2020-06-17

W dżungli Danum Valley

 

O Danum Valley słyszeliśmy od wielu podróżników. Każdy kto był na malezyjskim Borneo przekonywał nas, że sekretne sanktuarium w sercu dżungli warte jest każdych pieniędzy i zachodu z organizacją pobytu. Gdy zaczęliśmy zgłębiać temat, okazało się, że rzeczywiście trudno dostępny rezerwat jest nie tylko wyprawą kosztowną, ale również czasochłonną. Wymaga duuużo wcześniejszej rezerwacji, jeśli chce się nocować na terenie parku. Danum Valley się ceni, bo nie jest to zwykły rezerwat przyrody, a ośrodek badawczy zamieszkały głównie przez naukowców zgłębiających prastary las. Turyście wpuszczani są w ograniczonych ilościach, ale tylko Ci z nieograniczonym budżetem… Naukowy nimb wraz z aurą ekskluzywności otaczają Danum Valley Field Center ściślej niż pierwotny busz ciągnący się na kilkaset hektarów… Czy słusznie?

 

Jak dostać się do Danum Valley?

Wycieczki do doliny organizują wszystkie lokalne biura podróży, przede wszystkim w Sandakan i w Lahad Datu, ale tylko jedna rządowa agencja ma wyłączność na noclegi. Biuro parku Danum Valley znajduje się w Lahad Datu i tam można na miejscu ubiegać się o rezerwację, ale bez odpowiedniego wyprzedzenia wysiłki raczej spełzną na niczym, ale jak to mówią - głupi ma często szczęście. My rezerwację w Danum Valley ogarnialiśmy na wariata i to z tropikalnej wyspy Mabul, gdzie średnio był internet, a czas naglił, bo prosto z morza chcieliśmy wylądować w osławionej dżungli. Gdy planowaliśmy pobyt na Borneo w DVFC (Danum Valley Field Center) nie było już miejsc, ale postanowiliśmy się nie poddawać i spróbować załapać się na parę dni przed pobytem na jakiś zwolniony fuksem pokój. Jak zwykle zaklęcie "na przypale albo wcale" potwierdziło swoją magiczną moc. Po kłopotliwej wymianie kilkunastu maili z jedyną agencją bezpośrednio organizującą nocleg i trekkingi w Danum Valley, staliśmy się na 2 noce posiadaczami prywatnego pokoju z łazienką na terenie parku. Cena uwzględniała:

- transport w obie strony (Lahad Datu <-> DVFC),

- 2 noclegi w prywatnym pokoju z łazienką,

- wstęp do rezerwatu,

- wyżywienie,

- pięć trekkingów z przewodnikiem

- i parę antypijawkowych skarpetek.

Całość za 690 RM od osoby. Dla porównania, pozostałe agencje np. Sticky Rice Travel czy River Junkie (niemające wyłączności na noclegi w DVFC) chciały ok. 1600 RM od osoby… i to z nocowaniem we wspólnym dormitorium! Żart.

Podwójnie zadowoleni (nie dość, że udało nam się załatwić wyprawę na ostatnią chwilę, to jeszcze o wiele taniej niż z pośrednikami) przyjechaliśmy do ukrytego w głębi dżungli ośrodka gotowi na spotkanie twarzą z twarz z tutejszą fauną i florą, która podobno nie ma sobie równej na Borneo. Orangutany, słonie, nosorożce, gibony, myszojelenie, wyraki, pantery mgliste… Lista zwierząt mieszkających w dolinie przedstawia się imponująco i chociaż wszystkie należą do ultra rzadkich, po wizycie w Kinabatangan, wierzyliśmy, że wszystko jest możliwe - a nuż uda nam się coś ciekawego upatrzeć! 

 

Leśne ślady

Na początku wszystko nam się spodobało. Droga z Lahad Datu do parku wiodła długo przez las, rzeczywiście z dala od wszelkiej cywilizacji. Na miejscu zastaliśmy zadbane drewniane domki ukryte wśród dżungli. Rzeka przecinająca dolinę Danum biegła tuż obok zabudowań, a przerzucone nad wodą linowe mosty zdawały się prowadzić ku prawdziwej przygodzie. Czuliśmy się jak członkowie ekspedycji naukowej, zwłaszcza, że szybko spotkaliśmy pierwszych badaczy, którzy zbierali próbki liści szukając, jak wyjaśnili, patogenów (Wow! Brzmi poważnie!) Uśmiechaliśmy się do nich jak głupki, jakby to oni byli tu największą atrakcją… A te dopiero nas czekały na licznych trekach, po okolicznym lesie w poszukiwaniu orangutanów i gibonów.

O tym, że naprawdę jesteśmy otoczeni dziką naturą najlepiej świadczy wszechobecność zwierząt lub zdradzające je liczne ślady. I to nawet nie gdzieś głęboko w dżungli, a często już na terenie ośrodka albo w jego najbliższym sąsiedztwie gdzie odbywaliśmy większość treków. Lengury kasztanowe - bardzo rzadkie małpy, którymi tak jaraliśmy się podczas rejsu po Kinabatangan, tutaj huśtały się na gałęziach tuż nad drogą wjazdową… Gdy przekraczaliśmy pierwszy raz most linowy, okazało się, że zamieszkany jest przez trwożnicę (bornean keeled pit green viper) węża, którego jadowicie zielony kolor nie tylko hipnotyzuje urodą, ale ostrzega… ugryzienie jest śmiertelne. Zamarliśmy na moment, ale gadzia famme fatal zdawała się nas nie zauważać, jak na prawdziwą piękność przystało nawet nie drgnęła gdy robiliśmy jej zdjęcia.

Zwiedzając las natykaliśmy się też na innych mieszkańców. Przede wszystkim tych malutkich -  dziwaczne stonogi, pająki, żabki, mrówki…może brzmi niewinnie, ale w dżungli trzeba uważać na wszystko. Gigantyczne mrówki, które czasem przecinały nam drogę (a raczej my im) należały do gatunku ognistych (fire ants.) Pochód ognistych mrówek, trzeba przeskoczyć i biec ile sił w nogach jak najdalej od ich szlaku - chyba nikt nie chciałby zostać poparzony jadem i zjedzony żywcem przez czerwoną kolonię… No dobra, poniosła nas trochę wyobraźnia, ale ukąszenia naprawdę mogą skończyć się nie tylko piekącym bólem, ale też niewydolnością sercowo-oddechową, poza tym fire ants są tak wielkie, że słychać je jak chodzą po krzakach! Brrr!

Większych lokatorów buszu widzieliśmy mało, ale cieszyły nas same ich ślady: tajemnicze odchody na ścieżce, zryta ziemia, jamy, zdarta kora, pajęczyny… Czy stratowane wysokie trawy i chaszcze świadczące o przechodzącej niedawno grupie słoni. Czuliśmy się jak tropiciele. Skanowaliśmy drzewa od góry do dołu w poszukiwaniu orangutanów, ale trafialiśmy tylko na opuszczone legowiska. Orangutany codziennie szykują sobie nową miejscówkę do spania plotąc z gałęzi leżankę, najlepiej na owocowym drzewie żeby następnego dnia od razu mieć śniadanie. Ze względów bezpieczeństwa nie nocują jednak dwa razy w tym samym miejscu, ale sama obecność nadrzewnych baz napawała nas nadzieją i ekscytacją. Orangutany naprawdę tu mieszkają! 

 

Łowcy głów

W lesie odkrywaliśmy też rzeczy, które napawają grozą… jak pradawny cmentarz łowców głów. Większość rdzennych mieszkańców północnego Borneo wywodzi się z ludów należących do grupy Kadazan-Dusun, które stanowią największą, choć niejednolitą, grupę etniczną. Przez stulecia Danum Valley zamieszkiwał odłam Dusun -  plemię Sugpan, którego podstawą koczowniczego stylu życia były dary dżungli i rzeki, które wymieniali na inne dobra z sąsiadami lub chińskimi kupcami mieszkającymi u wybrzeży Borneo. Sugpan wsławili jednak też się jako wojownicy, których śmiercionośne dmuchawki siały postrach. Podobnie jak zwyczaj kolekcjonowania głów wrogów…  Ale bez obaw - Danum Valey można zwiedzać bezpiecznie, bo plemię dawno zaprzestało makabrycznych praktyk, a nawet opuściło dżunglę. Dziś Sugpan mieszkają z innymi pobratymcami z Dusun nad rzeką Kinabatangan i są znani jako Orang Sungai (Ludzie Rzeki) - spokojni wyznawcy chrześcijaństwa lub islamu, trudniący się rybołówstwem. Po ich dawnym stylu życia, rytuałach i wierzeniach pozostały już tylko szczątki w dżungli… 

Na jednym ze szlaków dotarliśmy do skał, które usiane były ludzkimi kośćmi. Leżały w omszałych trumnach, na ziemi, na kamieniach. Większość z nich miała już kilkaset lat, a odkryto je dopiero ok. 20 lat temu, gdy w Danum Valley zakładano ośrodek badawczy. Sugpan ciosali trumny z jednego z najtwardszych na świecie drzew - rosnącego w ich dżungli berlianu/ulinu zwanego ironwood, i to nie mając nawet wyspecjalizowanych narzędzi. Zmarłych chowano wysoko na skałach, aby byli bliżej nieba, a "wieczne" trumny miały im zapewnić spokój. I rzeczywiście, chyba tylko otoczka z twardego drewna uratowała kości przed obróceniem się w proch… tylko z tym spokojem coś im nie wyszło, bo stali się po śmierci atrakcją turystyczną.

 

Las straszy nocą

Grozą wiało także w nocy. Po zmroku wyruszaliśmy w las w poszukiwaniu zagadkowych stworzeń lubujących ciemności. W  Danum Valley można spotkać np. pantery, ale nie liczyliśmy na tak wspaniałe szczęście. Zwłaszcza, że nasza grupa była dosyć liczna i głośna, więc jeśli cokolwiek było na naszej drodze, raczej uciekało niż pchało się przed obiektyw… Mimo to czuliśmy gęsią skórkę, gdy zagłębialiśmy się w leśne ciemności w poszukiwaniu wyraków i cywet, które na pewno łatwiej spotkać niż dzikie koty. Niestety ani jedno ani drugie nie zaszczyciło nas swoją obecnością, ale za to przyłapaliśmy pod krzakami… myszojelenia (czyli kanczyla)! Te cudaki naprawdę wyglądają jak miniaturkowe jelonki, aż dziw bierze, że taki słodziak sam przemyka nocą po strasznym lesie. Muszę jednak sobie doskonale radzić, bo "kancil" po malajsku oznacza "sprytny", a kanczyle często są bohaterami malajskiego i indonezyjskiego folkloru. Jako najmniejsze kopytne zwierzęta na świecie są też najbardziej tajemnicze, więc chyba coś musi być na rzeczy…

W świat bajek przeniosły nas też fluorescencyjne grzyby, które lśniły trupią bielą na jednym z drzew. A jakby klimatu było mało, to niedługo potem na ścieżce pojawił się przed nami borneański pyton, dostojny niczym prawdziwy Kaa - waż z Księgi Dżungli. Wpatrywaliśmy się w niego zahipnotyzowani niczym Mowgli, nawet nasz przewodnik nie mógł ukryć podniecenia (na tyle wielkiego, że aż dotknął węża, co było delikatnie mówiąc nieprofesjonalne, a dosadniej po prostu słabe.)

Pyton, speszony nagłą rolą gwiazdy wieczoru, umknął w zarośla, a my uważniej patrzyliśmy pod nogi, pomni, że mieszkają tu nie tylko słodkie kanczyle…O czym na sam koniec zaświadczył ogromny pająk zajadający przy ścieżce fluorescencyjnego grzyba… tym razem poczuliśmy się jak Alicja w Tropikalnej Krainie Czarów - pozostało tylko czekać aż pająk do nas przemówi!

 

Gibony wśród drzew

Mimo wszystkich napotkanych fantastycznych stworów, to sama dżungla znów zrobiła na nas powalające wrażenie. W końcu była prawdziwa, bez taryfy ulgowej dla ludzkich intruzów - duszna, wilgotna, pełna pijawek, węży i pająków. Szlaki wokół ośrodka są dobrze utrzymane i wygodne, ale czasem ścieżki były ledwo widoczne w poszyciu, albo nie było ich w ogóle. Na jednym z treków naszym szlakiem na chwilę stała się nawet rzeka. Przejście przez wodę (chociaż bardzo płytką) dodało nam wszystkim adrenaliny i uciechy, zwłaszcza, że kompletnie się nie spodziewaliśmy takiej atrakcji. Przewodnik zamiast standardowo grzecznie dreptać po lesie wokół ośrodka, poprowadził nas ku takiej mini przygodzie! 

Trasa wiodła z reguły wśród drzew, których majestat i różnorodność aż przytłaczały. Człowiek czuje się taki malutki wobec potęgi natury, której kształty i kolory speszą nawet najbardziej kreatywnych projektantów. Ogromne drzewa i obrastająca je roślinność były tak piękne, że nie mogliśmy nie ulec obsesji robienia im cały czas zdjęć. Zielona ściana lasu co krok przybierała inne formy, zmieniające się jeszcze w zależności od pory dnia i światła, zachwycając nas w każdej odsłonie. Aż złapaliśmy się po czasie, że od zadzierania głów zesztywniały nam boleśnie karki. Oprócz urody drzew była jeszcze jedna przyczyna - w koronach buszowały gibony

Gibony najczęściej się słyszy, a nie widzi. Są najlepiej przystosowanymi do życia na drzewach małpami człekokształtnymi z całej rodziny naczelnych. Mieszkają za wysoko na konarach, rzadko schodzą na ziemię, ale za to drą się na cały las. Ich wrzaski przypominające narastający alarm samochodowy, to nic innego jak nawoływanie samicy żeby stary się pośpieszył. Gibony żyją w małych, monogamicznych grupach rodzinnych i jak nam opowiedział przewodnik, to samica z reguły idzie jako pierwsza i popędza resztę członków żeby skakali żwawiej i jak na prawdziwą maDkę przystało, dając przy okazji znak wszystkim innym gibonom w okolicy, że dany teren jest już zajęty przez jej rodzinę (więc wara!) Zwiedzając Danum Valley często przechodziliśmy przez szlak nazywany "Gibbon Highway" ze względu na ponoć iście autostradowe natężenie ruchu małp na tym odcinku. 

Ku naszemu zaskoczeniu, ostatniego dnia gibonów nie trzeba było nawet szukać. Gdy wstaliśmy na poranny trekking, o świcie przywitało nas gibonie wołanie i to prosto z drzewa na terenie ośrodka. Cała rodzina hasała nad zabudowaniami, świdrując uszy wrzaskiem, ale ciesząc oczy wygłupami - zwłaszcza małego giboniątka, które ciekawsko przyglądało się zebranym na dole turystom, wisząc na luzaku na jednej ręce nad ścieżką. Nie mogliśmy wyjść z podziwu nad zręcznością gibonów - lekko skakały z gałęzi na gałąź w locie posiłkując się swoimi długimi ramionami. Czasami chodziły po konarach na dwóch nogach, co wyglądając przy tym jak mali, gibiący się po pijaku ludzie - wrażenie komiczne, ale dobitnie pokazujące, że to naprawdę nasi dalecy krewni. Możliwość obcowania z gibonami, a przede wszystkim wsłuchiwanie się w ich dzikie odgłosy, stała się naszym ulubionym wspomnieniem z Danum Valley.

 

Łyżka dziegciu

Czy dolina zasłużyła więc na swoją sławę i warta jest wydanych pieniędzy? Zakrzyknęlibyśmy z chęcią, że tak, ale niestety wśród pięknych drzew i zwierząt, czaił się jeszcze jeden stwór - rozczarowanie. To straszne, ale nawet w dżungli zysk jest ważniejszy niż natura, o komforcie zwiedzających nie wspominając. Warunki i organizacja pobytu nijak się miały do ceny, a przecież przyznać trzeba, że prawie 1400 zł za dwa dni pobytu, to niemało. Na miejscu okazało się, że zostaliśmy wciśnięci na siłę, więc nasza grupa była za duża (ok.7 osób, gdzie oficjalnie powinno być max.4-5 osób) do tego hałaśliwa i niezgrana, co przełożyło się na jakość trekkingów i tropienia zwierząt. Nasz przewodnik, który powinien wpajać uczestnikom ostrożność i szacunek do zwierząt, sam męczył biednego pytona. Ponadto na większość pytań o lokalną przyrodę nie potrafił odpowiedzieć. Zostaliśmy też naciągnięci na nocne safari, które okazało się kosztowną porażką. Atrakcja była dodatkowo płatna i miała zapewnić niezapomniane wrażenia. Jeżeli chodziło o wrażenia słuchowe, to nie możemy zaprzeczyć - do dziś słyszymy w uszach ten warkot silników. Jak w sznurze jeepów, mieliśmy zobaczyć płochliwe zwierzęta? Rajd okazał się turystyczną pułapką, spędem wszystkich grup, które na raz wyjechały w las na pakach samochodów…
I chociaż gwiaździste niebo nad dżunglą wraz powiewem wilgotnego powietrza we włosach będziemy wspominać miło, to jednak po władzach parku narodowego spodziewalibyśmy się większej odpowiedzialności i uczciwości. Za przejażdżkę po lesie nie dalibyśmy takich pieniędzy, a codzienne wieczorne manewry zmotoryzowanych wycieczek na pewno nie służą naturze… 

Podsumowując Danum Valley było fajną przygodą, pełną zapierającej dech w piersiach przyrody i emocji. Jednak nie możemy pozbyć się uczucia, że organizacja atrakcji i sposób traktowania odwiedzających nie są warte wydanych pieniędzy. Gdyby pobyt był tańszy, może przełknęlibyśmy tę łyżkę dziegciu. Jednak kwestią pozostawałoby nadal, że sanktuarium powinno zapewniać zwierzętom spokój, co według nas nie jest na liście priorytetów władz i obsługi parku. Gdybyśmy mogli wybierać jeszcze raz lub cofnąć czas, zostalibyśmy dłużej nad rzeką Kinabatangan, nawet kosztem pobytu w Danum Valley. Po intensywnych dniach w dolinie byliśmy trochę zaskoczeni i zasmuceni, że mimo gibonów i innych baśniowych stworów, opuszczaliśmy rezerwat z ulgą. 

Liczyliśmy, że następny park narodowy - Gunung Mulu dostarczy nam jeszcze ciekawszych i bardziej etycznych wrażeń! Więcej szczegółów wkrótce :)

 
 
 
 
Gdzie obecnie jesteśmy?
Szukaj po tagu
Obserwuj nas na Instagramie
Polub nas na Facebooku