzbrojeni w znalezione naprędce kijki kontynuowaliśmy wędrówkę czujni jak surykatki na spidzie. Ania od początku wyjazdu boi się, że zostanie ugryziona przez małpę, więc każdego zbliżającego się makaka odbiera jako potencjalne zagrożenie. Wysiłek i odrobina stresu w trakcie wspinaczki się opłaciły, bo szybko naszym oczom ukazała się panorama parku z widokiem na plażę. Odetchnęliśmy z ulgą, napawając się tym małym zwycięstwem.

Okupiliśmy je niestety dużym cierpieniem… Po aktywnym miesiącu spędzonym w ekstremalnych warunkach i szybkim tempie zwiedzania, nasze organizmy powiedziały: basta! Radkowi siadły plecy, na tyle poważnie, że ledwo wrócił do pokoju (śmiejemy się czasem, że my zamiast pchać się w wielką podróż, powinnyśmy raczej jechać na oddział geriatryczny) Niestety, Tanjung Sapi był więc naszym pierwszym i ostatnim szlakiem w parku Bako.

Szczęście w nieszczęściu, niedyspozycja przydarzyła się nam już na koniec wyprawy wokół Borneo i właśnie w Bako, gdzie nie trzeba daleko chodzić aby cieszyć się dziką naturą. Najbardziej zależało nam na nosaczach, a te jak na zamówienie (pocieszenie?) towarzyszyły nam do końca pobytu dosłownie przechadzając się po terenie ośrodka jak po wybiegu dla modelek lub łypiąc na nas ciekawsko spomiędzy pobliskich drzew.

 

Borneo podsumowanie

Powrót z Bako był jednocześnie bolesnym (dosłownie!) rozstaniem z naturą Borneo. Miesiąc na najbardziej bioróżnorodnej wyspie świata, to zdecydowanie za mało, ale i tak opuszczaliśmy ją z poczuciem satysfakcji. Zakończenie wyprawy w parku Bako było idealnym pomysłem, ponieważ nie dość, że znajdują się tu prawie wszystkie endemiczne gatunki wyspy, to jeszcze zwierzęta dostępne są niemal na wyciągnięcie ręki. Przed przyjazdem na Borneo, mieliśmy cichą nadzieję, że bogactwo i dzikość tutejszej natury pozwolą nam po raz pierwszy w trakcie wyjazdu poobcować bardziej z fauną niż florą i w końcu spełniliśmy to marzenie. Widzieliśmy na własne oczy to, co do tej pory oglądaliśmy tylko w filmach przyrodniczych.

Oglądaliśmy nosacze i świnie w Bako, langury i krokodyle nad brzegiem Kinabatangan, gibony w Danum Valley, orangutany w sanktuariach Semenggoh i Sepilok, rekiny i żółwie na rafach Sipadanu i Mabulu, czy miliony nietoperzy w Mulu. A do tego kanczyle, cywety, węże, ogromne insekty i pająki, dzioborożce, makaki, warany, latające lemury oraz bajeczne koralowce i ryby. Widzieliśmy dżunglę o świcie, w parne południe a także po zmroku. Za każdym razem oniemiali jak las jest zmienny, różnorodny i piękny. Podziwialiśmy formacje skalne w jaskiniach i obłędnie turkusowy kolor morza wokół wyspy. Jedyne czego żałujemy, to fakt, że nie mieliśmy dobrego aparatu z optycznym zoomem aby uchwycić dobrze wszystkie te cuda natury, zwłaszcza pochowane w gęstwinie liści zwierzaki…

Mimo całej tej dzikości, możemy też potwierdzić, że po Borneo można podróżować wygodnie i bezpiecznie. Nasze początkowe obawy dotyczące infrastruktury, transportu i podejścia do turystów szybko rozwiały się w oparach klimatyzowanych autobusów. Mknąc przez wyspę po porządnych drogach i śpiąc w skromnych, ale schludnych warunkach aż śmialiśmy się z naszych pierwotnych wyobrażeń. Romantyczna wizja Borneo jako nieznanego, trudnego lądu, pełnego nieokiełznanej natury i plemiennych wiosek niestety rozbiła się nie tylko o łatwo dostępne lotniska i oferty biur podroży. Zniszczyły ją przede wszystkim wszechobecne plantacje oleju palmowego. Świadomość, że tuż za zwiedzanym właśnie parkiem narodowym, zamiast lasu, ciągną się po horyzont pola olejowca gwinejskiego, zmieniła nas na zawsze. Tego się nie da od-zobaczyć, tego gniewu i bezsilności nie da się od-czuć. Po wizycie na Borneo inaczej patrzy się na przetworzoną żywność, ale też na gospodarkę i kulturę oparte na bezmyślnej konsumpcji i chęci zysku. Dostęp do zdobyczy cywilizacji, nasza wygoda i globalny rozwój oznaczają nieuchronną dewastację przyrody, o czym boleśnie świadczył codzienny widok wykarczowanej dżungli.

Mimo tych nieprzyjemnych emocji, jesteśmy głęboko wdzięczni, że dane nam było doświadczyć wszystkiego. Wynieśliśmy z Borneo nie tylko cudowne wspomnienia, ale i ważną lekcję o nas samych i globalnej rzeczywistości. Cieszyliśmy się, że plan zwiedzania wykonaliśmy od deski do deski, co nam się rzadko zdarza, więc tym razem stało się źródłem satysfakcji ;) Narzucone tempo dało nam niezłego kopa! Naładowawszy podróżnicze baterie wsiadaliśmy w samolot do Kuala Lumpur z poczucie dobrze wykorzystanego czasu. Nie sądziliśmy, że to możliwe, ale stwierdziliśmy nawet, że nasyciliśmy się (przynajmniej na jakiś czas!) widokiem i atmosferą lasów tropikalnych. Po kilku "dzikich" tygodniach więc byliśmy gotowi wrócić na łono miasta… 

Nie zabawiliśmy tam jednak długo, bo szybko zatęskniliśmy za rajem… a ten czekał na nas niemal na końcu świata! Prosto z Kuala Lumpur polecieliśmy na boski archipelag Raja Ampat, gdzie zabierzemy Was w kolejnej relacji. 

 

 
 
 
 
Gdzie obecnie jesteśmy?
Szukaj po tagu
Obserwuj nas na Instagramie
Polub nas na Facebooku