2020-11-26

Kameralne Amed

 

Bali prawie wszystkim kojarzy z rajskimi wakacjami, ale każdy kto był tu chociaż raz, wie, że wyspa potrafi być też turystycznym piekiełkiem. Mimo wielu wad uosobionych w naciągaczach, taksówkarzach i głodnej łapówek policji, nadal uwielbiamy Wyspę Bogów. Choć musimy przyznać, że nie raz testowała naszą cierpliwość… Podczas trzeciego pobytu postanowiliśmy się przekonać, czy odwieczna zasada: "im dalej od centrum tym spokojniej" spełnia się również w tak stosunkowo małym i obleganym miejscu jak Bali. Udaliśmy się więc na północno-wschodni kraniec wyspy, a konkretnie do miejscowości Amed.

 

Jak dojechać do Amed ?

Zarówno z Denpasaru, Ubud jak i z Padang Bai najlepszą opcją są minibusy firmy Perama. W Padang Bai zatrzymują się naprzeciwko hotelu Dewi Villa, gdzie zatrzymaliśmy się na noc aby załapać się wygodnie na poranny transport ok. godziny 8:00. Taksówkarze i wszelkiej maści naganiacze chcieli co najmniej kilkaset tysięcy rupii, tymczasem bilety Perama kosztują 100k/os. (ok. 26 zł) Podróż trwa niespełna dwie godziny, a trasa ciągnie się wzdłuż wschodniego wybrzeża Bali pełnego kurortów i pięknych widoków na pola ryżowe i dżungle.

Amed słynie przede wszystkim z dwóch rzeczy. Po pierwsze z  niesamowitych spotów nurkowych, co najbardziej interesowało Radka. Tym bardziej, że oprócz rafy koralowej, która rośnie i żyje sobie tutaj tuż przy brzegu, w okolicy spoczywa też wrak statku! Po drugie, miejscowość ma dość nietypowego sąsiada - aktywny wulkan. Agung malowniczo góruje nad miasteczkiem budząc jednocześnie zachwyt i grozę. Chociaż oddalony jest od brzegu o dobre kilkadziesiąt kilometrów, w razie jego humorów, to Amed zbiera cięgi…dowody leżą na każdej lokalnej plaży. 

Nurkowanie w Amed odbywa się najcześciej z brzegu, więc wszędzie można potknąć się o sprzęt. 

 

Czarne piaski

Naszym pierwszym zaskoczeniem był właśnie piasek. Po przyjeździe do Amed zainstalowaliśmy się w bardzo przyjemnym homestay'u Bubu Rackok (400k/100zł/noc ze śniadaniem), który pomimo ceny może nie jest ekskluzywny, ale za to ma luksusową lokalizację praktycznie na samej plaży, która okazała się… czarna! Ciemny, żwirowy piach jest charakterystyczny dla całego regionu, a wziął się prosto z brzucha wulkanu Agung. Brak pocztówkowych złotych piasków nie wywołał jednak naszego rozczarowania - wręcz przeciwnie! Czarne jak popiół plaże sprawią, że Amed jest tym bardziej wyjątkowe i urokliwe. Jasny piach można znaleźć niemal pod każdą szerokością geograficzną, a ile razy w życiu można wygrzewać się spoczywając na wnętrznościach wulkanu? 

Plaża tuż pod naszym homestay'em zapewniała najlepszy balijski klimat. 

Kolejną niespodzianką, która przywitała nas na dzień dobry, były tradycyjne łódki zwane jukung. Są dosłownie wszędzie, bo Amed nadal jest przede wszystkim miejscowością rybacką. Plaże należą więc w większości do mieszkańców, a nie wielkich resortów (zapewne do czasu). Dzięki temu panuje tu kameralny klimat, aż trudno uwierzyć, że to jeden z osławionych balijskich kurortów! Z pierwszego spaceru po głównej uliczce wróciliśmy w głębokim szoku, bo wbrew oczekiwaniom nikt nie zaczepiał nas co 10 metrów, a ludzi i zachodnich knajp było zdecydowanie mniej niż się spodziewaliśmy. Taki sam spokój panował też na plażach, gdzie za jedyne towarzystwo mieliśmy jukungi i pływające tuż pod powierzchnią wody kolorowe rybki. Morze tuż przy brzegu ma też czarne dno, co początkowo budziło obawy galopującej wyobraźni - co tam się czai w tych ciemnych odmętach? To, że woda tak naprawdę ma kolor ultramaryny, widać dopiero z daleka.

Widok z okolic Jemeluk viewpoint.

Na szczęście już pod domem przekonaliśmy się, że nawet na ciemnych kamieniach przejrzyście widać podwodne żyjątka. Amed ma też tę przewagę nad innymi nadmorskimi miejscowościami, że da się tu bezpiecznie popływać. Dzikie fale, które przyciągają surferów z całego świata na południe Bali, tutaj niemalże nie występują. Morze jest spokojne, woda czysta i pełna atrakcji, a plażę można mieć prawie całą dla siebie. 

Byliśmy w szoku, że codziennie na plaży byliśmy sami. W Amed można porządnie wypocząć i nacieszyć się morzem w spokoju. 

 

Lawa, wraki i rafa

Wulkaniczne podłoże jest błogosławieństwem dla okolicznego ekosystemu, bo to właśnie ono sprawia, że tutejsza rafa koralowa jest tak rozległa i bogata. Eksploracja skarbów morza była głównym celem naszej wyprawy do Amed. Radka cieszyła perspektywa ponownego zwiedzania wraków, bo ostatni raz pływał wśród martwych statków dużo wcześniej na FilipinachAni w zupełności wystarczył snorkel przy plażach, zwłaszcza, że aby podziwiać rafę nie trzeba nigdzie daleko chodzić ani odpływać. Najpopularniejszym spotem snorkelowym jest plaża Jemeluk, położona w malowniczej zatoczce nieopodal większości bazy noclegowej. Słynie nie tylko z płytko położonych koralowców, ale też zatopionych kapliczek, które tylko czekają na odkrycie… i ślubne/zaręczynowe sesje zdjęciowe. Niech Was więc nie zdziwi widok dziewczyn wchodzących do wody w sukniach balowych i pełnym makijażu ;) 

Zatoka Jemeluk jest trochę bardziej oblegana przez jukungi, jachty i turystów, ale nadal to bardzo kameralne i romantyczne miejsce.

Koronną atrakcją Amed jest leżący raptem kilkanaście metrów od brzegu wrak okrętu Tulamben US Liberty. Ten amerykański statek transportowy storpedowany podczas swojej misji w 1942 roku jakimś cudem bezpiecznie dotarł do lądu, osiadając na brzegu Bali. Przeleżał na plaży ponad dwadzieścia lat aż do największej erupcji Agung'a w latach 60', kiedy trafił z powrotem do wody pchany przez tony lawy i towarzyszące im trzęsienie ziemi. Biorąc pod uwagę jak daleko wulkan jest od brzegu, historia statku chyba najlepiej obrazuje co Agung potrafi jak się wścieknie… Od tamtej pory wrak stał się atrakcją dla przybywających na wyspę nurków. Niestety ponad dwie dekady na lądzie spowodowały, że lokalna ludność odpiłowała i rozkradła dużą część okrętu… Reszty dzieła zniszczenia dokonała lawa, więc sam wrak jest w raczej kiepskim stanie, ale to tylko dodaje mu upiornego uroku.

Podczas kilkudniowych nurów Radek dwa razy miał okazję nurkować na wraku, który dostępny jest dla nurków na każdym stopniu zaawansowania, gdyż jeden koniec wraku znajduje się raptem 5 metrów pod wodą, więc można go oglądać nawet podczas snorkelu. Dopiero drugi koniec spoczywa na ponad 30 metrach i mogą go podziwiać tylko nurkowie posiadający większe uprawnienia. Nury w Amed pokazały też jak zmienny i kapryśny potrafi być ocean. Podczas pierwszego zanurzenia trafił się tak silny prąd, że nawet mimo doświadczenia, Radek i cała grupa mieli problem z przemieszczaniem się. Sunąc pomału wzdłuż okrętu, co rusz musieli się chować za wyłomami, złamanym słupami i fragmentami poszycia. Osłona wraku pozwoliła choć trochę cieszyć oczy podwodnym spektaklem w spokoju, bez obawy, że zostaną porwani przez podmorską ciuchcię. 

Wraki i inne zatopione twory ludzkich rąk trącają tę samą strunę ludzkiej duszy, co dawno opuszczone miasta czy siedliska, jak Prypeć obok Czarnobyla. Tutaj to natura jest niepodzielnym władcą, przypominając o należnym jej respekcie, szczególnie w tak wrogim człowiekowi środowisku jak morskie głębiny. I choć jak wspominaliśmy, sam wrak obecnie przypomina okręt już jedynie kształtem, to mnogość zakamarków i bogactwo życia nadal cieszą oko.

Prąd morski był błogosławieństwem kiedy grupa podpływała do wraku (bo odwalał całą robotę), ale powrót do brzegu okazał się jednym z najtrudniejszych momentów w nurkowej karierze Radka. Trasa z końca okrętu do brzegu przebiega po piaszczystym dnie, pozbawionym osłon czy punktów zaczepienia. Jeszcze nigdy Radek nie musiał walczyć z tak silnym prądem jak podczas pierwszego nurkowania na US Liberty. Cała grupa desperacko machała płetwami z całej siły, równocześnie rękoma odpychając się i wczepiając w piaszczyste dno, a mimo to niemal stali w miejscu. Dosłownie dysząc z wysiłku wszyscy obserwowali jak wskaźnik powietrza opada kilkukrotnie szybciej niż zazwyczaj, budząc grozę większą niż wrak statku. W pewnym momencie oddychanie stało się tak trudne, że wszyscy musieli schronić się za jednym z nielicznych głazów aby dosłownie złapać oddech (jakkolwiek to brzmi pod wodą!) Szczęśliwie do brzegu było już dosyć blisko, a w płytszej wodzie prąd znacząco osłabł. Sytuacja ta przypomniała jednak, że z morskim żywiołem nie ma żartów, nawet przy zachowaniu wszystkich procedur bezpieczeństwa. Jak skrajnie różne potrafią być warunki na tym samym nurkowym spocie przekonaliśmy się już po jednej godzinie - całkowicie stojąca, nagrzana woda, gęsta niczym zupa. I brak jakiegokolwiek prądu morskiego! O ile do wody Radek po raz drugi wchodził z pewnymi obawami, mając świeżo w pamięci walkę o życie, tak okazało się, że kolejne zanurzenie przy US Liberty było niczym spacer po parku. Ciężko było uwierzyć, że to to samo miejsce! Korzystając z idealnych warunków nurkowie wpływali do nielicznych ocalałych pomieszczeń, czy przemykali przez ciasne przesmyki. Z bliska obserwowali podmorskie cuda, które rozkwitły tam, gdzie kilkadziesiąt lat wcześniej zapanowała śmierć… Dziś żółwie, mureny i nieprzebrane bogactwo kształtów i barw zaanektowały wrak dając mu nowe życie.

Każde nury w morzach tropikalnych są nową przygodą. Czasem ciężko sobie wyobrazić, że pusty i surowy brzeg, raptem kilkanaście czy kilkadziesiąt metrów od lądu, dopiero w głębinach, zaczyna tętnić życiem. W końcu nie bez kozery rafy koralowe to, obok lasów tropikalnych, najbardziej bioróżnorodne ekosystemy świata. I nawet kiedy żaden rekin nie stuka nurków nosem w butlę, czy żadna ośmiornica nie postanawia urządzić sobie przejażdżki na głowie ludzkich intruzów, to dalej można dostać oczopląsu od liczby kształtów i kolorów. Jako, że miejscówka jest popularnym kierunkiem jednocześnie przebywa na niej sporo grup o zróżnicowanym doświadczeniu, niemniej jednak wielkość wraku zapewnia dosyć komfortowe warunki dla wszystkich. Nacieszywszy oczy podwodnym światem, postanowiliśmy zwrócić swój wzrok ponownie ku temu na powierzchni.

 

Cień wulkanu

Ciekawiło nas jak wygląda życie codziennie w sąsiedztwie Agunga. Wulkan ostatni raz dał o sobie znać w wiosną 2019 roku, pół roku przed naszym pobytem. Seria erupcji spowodowała ewakuację okolicznych wiosek, paraliż lotów w regionie i wielomiesięczny zakaz zbliżania się do wulkanu (który dalej obowiązywał podczas naszego pobytu). Całe szczęście, że tym razem obyło się bez ofiar i większych zniszczeń, choć wybuchom towarzyszyły trzęsienia ziemi. W porównaniu z katastrofą w połowie lat 60', kiedy lawa i popiół pochłonęły ok. 4 000 ludzkich istnień, można wręcz powiedzieć, że "nic się nie stało"… Mimo to, patrzyliśmy z niepokojem w stronę góry, która jest jednocześnie świętością i przekleństwem Balijczyków. 

Według lokalnych wierzeń, Agung powstał z odłamku legendarnej góry Meru (starożytnego centrum indyjskiego świata), którą przywieźli na Bali pierwsi hinduiści. Według innej wersji, górę umieścili na wyspie sami bogowie aby ustabilizować dryfujący po morzach ląd i stworzyć sobie ziemską siedzibę. Agung wyznacza więc centralną oś wszechświata według której Balijczycy organizują całe swoje życie. Kierunek góry jest najświętszy, więc wszystko od architektury po rytuały religijne, a nawet codzienne czynności (jak ułożenie głowy podczas snu), zwrócone jest w stronę Agunga. Wulkan zamieszkuje bowiem Mahadewa, inkarnacja Śiwy - jednego z najważniejszych bóstw hinduizmu, którego życiodajna moc zaklęta jest w płynącej z góry wodzie.

Przemierzając okoliczne wioski mieliśmy okazję na własne oczy przekonać się jaki wpływ woda ma nie tylko na lokalną kulturę, ale i na krajobraz. W listopadzie powinna zacząć się już pora deszczowa, tymczasem zastaliśmy wschód wyspy spieczony i suchy. Przedłużająca się susza zmieniła znajome widoki aż nie do poznania. Spodziewaliśmy się wszędzie soczystej roślinności, a dostaliśmy pomarańczowe od słońca trawy i poszarzałe tarasy ryżowe, których fluorescencyjna zazwyczaj zieleń jest przecież wizytówką wyspy. Intensywniejsze kolory pól i ogrodów napotykaliśmy tylko przy osadach, gdzie był dostęp do bieżącej wody pochodzącej z systemu irygacji. Nic więc dziwnego, że Balijczycy czczą wodę, jako najważniejszy życiodajny żywioł, od którego naprawdę zależy ich byt. Nas Bali w nowej odsłonie kolorystycznej totalnie zaskoczyła, choć na sąsiedniej Nusie Penidzie mieliśmy już próbkę tych najmodniejszych trendów w sezonie ;) Ale jak widać," ładnemu we wszystkim ładnie" i Bali nawet w żółciach i szarościach wygląda bosko, jak na siedzibę bogów przystało.

Religia świętej wody jest wszechobecna, więc na Bali zawsze ma się wrażenie, że jest jakieś święto. Codziennie widzi się uroczyście ubranych ludzi i ozdobione domy, więc nigdy nie wiadomo, czy za następnym zakrętem nie trafi się na jakąś procesję. Ulice przecinające wioski dekorują penjory - bambusowe pałąki, które stawia się co roku z okazji święta Galungan, jako upamiętnienie zwycięstwa dobrych bogów nad złem. Tego dnia dusze przodków i bóstwa odwiedzają Ziemię, a penjory mają ich powitać i zapewnić schronienie na czas uroczystości. Małe kapliczki umieszczone na pałąkach to właśnie takie domki (trybuny?) dla duchów aby miały dogodne miejsce do oglądania procesji. Dekoracje penjorów nawiązują też do urodzaju ziemi i mają zapewnić obfite plony. Pałąk zdobią więc plecionki z liści palm, kwiaty, suszone owoce, ryż i ciastka, co przypomina trochę nasze dekorowanie choinki. Nie wiadomo skąd wziął się zwyczaj stawiania penjorów, ale ponieważ mają zapewnić urodzaj, niektórzy wiążą ich kształt ze szczytem wulkanu, którego życiodajna moc zapewnia dobrobyt całej wyspie. 

Niekótrzy widzą w dekoracjach nawiązania do mitycznego smoko-węża Nagi, pozostali upatrują w wygiętym kształcie pałąka ciężkiej od ziaren gałązki ryżu. Niezależnie od rozstrzygnięcia sporu, pewne jest, że penjory (podobnie jak wszystko na Bali) przesycone są magią, a nam wystarczał sam przejazd pod uginającym się od dekoracji pałąkami aby poczuć jej moc.

My również poczuliśmy się zobligowani do oddania górze należnego hołdu. Od wieków wiadomo, że rozmaite duchy i bóstwa są łase na alkohol, więc mają z ludźmi wiele wspólnego :P Ostatni wieczór w Amed, spędziliśmy na Jemeluk Viewpoint gdzie popijając drinka podziwialiśmy najlepszy w okolicy widok na wulkan i zatokę. Na szczycie cyplu znajduje się bowiem mały bar, któremu we funkcjonowaniu nie przeszkadza trwająca wokół budowa resortu… Krzesełka i stoliki ustawione były na piachu i wylanych fundamentach. Intymną romantyczność zapewniał blaszany płot, a designerski wystrój… betoniarki i hałdy żwiru. Widoku nie zasłaniało nic, nawet sterczące żelazne pręty…no, może prócz barierek z łańcuchów, które "chroniły" przed upadkiem z rozkopywanego zbocza wzgórza.

Na Bali hajs musi się zgadzać bez względu na warunki i bezpieczeństwo, przecież grzechem byłoby nie spieniężyć najlepszego widoku na zachód słońca w okolicy! Zapłaciwszy daninę bogom chciwości w postaci dwóch drinków z araku, mogliśmy uczestniczyć w spektaklu słońca i wulkanu. Arak, czyli wódka z ryżu lub owoców z dodatkiem melasy, jest narodowym alkoholem Indonezji. Drinki z arakiem są całkiem smaczne (taki trochę owocowy bimber), a przede wszystkim o wiele tańsze od zachodnich (importowanych) alkoholi, więc polecamy arak z całego cebulowego serca! Sącząc drinki żegnaliśmy świętą górę i Amed. Jedno i drugie zaskoczyło nas swoim spokojnym charakterem, tak demonizowanym przez turystyczne doniesienia. Jak widać życie w cieniu wulkanu może toczyć się spokojnym rytmem, a nadmorska miejscowość na Bali nie musi być od razu pełna śmieci i pijanych Australijczyków. W podróży najbardziej lubimy takie pozytywne zaskoczenia!

 

Stare, dobre Ubud

Po dniach spędzonych na plażowaniu i podziwianiu podwodnego świata, przyszedł czas odwiedzić stare kąty. Z sentymentu postanowiliśmy na pożegnanie z Bali spędzić chociaż 2 dni w Ubud, które było drugim przystankiem na samym początku naszej podróży. Z nowym bagażem doświadczeń, po rok podróżowania byliśmy ciekawi jak odbierzemy miasto po takim czasie. Czy znów nas zachwyci mimo wszechobecnej komercji? Poprzednim razem jaraliśmy się wszystkim co nas otaczało, było to pierwsze nasze spotkanie z tak odmienną kulturą i to od razu tak barwną i tajemniczą. To właśnie w Ubud odebraliśmy też pierwsze cenne lekcje podróżowania. To tu stoczyliśmy pierwsze boje z mafią taksówkarską i nachalnymi sprzedawcami. Miasto dało pierwszy raz odczuć jak to jest być oszukanym, tym "obcym", "chodzącym portfelem"… A jednocześnie na czym polega niesamowita indonezyjska gościnność i otwartość, gdzie nawet obcego na ulicy wita się promiennym uśmiechem. Powrót budził więc nasze emocje, bo zdaliśmy sobie sprawę jak ważną rolę odegrała kulturowa stolica Bali w naszym stylu podróżowania. 

Przywitały nas znajome świątynki, poubierane drzewa, ołtarzyki i klimatyczne zakątki. Pełną piersią wdychaliśmy unoszące się wszędzie kadzidełka i spaliny skuterów. Obeznani już z tutejszymi zwyczajami nagabywania turystów o taksówki, nawet nie zwracaliśmy na to uwagi. Rzeczy, które tak nas drażniły, teraz wydawały się śmieszną częścią lokalnego kolorytu. Pewniej stawialiśmy kroki po znanych uliczkach, bardziej ciesząc się ogólnym klimatem miasta niż tropiąc wszelkie dziwności, które wszak po takim czasie stały się dla nas już czymś naturalnym. Tym razem nic nie zwiedzaliśmy, bo większość atrakcji turystycznych mieliśmy zaliczone poprzednim razem. Odwiedziliśmy jedynie pałac królewski, który i tak znajduje się w centrum miasta. Poprzednio większa część kompleksu była w renowacji, więc nie widzieliśmy głównego zabytku Ubud w pełnej krasie, a że wstęp darmowy, to aż grzech nie zajrzeć. 

Pałac powstał na początku XIX wieku i do tej pory jest siedzibą królewskiego klanu Ubud. Z tego powodu, zwiedzającym udostępniona jest tylko frontowa część kompleksu z reprezentacyjnymi bramami, dziedzińcami i ogrodami. Część świątynna i mieszkalna pozostają prywatne, bo Balijczycy bardzo poważnie traktują rozdział sacrum od profanum. Pałac jest jednym z najpiękniejszych przykładów architektury balijskiej, ale tak jak już pisaliśmy poprzednio - w Ubud prawie każdy dom wygląda jak mini-pałac, samą siedzibę królów zwiedza się w najwyżej 10-15 minut. Niemniej wśród królewskich bram i dziedzińców najłatwiej poczuć magiczną aurę lokalnych wierzeń i estetyki, pod warunkiem, że trafi się na kwadrans z mniejszą ilością turystów. Nam się tym razem poszczęściło i spokojnie podziwialiśmy kunsztowne detale, ukryte rok temu pod rusztowaniami.

Drzwi do świata magii

Większą przyjemność sprawiło nam eksplorowanie mniejszych uliczek. Skupiliśmy się zwłaszcza na podziwianiu drzwi mieszkańców. Bramy w Ubud, to nie tylko wejście do domu, ale zupełnie inny wymiar przepychu i lansu. W kulturze balijskiej wszystko ma symboliczne, religijne znaczenie i nie inaczej jest z bramą, która poza swoją oczywistą funkcją, pełni również rolę granicy między światami duchów i ludzi, co znajduje odzwierciedlenie w kunsztownych zdobieniach. Wygląd bramy ma więc zapraszać dobre duchy i bóstwa, z kolei posągi w progu chronić mają przed tymi złośliwymi. Kunsztowność bramy i drzwi świadczy więc o religijności domowników i szacunku jakim darzą siły nadprzyrodzone. Oczywiście, nie każdego stać na wypasione wrota, więc nie trudno zgadnąć, że wygląd frontu domu to również wyznacznik statusu społecznego.

Na Bali nie sposób nie złapać się na myśli,że wszystko co nas otacza ma magiczne znaczenie, które jest ukryte przed przybyszami z Zachodu. Bardzo chcielibyśmy rozumieć więcej z rytuałów i symboli Bali, ale pod skórą czujemy, że to niemożliwe, nawet jeśli naczytamy się o nich książek i artykułów. Wraz z wpojonym racjonalizmem, straciliśmy dostęp do mistycznego świata, który zdaje się tak harmonijnie przenikać życie codzienne Balijczyków. Nie możemy pozbyć się ukłucia żalu, że istnieją drzwi, które zostały dla nas bezpowrotnie zamknięte...

Po wizycie na Bali, czekał na nas jeszcze jeden "raj utracony". Prosto z krainy bogów polecieliśmy do krainy dzieciństwa Ani - do Singapuru. Czym nas zaskoczyło Miasto Lwa i czy naprawdę jest takie futurystyczne jak wszyscy mówią, przekonacie się w kolejnym wpisie!

 
 
 
 
Gdzie obecnie jesteśmy?
Szukaj po tagu
Obserwuj nas na Instagramie
Polub nas na Facebooku